Niegdyś modelowo zarządzany i wyróżniający się stylem gry zespół spędza kolejne tygodnie na dnie tabeli Premier League i pogrąża się w wewnętrznym chaosie. W Swansea City nie działa już nic – ani atak, ani obrona, ani transfery, ani kolejni trenerzy – oprócz stojącego w bramce Łukasza Fabiańskiego.
MICHAŁ ZACHODNY
„Łączy nas piłka”
– Czas na mocną rozmowę i jeśli sytuacja wymaga wskazania winnych, to ich wskażemy. Musimy być mężczyznami i zacząć walczyć na boisku – powiedział Martin Olsson po porażce, która uwydatniła zwłaszcza mentalne problemy Swansea City. W szatni po meczu było gorąco, zawodnicy mieli wyrzucić z siebie wszystkie zarzuty, by oczyścić atmosferę. – Gdy tylko tracimy pierwszego gola, niemal każdy z piłkarzy spuszcza głowę i przestajemy grać agresywnie. Tak nie może być, musimy być mocniejsi – dodał szwedzki obrońca.
Nie były to słowa, które padły po porażce 0:5 z Liverpoolem – szczerze mówiąc, bardziej zbiorowej kapitulacji niż porażce – ale znacznie wcześniej. Był początek grudnia, Swansea właśnie przegrała 1:2 ze Stoke City i stoczyła się na ostatnie miejsce w tabeli. Efektem rozmów wewnątrz drużyny było zwycięstwo 1:0 z West Bromwich, kolejnym z największych przegranych obecnego sezonu Premier League, ale dobry był tylko moment. W kolejnych czterech tygodniach i kolejkach zespół stracił 13 goli, zdobył tylko punkt, zwolnił menedżera i… powtórzył sytuację sprzed roku.
NIE SŁUCHALI OSTRZEŻEŃ
Nawet przejęcie Swansea przez jednego z zawodników – i to nie byle jakiego – pomogło tylko na chwilę. Leon Britton to serce i dusza drużyny, piłkarz, który przez lata kariery grał w klubie na każdym szczeblu rozgrywkowym, zna smak awansów i porażek, pozostaje kapitanem. Jeszcze w maju, gdy Swansea walczyła o utrzymanie, 34-letni defensywny pomocnik rozdał kolegom po płycie DVD z filmem dokumentalnym o najnowszej historii klubu. – Tak, by każdy zrozumiał, o co toczy się walka – tłumaczył. Kolejną z jego akcji było zorganizowanie i opłacenie przez zespół wyjazdu trzech tysięcy fanów na jeden z meczów poprzedniego sezonu.
Britton w pierwszym meczu w roli tymczasowego szkoleniowca zdobył punkt z Crystal Palace, ale w kolejnym, na Anfield, wszystko co złe wróciło. – Jeśli popełnia się takie błędy, które mogą się zdarzać juniorom, zespół o klasie Liverpoolu na pewno je wykorzysta. Jesteśmy na dnie tabeli, brakuje nam wiary w siebie. Jej resztki straciliśmy po drugim golu, ale mimo to oczekiwałbym od zawodników, że pozostaną profesjonalistami i będą walczyć dalej. A tego u większości z nich zabrakło – tłumaczył.
Wtedy Britton sam nie wiedział, jak będą wyglądały kolejne jego dni. Miał porozmawiać z Huw Jenkinsem, prezesem Swansea, który przecież po zwolnieniu Paula Clementa obiecywał, że nowego szkoleniowca znajdzie w jeden, góra dwa dni. Tymczasem poszukiwania osoby chętnej do podjęcia się wyzwania utrzymania jedynego walijskiego klubu w Premier League okazały się znacznie trudniejsze. – A potrzebujemy kogoś na stałe. Ktoś musi przyjść i poprawić atmosferę w klubie – dodawał Britton. Dopiero pod koniec grudnia okazało się, że nowym trenerem został Carlos Carvalhal.
Tak samo jak Britton, rok temu mówił Alan Curtis, kolejna z legend Swansea. Wtedy 63-letni były piłkarz po raz trzeci wszedł w rolę tymczasowego szkoleniowca, gdy zatrudnienie Boba Bradleya, pierwszego i pewnie na dłuższy czas ostatniego w Premier League menedżera ze Stanów Zjednoczonych, okazało się dramatycznym wyborem nowych amerykańskich właścicieli. Ten rozdział trwał ledwie 86 dni, a Curtis ostrzegał, że zespół wymaga wzmocnień, natomiast klubowi potrzebna jest stabilizacja. Za słowa zaraz po zatrudnieniu Clementa został odsunięty od drużyny, potem poprzez SMS zwolniony, a następnie przywrócony, choć na znacznie mniej eksponowane stanowisko.
