Przejdź do treści
Kiedyś milionerzy, dzisiaj robotnicy

Ligi w Europie Serie A

Kiedyś milionerzy, dzisiaj robotnicy

Jedna z nitek, którą Lazio tka prawdopodobnie swój najlepszy wynik za rządów prezydenta Claudio Lotito, prowadzi do Leeds, gdzie przystań znalazł Argentyńczyk Marcelo Bielsa.



Po nieudanym sezonie 2015-16, w którym pracę musiał stracić trener Stefano Pioli, powstał pomysł, żeby szarej drużynie kolorytu dodał ktoś taki jak Bielsa. Od słów do czynów było niedaleko, więc Argentyńczyk jedną ręką podpisał stosowne papiery, a drugą przekazał listę transferowych życzeń. I dalej sprawy tak się skomplikowały, że zabrnęły w ślepy zaułek i dziś nie sposób rozstrzygnąć, po czyjej stronie stała racja. 

Napastnik trenerem

W swojej wersji Lotito przedstawił Bielsę jako niepoważnego człowieka, który co chwila zmieniał zdanie. Kupili mu jednego piłkarza, on chciał drugiego. Jak z kolei sprowadzili tamtego, to też okazał się niewłaściwy. Stale wybrzydzał i marudził, a jeszcze zamiast przylecieć do Rzymu, to wszystkie rozkazy wydawał telefonicznie z Argentyny. Po jednej z takich rozmów na odległość Bielsy z dyrektorem sportowym Iglim Tare, bardzo ważnej postaci w tej opowieści, siedzący z boku Lotito nie wytrzymał, wyrwał słuchawkę Albańczykowi i wypalił: – Panie Bielsa, a idź pan do cholery! To oczywiście wersja przeznaczona do druku, w tej mówionej padły grubsze słowa. Nim na dobre się zaczął, już skończył ten romans i Lazio niemal w przededniu wyjazdu na pierwsze letnie zgrupowanie zostało bez trenera. 

I na dobre mu to wyszło. Z Bielsą nie miało prawa się udać. Niepodległy nikomu i niczemu Argentyńczyk nie przystawał kompletnie do wybuchowego i bezkompromisowego Lotito. To zapowiadało rychłą katastrofę. Lepsza więc była krótka wojna zakończona trwałym rozejmem przed startem niż wyniszczający konflikt w trakcie sezonu. Z Bielsą Lazio na pewno nie znajdowałoby się tu, gdzie znajduje się teraz. Przede wszystkim dlatego, że na pierwszej linii frontu nie znalazłby się Simone Inzaghi. Lotito twierdzi, że to on go wymyślił i przypisuje sobie wszystkie zasługi. I po części ma rację, choć oczywiście bardzo pomógł mu przypadek z Bielsą. 

Poznali się jeszcze w układzie prezes – piłkarz i nie było to dobre pierwsze wrażenie. Lotito przedstawił warunki nowego kontraktu nie do przyjęcia i Inzaghi wyjechał szukać szczęścia i lepszych pieniędzy w Sampdorii. Musiał strasznie kląć na odchodnym, bo w klubie, dzięki któremu przynajmniej na krótki okres znalazł się na tej samej orbicie, co starszy brat Filippo, myślał zakończyć karierę. Lotito myślał inaczej, ale o Inzaghim nie zapomniał. Minęło trochę czasu i zadzwonił z propozycją powrotu. Zaoferował stanowisko trenera juniorów i został przyjęty. Inzaghi złapał bakcyla i po roku dostał awans do Primavery. Z tej perspektywy patrzył na turbulencje w pierwszym zespole, które doprowadziły do wyrzucenia z pokładu Piolego. Na siedem kolejek przed końcem sezonu zrobił się wakat, a że nie było sensu spieszenia się z zatrudnieniem nowego szkoleniowca, dlatego nowe, krótkoterminowe zadanie dostał Inzaghi. Ot, rutynowa praktyka, zwana pomostową. 

Pomysł z Bielsą kazał młodemu trenerowi zrobić krok w tył, ale już nie do młodzieży. Czekało na niego stanowisko w trzecioligowej Salernitanie, drugim klubie Lotito. Kolejny przewrót w Lazio przyspieszył ścieżkę kariery Inzaghiego. Już po pierwszym sezonie, w którym zajął 5. miejsce, awansował do Ligi Europy i finału Pucharu Włoch przekonał wszystkich, że był dobrym wyborem.


