Przejdź do treści
Kiedy zespół spada, a piłkarz się utrzymuje

Polska Ekstraklasa

Kiedy zespół spada, a piłkarz się utrzymuje

Degradacja z Ekstraklasy to poważny problem dla klubu, lecz dla niektórych zawodników szansa na nowe otwarcie. Wyróżniający się piłkarze spadku unikają, zostając w elicie w innych barwach. Nie wszystkim jednak wychodzi to na dobre.

Teoretycznie tego typu transfery obarczone są niskim ryzykiem. Piłkarz zna ligę, zdążył pokazać się w niej z dobrej strony i to przy niewielkiej pomocy drużyny, która przecież nie zdołała się utrzymać. Nie musi zmieniać kraju, poznawać kultury, ani przyswajać kolejnego języka. Powinien bez problemów odnaleźć się w nowym otoczeniu i niemal z marszu stanowić wzmocnienie zespołu. Sprawa okazuje się jednak bardziej złożona.

NAJWIĘCEJ OD LAT

Klub spadający widzi przyszłość w ciemnych barwach. Nagle znajduje się w zupełnie innej rzeczywistości finansowej, szybko zaczyna odczuwać brak środków gwarantowanych samą tylko obecnością w elicie. Potrzeba pieniędzy zmusza do sprzedaży najbardziej wartościowych zawodników – tylko nielicznych stać na utrzymanie większości podstawowego składu. Część graczy odchodzi za darmo, jako że w wielu kontraktach zawierana jest klauzula o możliwości rozwiązania umowy w przypadku degradacji. Nawet jeśli na danym piłkarzu da się zarobić, trzeba jeszcze znaleźć na niego chętnych. A to, wbrew pozorom, wcale nie jest proste.

W ostatnich sześciu latach kluby Ekstraklasy dokonały w sumie 47 transferów zawodników, którzy z poprzednim pracodawcą właśnie spadli z ligi. Po sezonie 2014-15, gdy z najwyższą klasą rozgrywkową żegnały się drużyny Zawiszy Bydgoszcz i GKS Bełchatów, doszło aż do 12 takich przeprowadzek. W pewnym stopniu świadczy to o sile zdegradowanych zespołów oraz ich niewykorzystanym potencjale. To kamyczek do ogródka szkoleniowców, którzy byli w stanie wykrzesać to, co najlepsze ze sporej liczby piłkarzy, lecz nie zdołali stworzyć kolektywu na miarę utrzymania. W kolejnych latach takie transfery zdarzały się coraz rzadziej (osiem w 2016, sześć w 2017), by w roku 2018 niemal zupełnie nie wystąpić. Kluby Ekstraklasy pozyskały zaledwie trzech graczy, którzy w sezonie 2017-18 zaliczyli degradację do I ligi. Wszystkich sprowadzono z Sandecji, podczas gdy w Bruk-Becie Termalice nikt nie zapracował na angaż w mocniejszym pod względem sportowym towarzystwie. Wtedy też nastąpiło odwrócenie tendencji: liczba piłkarzy zostających w elicie pomimo spadku ich drużyny poszła w górę. Jeszcze w 2019 było ich pięciu (czterech z Zagłębia Sosnowiec i tylko Juan Camara z Miedzi Legnica; to jeden z kilku przypadków, gdy najsłabsza ekipa w lidze okazała się lepszym miejscem do promocji niż zespół, który w końcowej klasyfikacji zajął wyższe miejsce), natomiast w bieżącym roku już 13. Tak znaczący wzrost wynika przede wszystkim z faktu, że z Ekstraklasą pożegnały się aż trzy drużyny – było więc z kogo wybierać. Swoje zrobił też koronawirus. Kluby dotknięte skutkami pandemii wolały postawić na ludzi zaprawionych w ligowych bojach, niż przeznaczać pieniądze na niepewne inwestycje zagraniczne. Z wyrokowaniem, czy moda na „wyciąganie” czołowych postaci z kadr spadkowiczów wróciła na dobre, trzeba wstrzymać się przynajmniej do lata 2021.

