Klasyk, na który czekałeś!
Ileż to razy słyszałeś o wielkich derbach Buenos Aires? O atmosferze, jakiej w Europie nie uświadczysz, o technicznych fajerwerkach, rozpalonych do czerwoności kibicach, meczach granych na najwyższych obrotach? A potem przychodziła noc z Superclasico, mijała północ i mówiłeś sobie: jutro do pracy, może innym razem… Żałuj, bo straciłeś wiele!
Jako kibic latynoamerykańskiej piłki byłem niezmiernie dumny z siebie, przykładając przed kilkoma laty rękę do rozmów pomiędzy Sportklubem a Traffic Media w kwestii transmisji Copa Libertadores na terenie Polski. Dla niewielkiej stacji rozgrywki prestiżowe, a co ważne, wracające po sześciu latach przerwy na polskie ekrany. W tym czasie liga brazylijska wyraźnie dołowała po exodusie futbolistów szukających pracy wszędzie, gdzie płacą dobrze, na czas i jeszcze żyje się spokojniej niż w Rio czy Sao Paulo. Instytucjonalny kryzys piłki nożnej w Argentynie wywiewał graczy niczym miotła paprochy, w Urugwaju kluby płaciły grosze, ale za to można było w rozgrywkach zobaczyć kilku reprezentantów ligi meksykańskiej. Copa Libertadores dla kibica przyzwyczajonego do oglądania Barcelony, Realu, Bayernu czy Manchesteru United, wspaniale doświetlonych stadionów, piłkarzy śmigających po cudownie utrzymanej płycie boiska, musiał jawić się niczym futbol retro, prawdziwa podróż w czasie. Zryte płyty boisk, mecze przerywane ze względu na awarie oświetlenia lub burdy na trybunach. No i jeszcze te pory rozgrywania spotkań, o 1.45 czasu polskiego albo nawet 3.30, jeśli transmisję nadawano z Kolumbii czy Ekwadoru. Któż by to oglądał?
Superklasyk trafił się szybko, bo od razu w 2015 roku, w 1/8 finału. Niestety, okazał się antyreklamą Copa Libertadores, gdyż wskutek użycia gazu pieprzowego przez kibiców Boca wobec zawodników River mecz przerwano, a goście dostali walkower. Co gorsza, dla Boca i jego kibiców, River w ostatecznym rachunku zdobyło puchar i wróciło na pierwsze miejsce wśród klubów najlepiej sprzedających zawodników za granicę. Potem Puchar Wyzwolicieli wędrował do kolumbijskiego Medellin i brazylijskiego Porto Alegre. Ale w tym sezonie kibice wreszcie dostali coś ekstra!
Argentyńskie kluby dominujące w rozgrywkach, grające naprawdę dobry i efektowny futbol, lecz przede wszystkim Boca – River w finale i to w niedzielny wieczór, o idealnej dla widza godzinie: 20.00. Wobec takiej konstelacji gwiazd piłkarze nie mogli zawieść i już w pierwszym meczu, na słynnej Bombonerze, zagrali niezapomniane zawody, po których gardła sprawozdawców długo dochodziły do siebie! Nie darmo brazylijski komentator Mauro Cezar mówił po zakończeniu półfinałów: – Trafił się nam najlepszy z możliwych finałów. Tego meczu mogliśmy sobie tylko życzyć i czekać, aby życzenie się spełniło. To najlepsza reklama rozgrywek.
No właśnie, tyle powyżej słów antyreklamy, by zgodzić się, że Boca – River jest najlepszym z możliwych widowisk? Właśnie tak! Bo futbol to emocje, a derby Buenos Aires dosłownie od nich kipią. Już w 1911 roku, kiedy argentyński futbol nie był jeszcze grą zawodowców, dziennik „La Manana” zorganizował pierwszą ankietę wśród mieszkańców południowych dzielnic stolicy. Na 83 tysiące nadesłanych odpowiedzi aż 55 tysięcy wskazywało na Boca Juniors jako ulubiony klub lokalnych kibiców. A grała Boca wówczas w drugiej lidze. Ankietę powtórzono 21 lat później, na łamach legendarnego „El Grafico”. Futbol był już wówczas profesjonalny, a Argentyńczyków ceniono na świecie. Ileż osób musiało zaangażować się w liczenie głosów, skoro tylko Boca dostała 150, a River 120 tysięcy głosów. Pozostałe kluby razem wzięte nie dobiły do wyniku żadnego z wielkich zespołów stolicy…
Z dekady na dekadę popularność obu rosła, chociaż nie jest prawdą, że ich dominacja przypominała wyczyny Realu i Barcelony. Faktem natomiast jest, że na krajowym poletku mamy do czynienia z liderami (36 i 32 tytuły mistrzowskie), ale już w Copa Libertadores królami są piłkarze Independiente z siedmioma wygranymi, wobec sześciu Boca, czterech Estudiantes La Plata i trzech River Plate.