Napastnik strażakiem

Nie ma dłużej pracującego od niego w jednym klubie. Od chwalonego z każdej strony Gian Piero Gasperiniego z Atalanty jest lepszy o tych siedem kolejek. Okazał się bardzo pojętnym uczniem. Na drugim etapie życia przegonił brata, który dwie próby w Serie A spalił, do trzeciej w następnym sezonie przygotowuje się z Benevento. Przez cztery sezony zdobył Puchar Włoch i dwa razy krajowy Superpuchar, w którym pokonywał Juventus. Dzięki niemu Lazio w liczbie trofeów przegoniło Romę. Nie udało mu się wprowadzić zespołu do Ligi Mistrzów, ale teraz tej okazji nie przepuści. Wygrał 11 meczów z rzędu, ustanawiając klubowy rekord, w 24 kolejce dobił do 19 meczów bez porażki (niniejszy tekst powstał przed ligowym weekendem i meczem z Genoą), miał najlepszą obronę w lidze, najlepszego strzelca i asystenta oraz najmniejszy dystans do Juventusu. Tylko 1 punkt. To te najbardziej widoczne zasługi. Co najmniej dwie inne, które kryją się za nimi, też należy docenić. 

Po pierwsze: stworzył w zespole świetną atmosferę. – Jesteśmy jak rodzina – mówi Sergej Milinković-Savić. Piłkarze spędzają razem wolny czas, spotykają się na wspólnych grillach, urządzają imprezy urodzinowe, jak ostatnio 30-tkę Ciro Immobile. Tę chemię i wspólną energię między nimi widać i czuć. Nie brakuje oczywiście zgrzytów, jak fochy zmienianych w czasie meczu gwiazd wspomnianego Immobile czy Luisa Alberto, ale to mały pikuś w porównaniu do tego, co działo się wcześniej. Kiedy szatnią targały konflikty Gorana Pandeva i Mauro Zarate z prezydentem, co kończyło się na klubie kokosa, procesach sądowych i oskarżeniach o mobbing. Co nie miara problemów dostarczał też Keita Balde. 

Po drugie: przywrócił Lazio kibicom. A nie było o to wcale łatwo. Wyniszczająca obie strony wojna między fanami a Lotito trwała wiele lat. Właściwie od samego początku jego działalności, kiedy przejął zadłużony po uszy i stojący na krawędzi bankructwa klub. Nikogo nie oszukiwał – uprzedzał, że czasy miodem i mlekiem płynące, jak za Sergio Cragnottiego na wiele lat się skończyły. Po poprzedniku zostały piękne wspomnienia w postaci mistrzostwa Włoch i innych sukcesów oraz kolosalne długi do spłacenia – 550 milionów euro. 

Kosztem dużych wyrzeczeń i restrykcyjnego planu rok po roku naprawiał sytuację finansową klubu. Z czasem mógł sobie pozwolić na śmielsze ruchy transferowe, jak wydanie 20 milionów na Mauro Zarate czy 9,5 miliona za Hernanesa. Wyszedł na prostą, choć kibice w niego nie wierzyli. Nie wierzyli – to mało powiedziane, znienawidzili go. Według nich Lotito nie leczył, lecz działał na szkodę klubu. Przez długi czas był przedmiotem słownych ataków, wrogiem numer 1 całej Curva Nord, zmusili go do wynajęcia osobistej ochrony. Bez względu na wyniki atmosfera na Stadio Olimpico długo była trudna do zniesienia. Nie tylko dla samego szefa klubu i jego najbliższego współpracownika Tare, ale i piłkarzy. Nie bał się o tym powiedzieć dawny kapitan Stefano Mauri. – Czasami nie da się grać. Jest tyle negatywnych emocji. Wolimy grać na wyjazdach – rzekł parę lat temu i oczywiście stał się następnym podpadniętym. 

Temperament i ambicja nie pozwalały Lotito iść na ustępstwa. Jego słowa i czyny częściej dolewały benzyny do ognia. Strażakiem został Inzaghi. Jego kibice wielbili jak przystało na symbol największego sukcesu, który większość z nich przeżyła: mistrzostwa Italii w 2000 roku. W ostatnim meczu z Regginą to on z rzutu karnego ustalił wynik na 3:0. Był więc niejako pośrednikiem między starymi, pięknymi czasami a nowymi, które mogą stać się równie piękne. W pierwszej kolejności dla niego zaczęli zapełniać trybuny. Dali mu wielki kredyt zaufania, który on spłacił wynikami. Spokojny, kulturalny i oddany barwom – taki im się podoba. Kiedyś na Stadio Olimpico przychodziło góra 25 tysięcy, jeśli liczba wzrastała powiedzmy do 40 należało to tłumaczyć jakąś akcją zorganizowaną przeciw Lotito, który bez litości bywał lżony. W tym sezonie średnia frekwencja wielkości 37 500 wywindowała Lazio na piąte miejsce w lidze (za Interem, Milanem, Juventusem i Romą), dwa razy zdarzyło się, że przekroczyła 60 tysięcy. 

