Jest chodzącą definicją geniuszu na boisku i ekstrawagancji poza nim. Jest godnym następcą Ansgara Brinkmanna czy Mario Baslera – postaci kultowych. Podpisując kontrakt z Unionem po raz kolejny udowodnił, że nie potrzebuje topowych drużyn by błyszczeć.
Max Kruse błyszczy w barwach Unionu Berlin
To nie miało prawa się udać. Max Kruse wrócił wprawdzie do swojej strefy komfortu jaką zawsze była dla niego Bundesliga, ale wybór klubu zaskoczył wszystkich. Ekstrawagancki poza boiskiem, pojawiający się regularnie na pierwszych stronach bulwarówek trafił do spokojnego Unionu Berlin. Stolica Niemiec jest wprawdzie idealnie skrojona pod pozaboiskowe potrzeby zawodnika, ale na pierwszy rzut oka wydaje się, że powinna to była być Hertha. Wszak to ona miała być „Big City Club” i wizytówką miasta. A tymczasem nie dość, że Union znajduje się od niej wyżej w tabeli, to powoli kradnie także medialność. Nie da się ukryć, że nawet sympatycy Unionu byli lekko zafrasowani transferem. Nie przywykli do gwiazdorstwa w swojej drużynie. Dla nich obce były okładki tabloidów. Zamiast nich liczyła się spokojna i rodzinna atmosfera. Wprawdzie Kruse nie zrezygnował ze swoich przyzwyczajeń, ale boiskową postawą przekonał wszystkich wątpiących. W wieku 32 lat jest jednym z najlepszych piłkarzy w całej lidze, a Union zamiast drżeć o utrzymanie plasuje się w górnej połówce tabeli pozwalając swoim sympatykom nieśmiało marzyć o europejskich pucharach.
Na boisku jest tak samo nieprzewidywalny jak poza nim. Nie jest piłkarzem z podręcznika i uwielbia łamać wszelkie schematy. Potrzebuje absolutnej swobody – nie jest ani klasycznym napastnikiem, ani prawdziwym rozgrywającym. Jest kimś pomiędzy. Na boisku jest zawsze tam gdzie jest potrzebny. Dla Unionu stał się czynnikiem X, którego zespół Ursa Fischera potrzebował od zawsze. Na jego aktywności korzystają koledzy, absorbuje rywali stwarzając drużynie więcej miejsca. Szybko stał się liderem zespołu – mentalnym i boiskowym. Jest czołowym strzelcem ligi i jednym z najlepszych asystentów. To nie przypadek, że Union stał się bardziej bezczelny, ale i wyrafinowany. Za tym idą wyniki, i to znakomite.
Max Kruse od zawsze był bezkompromisowy i chodził własnymi ścieżkami. Ale biorąc Kruse bierze się go z całym inwentarzem, a historia ekstrawagancji jest wyjątkowo bogata. Z drugiej strony to dzięki nim osiągnął pewien status kultowości. Jest jak ostatni Mohikanin w coraz to bardziej ugrzecznionej Bundeslidze, nie ma wątpliwości, że odnalazłby się idealnie w dzikich latach 80. czy 90. Patrząc na piłkarskie umiejętności i nonszalancję na myśl przychodzą od razu dwa nazwiska: Mario Basler i Ansgar Brinkmann. Kruse idealnie wkomponowuje się w stereotyp niechlujnego geniusza, który mógłby osiągnąć znacznie więcej.
Jest wielkim fanem motoryzacji, pokera i zagorzałym entuzjastą nutelli. Podczas gry w Borussii Moenchengladbach kazał przemalować swoje maserati na wojskowe barwy, ku wielkiemu niezadowoleniu miejscowej policji. Gdy urodził mu się syn twierdził, że nie ma potrzeby zmieniać samochodu bo do tego bez problemu wejdzie fotelik dziecięcy. W międzyczasie brylował w internecie niewybrednie rapując jako MC Max o stosunkach z prostytutkami. Regularnie brał udział w dużych pokerowych imprezach, a po World Series of Poker w Berlinie stracił 75 tysięcy euro nagrody zostawiając je w… taksówce. Odwiedzając rodzinę w Hamburgu o czwartej nad ranem rozbił auto na autostradzie z powodu oblodzonej nawierzchni. Wyszedł z wypadku bez szwanku i na treningu Werderu zjawił się rano jak gdyby nigdy nic. Dyrektor sportowy Frank Baumann skomentował: – Cóż, naturalnie lepiej by było gdyby o czwartej rano spał.
W Turcji wystąpił w programie rozrywkowym The Voice. Reprezentacyjna kariera skończyła się w jego stylu. Na francuskie mistrzostwa Europy nie pojechał, bo wcześniej zamówił do hotelu prostytutkę i wdał się w przepychankę z reporterką „Bilda” tracąc życiową szansę. Przyjeżdżając do Berlina wcale nie zmienił swoich przyzwyczajeń. Na twitchu transmituje jak gra w Call of Duty nie zważając na nierozpakowane kartony zalegające za jego plecami. Na instagramie wyzwał chętnych na pojedynek w wirtualną karciankę w jednym z berlińskich barów, a całość oczywiście relacjonował. Mimo iż naraził się na potężne głosy krytyki za rzekome złamanie zasad antypandemicznych, to klub wziął go w obronę. No i jego ulubiona nutella – przysmak od wielu lat, za który niejednokrotnie obrywał. Pokazując się w jednej z transmisji w bluzie z logiem nutelli zrobił furorę – większą niż gdyby został królem strzelców Bundesligi.
Nigdy nie grał w topowych klubach, a na własne życzenie nie osiągnął nic z reprezentacją. W jednym z odcinków popularnego talk show Doppelpass zastanawiano się czy Basler osiągnąłby jeszcze więcej gdyby profesjonalnie się prowadził. Ten zripostował, że to tylko bezpodstawne gdybanie. Podobnie jest z Kruse. Zawsze powtarza, że u człowieka najważniejsze jest pozostać autentycznym, wiernym sobie i swoim zasadom. Każdego dnia się do tego stosuje. Piłka to zawód. Piękny, ale zawód. W wielu wywiadach podkreślał, że obok niej ma też swoje normalne, prywatne życie jak każdy człowiek. A to, co robi po pracy i skończonych obowiązkach, to już wyłącznie jego sprawa. Kruse ma swoich wiernych fanów, którzy zazdroszczą mu indywidualizmu i pragnienia wolności. Dla trenerów jest nieprzewidywalny, ale i bezcenny. Jest ostatnim przedstawicielem wymarłego gatunku „wolnych ptaków” w Bundeslidze.
MACIEJ IWANOW