Sęk w tym, że każdy, kto choć raz zetknął się z argentyńskim kibicowaniem, ten argentyńskim ekipom kibicować będzie zawsze, jakby dopadł go wirus, którego współczesna medycyna nadal nie potrafi pozbyć się z umysłu zakażonego. Mnogość piosenek i przyśpiewek, ekspozycja flag, koszulek, szalików, przebrań i przede wszystkim poczucie nierozerwalnej wspólnoty z klubem, na naprawdę masową skalę, zawsze robią piorunujące wrażenie. Argentyńskie kluby to coś więcej niż tylko wielosekcyjne stowarzyszenia sportowe, to instytucje, które organizują wokół siebie życie społeczne. Chcesz potańczyć? Mają kursy tańca. Chcesz uczyć się języków? Też organizują. Taki Velez Sarsfield nawet uczy malarstwa, prowadzi coś w rodzaju uniwersytetu trzeciego wieku, a Racing czy Independiente, śladem Boca i River, prowadzą szkoły z internatami. Jeśli jesteś Boca lub River, to od kołyski aż po grób!
Dlatego nawet największe gwiazdy europejskiej piłki nożnej w końcu zawsze wrócą na Monumental lub Bombonerę. Bo nie ma takich pieniędzy, które pokonałyby prawdziwą miłość, o czym zaświadczają powroty takich milionerów jak Carlos Tevez, Juan Roman Riquelme, Pablo Aimar, Javier Saviola, Fernando Gago i inni. Ale CONMEBOL nie do końca docenił powagę sytuacji i jak zwykle zaawizował mecze na noce ze środy na czwartek, o skandalicznej 1.45 naszego czasu. Na szczęście Buenos Aires 28 listopada gościć będzie szczyt G20 i prezydent kraju, a kiedyś przez 13 lat prezydent Boca Juniors, postawił twarde weto, przekonując, iż dla dobra Buenos Aires, CONMEBOL i latynoskiej piłki lepiej będzie grać dwa mecze w sobotnie wieczory. Dzięki przytomności umysłu polityka polscy kibice w liczbie znacznie większej niż zwykle mogą śledzić finały Copa Libertadores!
A jest co śledzić, bo już pierwszy mecz na stadionie Boca Juniors okazał się nielichym widowiskiem. River bez ukaranego odsunięciem od prowadzenia meczów trenera Marcelo Gallardo (karę dostał po pierwszym półfinale z Gremio, ale… ją zlekceważył i prowadził w rewanżu drużynę przez walkie-talkie, a do tego zrobił odprawę w przerwie!) nic bowiem nie straciło ze świetnie poukładanej gry ofensywnej. Ba, kolejny raz zawodnicy przekonali, że cechy wolicjonalne idą w parze w kwalifikacjami technicznymi, bo tak jak zdołali wyeliminować Gremio, chociaż pierwszy mecz u siebie przegrali 0:1 i 0:1 przegrywali do przerwy w Porto Alegre, tak samo potrafili odrobić straty na nieprzychylnej Bombonerze. Jak już pewnie stali czytelnicy „PN” pamiętają, w Argentynie od kilku lat mecze rozgrywane są bez obecności kibiców przyjezdnych. Wszystko ze względów bezpieczeństwa. Inaczej bowiem kibice zdemolowaliby stadion, pobili się, a może i pozabijali, bo śmiertelnych przypadków zajść na trybunach nie brakowało.
W niedzielny wieczór (w sobotę nad Buenos Aires przeszła gigantyczna ulewa uniemożliwiająca rozegranie zaplanowanego meczu) oglądaliśmy zawody doprawdy godne finału finałów. Od pierwszego do ostatniego gwizdka sędziego tempo znakomite, arsenał środków użytych do strzelenia goli ogromny, a do tego dramaturgia godna finału. Wystarczy wspomnieć, że gola na 1:0 Boca strzeliła, kiedy ze względu na kontuzję zszedł jeden z silników tej ekipy, czyli Cristian Pavon. Jeszcze kibice nie zdążyli rozsiąść się na krzesełkach po celebrze, a już Lucas Pratto dostaje podanie, wchodzi między parę obrońców rywali, wygrywa wyścig z piłką, po czym puszcza ją obok wychodzącego z bramki golkipera. Nie mija minuta i już wynik 1:1! Zatem kolejny gol też musiał paść w dramatycznych okolicznościach. W ostatnich sekundach doliczonego czasu gry w pierwszej połowie meczu bramkę rywali zdobył Dario Benedetto, ten sam, który zajął miejsce kontuzjowanego Pavona, ale to wcale nie koniec, ponieważ River doprowadziło do wyrównania, a w zasadzie dokonał tego świetnie grający do tego momentu stoper… Boca Juniors Carlos Izquierdoz. Obrońca gospodarzy pod presją Pratto trącił nieznacznie piłkę bitą z rzutu wolnego. Wystarczyło faktycznie tylko trącić, by nie dać szans własnemu bramkarzowi…
Potem mieliśmy dobry kwadrans mielenia się obu drużyn, zmian, rozbicia szyku i pierwszych oznak zmęczenia. Aż tu nagle rezerwowy Carlos Tevez ogrywa obronę River i podaje piłkę jak na patelni do Benedetto. Ów, mając wieczność na wybranie wariantu, wybiera najprostszy – wali z pierwszej piłki prosto w skracającego pole Franco Armaniego! Najlepszą okazję drugiej połowy diabli wzięli, a mogło być 3:2 i handicap przed rewanżem.