Dziś Swansea jawi się jako klub, którego władze ani nie słuchają piłkarzy, ani legend, ani zatrudnianych przez siebie trenerów. Clement ostrzegał, że drużynie brakuje jakościowych zawodników jeszcze na koniec poprzedniego sezonu, tymczasem latem zespół został znacząco osłabiony. Dlatego po wspomnianej porażce ze Stoke były asystent Carlo Ancelottiego przyznał, że ostatnie miejsce w tabeli jest w pełni zasłużone. – Przegraliśmy już 10 spotkań i nie mogę powiedzieć, że brakuje nam szczęścia. Nie potrafimy grać równo przez
90 minut. Powtarza się to samo: jesteśmy słabi w ofensywie. Nie mamy tam wystarczającej jakości, nie kreujemy szans, nie strzelamy goli. To najpoważniejsza kwestia – tłumaczył.
SUSZA
Clement ma rację, a nieumiejętność wzmocnienia zespołu w ofensywie jeszcze lepiej pokazuje upadek Swansea w okresie od triumfu w Pucharze Ligi w 2013 roku i najwyższej, ósmej pozycji w lidze w kolejnym sezonie do poszukiwania czwartego w ciągu dwóch lat menedżera. Utrzymanie w maju zagwarantowali drużynie Gylfi Sigurdsson i Fernando Llorente – żadnego już w klubie nie ma. Dwa lata temu najlepszym strzelcem był Andre Ayew (teraz West Ham United), nawet Bafetimbi Gomis (obecnie Galatasaray) był dobrym zmiennikiem – obaj również zostali sprzedani. Obecnie z czterema golami na półmetku sezonu najskuteczniejszym zawodnikiem Swansea jest Tammy Abraham, 19-latek wypożyczony z Chelsea.
Na Anfield na środku ataku Britton wystawił Olivera McBurniego, 21-latka, który wyglądał pokracznie, nie był żadnym zagrożeniem ani nawet rywalem do walki dla obrońców Liverpoolu. Nie może to dziwić, skoro sam fakt, że Szkot jest w Swansea, musi zaskakiwać: w końcu dwa lata temu został odpalony z Bradfordu, nawet będąc w kolejnych sezonach wypożyczany do Newport County (czwarty poziom) i Bristol Rovers (trzecia liga), nie porywał tłumów. Zresztą jego w ogóle miało w tym sezonie w Swansea nie być: gdyby tylko nie spóźniono papierów w ostatnim dniu okienka transferowego, McBurnie zostałby wypożyczony do drugoligowego Barnsley.
Właśnie ostatniego dnia dokonano wzmocnienia, które miało uratować Swansea – z Manchesteru City kupiono Wilfrieda Bony’ego. 29-letni napastnik już w walijskim klubie występował, w sezonie 2013-14 strzelił 17 goli w lidze, ale ostatnie dwa lata były kompletnie nieudane. Uznany za zbędne ogniwo przez Pepa Guardiolę został oddany na wypożyczenie do Stoke City, gdzie zdołał wystąpić w ledwie 10 meczach i zdobyć dwie bramki. Jego problemy ze zdrowiem przeciągnęły się również na czas po powrocie do Swansea, dlatego w tylko czterech z 11 meczów zagrał w pełnym wymiarze.
Problemem nie jest wyłącznie skuteczność Bony’ego – dwa gole to mało, jak na oczekiwania wobec jedynego doświadczonego napastnika w drużynie – ale też stwarzanie mu sytuacji. W tych 11 meczach oddał on ledwie… 11 strzałów z pola karnego przeciwnika, czyli mniej niż Liverpool w tym jednym spotkaniu ze Swansea. Zresztą słowa Clementa o słabości w ofensywie potwierdzają statystyki: 11 goli na półmetku rozgrywek to trzeci najgorszy wynik w pięciu czołowych ligach Europy, słabsi są jedynie outsiderzy z Bundesligi (Kolonia, 10 bramek) i Serie A (Benevento – dziewięć). W tym elitarnym gronie nikt nie ma niższej średniej strzałów na mecz od Swansea – nawet lecący z ligi Sunderland w poprzednim sezonie był drużyną częściej zagrażającą rywalom.
ZATRACONA DROGA
Fatalne transferowe lato to pokłosie zmian właścicielskich w Swansea. Dwóch amerykańskich inwestorów, Steve Kaplan i Jason Levien, pozyskało większościowy pakiet akcji za kwotę około stu milionów funtów. Wcześniej klubem zarządzało osiem osób, które w 2002 roku uratowało Swansea przed bankructwem, a potem – poprzez racjonalne inwestycje i wieloletni plan – doprowadzili drużynę do Premier League, pierwszego trofeum w historii i europejskich pucharów. Jednak po sprzedaży części akcji szybko okazało się, że wejście nowych osób nie będzie oznaczało dodatkowych funduszy na transfery. Większe oczekiwania amerykański duet wiązał z nową umową i pieniędzmi z praw telewizyjnych, sprzedaż Sigurdssona i Llorente również oznaczała spory zastrzyk finansowy.