PATENT CRACOVII

Pozyskiwanie piłkarzy ze zdegradowanych drużyn nie jest powszechną praktyką. Największe kluby niechętnie patrzą na zawodników mających w CV spadek z Ekstraklasy. Lech Poznań po nich nie sięga, Daniego Ramireza kupił na pół roku przed tym, jak ŁKS zleciał o szczebel niżej. Również Legia Warszawa nie ma takiego zwyczaju. Zrobiła wyjątek w 2017 roku, sprowadzając z Ruchu Łukasza Monetę. To była jednak szczególna sytuacja, ponieważ w stołecznym klubie dobrze znano skrzydłowego, wszak to Wojskowi półtora roku wcześniej oddali zawodnika do Chorzowa. Druga próba podboju Łazienkowskiej w wykonaniu Monety skończyła się fiaskiem. Zupełnie się nie przebił, nie rozegrał nawet minuty w Ekstraklasie, występował jedynie w trzecioligowych rezerwach. W następnym klubie – Zagłębiu Lubin – także odbił się od ściany, nie był w stanie nawiązać do poziomu osiągniętego w Ruchu. Po tym doświadczeniu Legia już nie szuka wzmocnień wśród spadkowiczów.

Natomiast kluby aspirujące do miana trzeciej siły w krajowym futbolu podobnych oporów nie mają. Jagiellonia od 2015 roku pozyskała trzech graczy z drużyn degradowanych do I ligi. Wyszła na tym średnio, gdyż Alvarinho nawet nie zbliżył się do formy prezentowanej w Zawiszy, a Camara w debiutanckim sezonie w Białymstoku miewał jedynie przebłyski, choć może jeszcze otrzymać szansę po powrocie z wypożyczenia do Dinama Bukareszt. Gwarancję niezłej jakości daje natomiast Pavels Steinbors. Znacznie skuteczniejszy na tym obszarze rynku transferowego jest Piast. Żadnego z czterech graczy, którzy w ostatnich sześciu latach trafili do Gliwic z klubów spadających z Ekstraklasy, nie można nazwać rozczarowaniem. Martin Konczkowski bardzo dobrze odnalazł się w nowym otoczeniu. Sebastian Milewski ugruntował pozycję w ligowej hierarchii, wyraźnie dojrzał, stając się zawodnikiem wszechstronnym, nieprzypisanym wyłącznie do pozycji środkowego pomocnika, jak to miało miejsce w Zagłębiu Sosnowiec. Wcześniej Piast także trafiał z wyborami: sprowadzeni przed sezonem 2015-16 Josip Barisić (z Zawiszy) oraz Mateusz Mak (GKS Bełchatów) mieli wielki udział w wywalczeniu wicemistrzostwa Polski.

Lechia Gdańsk ostatnimi czasy dwukrotnie sięgała po zawodników, których kluby akurat opuszczały najwyższą klasę rozgrywkową. Z obu transferów zadowolona być nie może. Żarko Udovicić gdzieś zgubił kapitalną dyspozycję z Sosnowca i obecnie ma problem nawet z załapaniem się do kadry meczowej. Michał Mak wystartował w Trójmieście na tyle dobrze, że zgłosiła się po niego Arminia Bielefeld, jednak wraz z wyjazdem do Niemiec znacząco obniżył loty. W Lubinie dopiero kilka miesięcy temu przekonali się do transferów spadkowiczów. Zagłębie postanowiło skorzystać z okazji i sprowadziło przyzwoitego gracza na teraz, w osobie Jakuba Żubrowskiego z Korony Kielce, a także perspektywicznego Adama Ratajczyka z ŁKS.