Po meczu miła niespodzianka, obyło się bez bijatyk i przepychanek. Zawodnicy podziękowali sobie za rywalizację, po czym ci z River zeszli do szatni. Mało tego, tylko jeden incydent i to wyceniony na jedną żółtą kartkę odnotowaliśmy podczas tego klasyka, przesławnego za sprawą wysokiej temperatury u kibiców. W pewnym momencie za szyje obopólnie złapali się Milton Casco z River i Wilmar Barrios, znany polskim kibicom za sprawą gry dla Kolumbii podczas rosyjskiego mundialu. Piłkarzy rozdzielił kapitan Boca, 33-letni Pablo Perez, swego czasu grający razem z Casco w Newell’s Old Boys Rosario. Kamery uchwyciły Pereza tonującego zapędy Casco: – Brakuje ci jeszcze jednej żółtej? – przypominał rywalowi dawny kolega klubowy.
Dla części kibiców wylewających frustracje w internecie postawa Pereza była nie do przyjęcia: – To Copa Libertadores, a nie Copa Fair Play – grzmiał na Twitterze kibic, którego wpis podchwycili inni, a zaraz potem także stołeczne media. Sprawa wprawdzie dęta, ale dobrze pokazuje, jak ważny to mecz, skoro analizuje się każdy gest i słowo uczestników tych zawodów.
Bo w Argentynie, tak jak w wielu krajach Ameryki Południowej, obowiązuje zasada: przechytrzyć wszystkich i każdego z osobna. Prowokacje, uszczypliwości, zaczepki, obrażanie to element gry. Co więcej, często po meczu, nawet zakończonym bijatyką, zawodnicy nie obnoszą się z pretensjami. Było, minęło. Futbol to emocje, a w Argentynie osiągają poziom skrajny. Każdy wie, o co idzie gra. W czasach, kiedy jeszcze wpuszczano na trybuny publiczność rywala, bitwa toczyła się na każdym polu: na mnogość i głośność piosenek, na bogactwo flag i ozdób, na Konfetti i sam Bóg raczy wiedzieć co jeszcze, łącznie z laniem się po pysku. Grano przed stadionem, na stadionie, przed i po meczu. Emilio Utrera, autor kultowego w Argentynie komiksu „Barras”, opisującego kibiców z Buenos Aires, opowiadał, że wzorując postaci bohaterów, zdobywał tyle informacji, że problemem było ich eliminowanie, a nie pozyskiwanie nowych. Liderzy Barras Bravas są bowiem równie dobrze znani co piłkarze. Liderzy Borrachos del Tablon czy La 12 są mistrzami omijania zakazów stadionowych, a przepisy AFA, CONMEBOL i FIFA dryblują równie skutecznie jak ich ukochani piłkarze River i Boca. To także element kolorytu tej rywalizacji, która trwa ponad 100 lat, przyniosła ponad 200 konfrontacji, z czego już 25 w Copa Libertadores. Co ciekawe, kiedy w 1966 roku doszło do pierwszej konfrontacji między gigantami z Buenos Aires, w rozgrywkach dominowali… piłkarze Independiente Avellaneda, zwycięzcy edycji 1964 i 1965. Wcześniej również dubletami popisywały się brazylijski Santos (1963 i 1962) oraz urugwajski Penarol (1961 i 1960). Ba, nim Boca wygrała pierwszy raz Puchar Wyzwolicieli w 1977 roku, Independiente miało na koncie sześć wygranych, Estudiantes trzy, a pierwszy raz puchar wygrali też ulubieńcy Perona, Racing Club Avellaneda. River nastało jeszcze później, w 1986 roku, jako szósta ekipa z Argentyny. I chociaż razem nie wygrało tyle edycji co sam Real Madryt w europejskich Lidze Mistrzów i PEMK, to ich rywalizacja nosi znamiona podobne do hiszpańskiego El Clasico. W tym roku o tyle ciekawsza, że pod wodzą klubowych legend w roli trenerów. Barros Schelotto i Gallardo na pewno mają ważne miejsce w hall of fame obu klubów, jako zawodnicy wygrywali z nimi Copa Libertadores. „El Muneco” już także jako trener, przed trzema laty. Guilhermo i jego brat bliźniak Gustavo czekają na rewanż na Monumentalu. Wygrać puchar w paszczy lwa i zrobić z nim rundę po stadionie wypełnionym po brzegi kibicami rywala – bezcenne!
BARTŁOMIEJ RABIJ
TEKST UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (47/2018)