Napastnik dyrektorem

Lotito jest zapalczywy i wojowniczy, ale nie jest głupi. Umiał usunąć się z pierwszej linii, na której pozostawił Inzaghiego, umiał też mądrze podzielić się władzą. Jeśli do Inzaghiego miał intuicję, ale nie zdradzał początkowo przekonania, to do Tare od razu miał jedno i drugie. Namówił go do zakończenia kariery i wejścia w buty dyrektora sportowego. Był rok 2008, Albańczyk skończył 35 lat, pograł w Bundeslidze, we Włoszech w Brescii, Bolonii i Lazio cieszył się opinią wprawdzie topornego, ale pożytecznego napastnika. Propozycja od Lotito i jego musiała zaskoczyć, ale znał sześć języków, wyrobił szerokie znajomości w świecie piłkarskim, więc dlaczego miałby sobie nie poradzić? W krótkim czasie i trudnych warunkach wyrósł na jednego z najlepszych w swojej dziedzinie. Ostatniego lata kusił go Milan, ale Lotito nie pozwolił uciąć sobie prawej ręki. 

Tare wiedział, że musi szukać samych okazji na rynku: piłkarzy na odpowiednio wysokim poziomie za relatywnie niską cenę, których z czasem można było z dużym zyskiem sprzedać. Tak funkcjonowało Lazio Lotito: żeby kogoś kupić trzeba było wcześniej sprzedać. Przy okazji z transferów systematycznie spłacać długi. Największe przebicie Tare uzyskał na Keicie Balde, którego wyciągnął z rezerw Barcelony za 360 tysięcy euro, a puścił do Monaco za 30 milionów. Dwa razy tyle, co zainwestował zarobił na Brazylijczyku Hernanesie, trzy razy na jego rodaku Felipe Andersonie. 

Obecną drużynę zbudował za 120 milionów euro. Za Immobile, który przez niespełna cztery sezony z liczbą 116 goli wdrapał się na czwarte miejsce w klubowej klasyfikacji strzelców, zapłacił 9,5. Luis Alberto z Liverpoolu był wart 5 milionów. Za Milinkovicia-Savicia do Genku poszedł przelew w wysokości 15 milionów. Dodajmy jeszcze cztery i wyjdzie najdroższy Joaquin Correa, ale już taki Thomas Strakosha nie kosztował nic. 


Prezydent księgowym

Blisko szesnaście lat rządów nie przysporzyło Lotito zdrowej popularności i przyjaciół (maczał też palce w skandalu Calciopoli w 2006 roku). Ale w kategoriach biznesowych trudno o tym okresie mówić bez uznania. Wyciągnął klub z czarnej dziury. Wprowadzając konsekwentnie w życie plan naprawy finansów, pod względem sportowym nigdy nie zjechał poniżej przyzwoitego poziomu. Bywało raz lepiej, raz gorzej, ale nigdy dramatycznie źle. Zdobył pięć trofeów i już tylko dwa dzielą go od Cragnottiego. To jednak dwa nieprzystające światy. Poprzednik wdał się w zabójczy wyścig zbrojeń, nie liczył się z kosztami, nie martwił zaciąganymi kredytami pod kupno kolejnych piłkarzy, zbudował kolosa na glinianych nogach. Lotito planuje i rozlicza zawsze z ołówkiem w ręku lub tabelką Excela przed nosem. Jak wzorowy księgowy. Od paru lat roczne bilanse klubu są dodatnie i plusy są coraz większe, a długi oczywiście dawno spłacone. W 2018 roku zyski netto wyniosły 38 milionów euro. 

Nie dokłada nawet jednego euro do klubu, który sam się finansuje, bo dzięki niemu stał sprawnym przedsiębiorstwem. Mimo dobrej sytuacji finansowej, prezydent nie szaleje z kosztami. Na przykład w zimowym okienku transferowym i mimo widoków na scudetto nie kupił nikogo. Z wydatkami 86 milionów euro rocznie na pensje sztabu trenerskiego, menedżerskiego i kadrę pierwszego zespołu znajduje się o 3/4 długości za Juventusem. Z tak niskim budżetem nie znajdziemy drugiego poważnego kandydata na mistrza w pięciu najsilniejszych ligach europejskich. 

W sezonie 1999-2000 stał się cud za gigantyczne pieniądze. Lider z Turynu miał niemal w połowie rozgrywek trzy punkty przewagi nad drugim Lazio, które w rundzie rewanżowej zamiast gonić, zaczęło tracić jeszcze bardziej. Dystans urósł do dziewięciu punktów. Kiedy wielu medale już rozdzieliło, Stara Dama złapała ciężką zadyszkę, a rzymianie niesamowicie finiszowali. W ostatniej kolejce duża woda na stadionie w Perugii zalała nadzieje bianconerich na odparcie ataku rzymian. Tytuł pojechał do stolicy. 

Być może cud zdarzy się po raz drugi, ale już za nieporównywalnie mniejsze pieniądze. 20 lat temu wygrali milionerzy, teraz mogą to zrobić robotnicy.

TOMASZ LIPIŃSKI

TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 8/2020)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024