Dziś Swansea to nie tylko bałagan na boisku, w szatni, ale też w zarządzie. – Wynocha z klubu, chciwe dranie – krzyczą kibice, coraz głośniej wraz z kolejnymi porażkami. Nie jest to skierowane wyłącznie do Kaplana i Leviena, ale też do Jenkinsa, który nadzorował sekretny proces sprzedaży udziałów – do tego stopnia, że jeden z wieloletnich współwłaścicieli nie był w ogóle poinformowany o negocjacjach. Z tamtego okresu na początku 2016 roku pozostała do dziś sprawa w sądzie, o wypchnięcie z klubu i dyskryminowanie dwóch działaczy. A Jenkins, kiedyś uważany za jednego z najbliższych kibicom prezesa klubu Premier League, dziś walczy z fanami Swansea na słowa. – Gdy czytam niektóre komentarze w mediach społecznościowych o mnie, o drużynie, o klubie… Jestem smutny i zawiedziony. Czytałem jeden z artykułów i opinię kibica, który napisał, że „należy odzyskać klub dla siebie”. Pytam więc: do jakiego okresu nawiązuje w 101-letniej historii? – pisał Jenkins w oświadczeniu z początku grudnia.
I wymieniał powody, dla których dwa lata temu oddano prawie 70 procent udziałów Amerykanom: zagrożenie brakiem płynności, niewystarczający majątek dotychczasowych właścicieli, inwestycje w bazę treningową, chęć rywalizowania na wyższym poziomie, do czego Swansea potrzebowała pieniędzy z zewnątrz. Problem w tym, że o negocjacjach nie poinformował kolejnego z najważniejszych inwestorów – stowarzyszenia kibiców, które ma ponad 20 procent akcji i jednego przedstawiciela w zarządzie.
Jenkins zaznacza, że od czasu, gdy Swansea wygrywała Puchar Ligi i imponowała hiszpańskim stylem gry, wyróżniała się sposobem budowania składu, zmieniło się zbyt wiele, by filozofia trwała. Mimo faktu, że na wejściu do bazy treningowej piłkarze codziennie widzą specjalnie przygotowaną listę cech związanych z grą dla tego klubu. Tymczasem jeden z ostatnich przedstawicieli tego typu operowania na boisku i poza nim, Angel Rangel, z żalem przyznał w wywiadzie dla „The Independent”, że „Droga Swansea” („The Swansea Way”) została zatracona. Czy zostanie odzyskana na czas? Wątpliwe, zwłaszcza patrząc na to, jaki zespół został zbudowany latem, jak niewielkie są szanse na znaczące wzmocnienia zimą i co potrafią działacze oraz piłkarze. Swansea jest na prostej drodze do spadku. Rok temu zatrudniając Paula Clementa, drużyna miała 12 punktów po 19 meczach, teraz ma 13 po 20 kolejkach. Sezon po sezonie nie można liczyć wyłącznie na cud, którego dokonano wiosną.
FABIAŃSKI ZAJĘTY JAK NIGDY
Pytanie nasuwające się polskim kibicom dotyczy oczywiście wpływu obecnej sytuacji Swansea City na karierę Łukasza Fabiańskiego. 32-letni bramkarz niechętnie wypowiada się na ten temat publicznie, ale w ostatnich okienkach miał oferty ze znacznie lepszych klubów i z innych mocnych europejskich lig. Jednak czuł się na tyle dobrze w Walii, na tyle utożsamiał się z klubem, że w trudnych chwilach chciał pozostać i pomóc. Po trudnym poprzednim sezonie, gdy pierwszy raz w karierze brał udział w walce o utrzymanie, widział w pracy z Paulem Clementem nadzieję na lepszą przyszłość w Swansea.
Faktem jest, że na koniec 2017 roku Fabiański jest… najbardziej zapracowanym bramkarzem w czołowych ligach europejskich. Do meczu z Watfordem obronił 79 strzałów, nawet w klęsce na Anfield wielokrotnie ratował zespół – jeśli piłka wpadała do siatki, to po uderzeniach nie do wyjęcia dla żadnego bramkarza lub akcjach, które kończyły się wyłożeniem jej do pustej bramki. Krótko mówiąc: Fabiański nawet z najwyższymi ocenami nie jest w stanie poradzić nic więcej na kryzys Swansea. Sześć czystych kont Polaka w obecnym sezonie i tak jest osiągnięciem świetnym jak na najgorszy zespół w lidze.
Fabiański w Premier League do interwencji zmuszany jest średnio co 23 minuty, a Wojciech Szczęsny na strzał rywali czeka w Juventusie aż 80 minut. To różnica pokazująca, gdzie obecnie grają bramkarze reprezentacji Polski. W przypadku pierwszego z nich to okazja, by paradami wyróżnić się na tle dołującej Swansea, udowodnić przynależenie do poziomu Premier League. Fabiański słusznie zauważa, że nauką z ostatnich czterech lat jest umiejętność odnalezienia się w każdym systemie – od wymagającej od bramkarza ciągłej gry nogami tiki-taki do głęboko defensywnego nastawienia drużyny i narażenia golkipera na częste strzały. Dla Polaka to nie będzie przyjemny sezon, całkiem możliwe, że zakończony przykrym spadkiem, ale też z szansą na wykazanie się i zapracowanie na jeszcze jeden transfer – i to w górę, gdy Swansea będzie kontynuowała drogę w dół.
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 1/2018)