Drużyny żegnające się z Ekstraklasą regularnie rozkupuje Cracovia. Pod tym względem krakowski klub jest niekwestionowanym liderem – w omawianym okresie dołączyło do niego aż dziewięciu zawodników kończących sezon w strefie spadkowej. Pasy mają w zwyczaju pozyskiwanie piłkarzy parami ze degradowanych zespołów. Tak zrobiły w roku 2015, biorąc z Zawiszy w pakiecie Jakuba Wójcickiego oraz Grzegorza Sandomierskiego. Obaj okazali się wzmocnieniami. Inaczej było ze sprowadzonym trzy lata później duetem z Sandecji. Filip Piszczek sobie poradził, za to Adrian Danek nie wywalczył miejsca w drużynie, w całym sezonie rozegrał łącznie 57 minut i po roku wrócił do Nowego Sącza. Tradycję podwójnych transferów z klubów spadających z Ekstraklasy podtrzymano w tym roku, podpisując kontrakty z Michaelem Gardawskim i Ivanem Marquezem. Żaden z byłych graczy Korony dotychczas nie podniósł wartości zespołu Michała Probierza.

Cracovia jest jedynym w ostatnich latach klubem, w barwach którego spadkowicze zdołali zapracować na transfer do silniejszej ligi. Wspomniany Piszczek wyjechał do Serie B, choć tylko na pół roku. Dłużej powinna potrwać zagraniczna przygoda Michała Helika, którego w 2017 roku sprowadzono z Ruchu. Zresztą chorzowski klub zostawił po sobie w Ekstraklasie całą grupę co najmniej solidnych defensorów: poza Helikiem i Konczkowskim, również Michała Koja.

To naturalne, że po graczy będących świeżo po degradacji, a prezentujących odpowiedni poziom, chętnie sięgają beniaminki. Za takich zawodników zazwyczaj nie trzeba wiele płacić, nie mają oni również wygórowanych oczekiwań co do zarobków. Warta Poznań zdecydowała się na Jana Grzesika, Mateusza Spychałę oraz Michała Kopczyńskiego. W Mielcu uznano, że Stali przydadzą się Petteri Forsell i Jakub Wróbel. Z trendu wyłamało się jedynie Podbeskidzie Bielsko-Biała.

ZMIENIĆ MYŚLENIE

Podstawowym wyzwaniem dla piłkarzy zostających w Ekstraklasie po spadku ich klubu jest odnalezienie się w lepszym otoczeniu. Niektórym wyższe stężenie piłkarskiej jakości w szatni ewidentnie służy. Jak Marcinowi Cebuli, który niepostrzeżenie przemykał przez kolejne sezony w Kielcach, by dopiero w Częstochowie zrobić wokół siebie szum. Musiał trafić na odpowiednią grupę ludzi, na trenera, który dostrzegł i umiejętnie wykorzystał jego walory. Raków wykonał ruch zaskakujący, podobnie jak Wisła Płock, która w 2016 roku sięgnęła po Jose Kante. Gracza występującego w spadającym z ligi Górniku Zabrze, który miał jedną, istotną jak na napastnika wadę – w ciągu całej rundy nie strzelił gola. Tymczasem w nowy zespół Gwinejczyk wkomponował się idealnie, 19 bramek w trakcie dwóch sezonów zaowocowało transferem do Legii.

Większość jednak ma trudności z przywyknięciem do nowych warunków. Nie chodzi wyłącznie o taktykę czy znalezienie wspólnego języka z trenerem. Zazwyczaj tacy zawodnicy w drużynie zdegradowanej byli gwiazdami, nagle w innym klubie stają się tylko jednymi z wielu. To największa pułapka. Przestawienie się wymaga odpowiedniego charakteru i podejścia. Ci, którzy samych siebie postrzegają przez pryzmat roli w poprzednim zespole, nieświadomie pracują na miano transferowego niewypału.


KONRAD WITKOWSKI
fot. Cezary Musiał


TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 49/2020)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024