Kiedy Pele jest kumplem z drużyny
Takich meczów już nie ma. A właściwie zdarzają się, ale mało kogo interesują. Dawniej informacja, że zbiera się powołana w niecodziennym trybie drużyna „Reszty Świata” – po prostu elektryzowała.
No więc dziś jeszcze się zdarzają, co jakiś czas ktoś komuś organizuje benefis, czasem pretekstem bywa cel charytatywny. Kiedyś w ten sposób skrzykiwano gwiazdy z Europy albo całego świata, by pożegnać schodzącego z murawy giganta. Dziś co dziesiąty mieni się gigantem, a mecze nie wzbudzają emocji również z innego powodu – każdy większy klub jest już małą resztą świata. Dawniej zobaczyć w jednym stroju, obok siebie, gwiazdy reprezentacji Argentyny, Brazylii, Francji i Niemiec było wydarzeniem pobudzającym młodzieńczą wyobraźnię. Kiedy w tym gronie znalazł się Polak – dochodziła duma i niedowierzanie. Zamiast podtatusiałych, brzuchatych emerytów, na boisko wychodzili zawodowcy w sile wieku i formy. Mimo to ze sportowego punktu widzenia, podobne zloty nie miały większego sensu, ale też nie o rywalizację sportową w tym wszystkim chodziło. Choć, jak choćby w 1979 roku, zdarzały się wyjątki…
Kim jest ten diabeł?
Zbigniew Boniek nie był już anonimem w Europie. Miał za sobą świetne występy pucharowe w koszulce Widzewa, koncert na Maine Road, debiut w reprezentacji i całkiem udany mundial. O transferze do Juventusu jeszcze nie marzył, ale Włosi mieli go na oku. Dlatego gdy Argentyńczycy postanowili hucznie uczcić pierwszą rocznicę zdobycia mistrzostwa świata i umówili się na mecz z Resztą Świata, płacąc rzecz jasna sowicie za taką możliwość, trener armii zaciężnej Enzo Bearzot (za trzy lata zostanie mistrzem świata) do ekipy powołał właśnie Bońka. Nie obyło się bez kłopotów z błyskawicznym załatwieniem wizy, lecz ostatecznie Polak poleciał do Buenos Aires via Madryt.
Nie wpadł na chwilę, by pozbierać autografy. Owszem, marzył by zagrać choćby drugą połówkę, ale na jego szczęście Bearzot podszedł do sprawy poważnie i urządził najpierw w stolicy Hiszpanii – uwaga! – tygodniowe zgrupowanie przed meczem z mistrzami świata. A jak jest zgrupowanie, to są treningi, jest i sparing. Bearzotowi brakowało kogoś na lewą stronę. Zaginął na wakacjach Hansi Mueller, komórek nie było, Niemca nie sposób było namierzyć. Boniek, wietrząc szansę dla siebie, zareklamował się u trenera, zapewniając, że jest niemal urodzonym lewoskrzydłowym. Z hiszpańskim trzecioligowcem gwiazdorzy wygrali 17:0, Polak strzelił 7 goli. Bearzot już wiedział kogo pośle od początku na Argentynę.
To nie był żaden benefis, ani towarzyska gierka. Pełne trybuny Estadio Monumental, może konfetti, wysoki poziom i tempo, nie najgorsze zgranie, a przede wszystkim zajadłość, nieustępliwość, walka na całego. Kiedy Luis Galvan zaliczył samobója, zrozpaczonego pocieszało pół drużyny mistrzów świata. Jak Diego Maradonę wykosił Marco Tardelli, piłkarze mało nie rzucili się sobie do gardeł. Argentyna, choć być może mocniejsza niż na mundialu i przez rok niepokonana, przegrała 1:2. Wściekły kapitan Daniel Passarella domagał się od sędziego przedłużenia zawodów. Najlepszy na boisku był Boniek. Szarpał, centrował, strzelał, dryblował, za nic miał klasę przeciwnika – zero respektu. Otrzymał najwyższą notę za swój występ, identycznie jak Zico – autor zwycięskiego gola i „asystent” przy swojaku Galvana.
„El Mundo Deportivo” pisał, że Boniek był znakomity, przeprowadzał genialne akcje z piłką jakby przyklejoną do stóp. Zibi przyznawał po latach, że to chyba ten właśnie mecz otworzył mu drogę do światowej kariery. Ponoć już wówczas prezydent Juventusu Gianni Agnelli zapragnął mieć go w składzie. Przepisy w Polsce były jednak sztywne – Boniek był za młody. Plotkowano, że rozczarowany boss Juve i jednocześnie koncernu Fiat, wstrzymał Polakom licencję na produkcję fiata Pandy…
Fajki od Austriaków
Dla Bońka to nie był zwykły mecz, ani zwykły stadion. Nie zapomniał, że na inaugurację argentyńskiego mundialu Jacek Gmoch nie znalazł dla niego miejsca w wyjściowym składzie. – A rok później, na tym samym stadionie, wybiegłem w pierwszej jedenastce świata. Obdarzył mnie zaufaniem obcy dla mnie człowiek – mówił gorzko.
To wtedy Zibi, który wówczas jeszcze nie był Zibim, ale Murzynem vel Rudym, poznał dobrze tych, z którymi wkrótce miał stworzyć jedną z najlepszych ekip w historii calcio – zakumplował się z Paolo Rossim, Antonio Cabrinim, Marco Tardellim, a przede wszystkim Michelem Platinim, z którym dość przypadkowo, zamieszkał w jednym pokoju. Nie byli od razu papużkami-nierozłączkami. Francuz przyleciał do Buenos z żoną, z nią spędzał najwięcej czasu, poza tym istniała jednak bariera językowa. Boniek w szkole co nieco nauczył się francuskiego, Platini polskiego nie uczył się w ogóle.
– Michel jest ostatnim człowiekiem, który szuka kontaktów i przyjaźni… Zapamiętałem jednak dokładnie pożegnanie na lotnisku z Platinimi. Wydali mi się bardzo naturalni, nie zauważyłem żadnej pozy… Pomyślałem wtedy na lotnisku, że poznałem sympatycznych ludzi. Nie przypuszczałem oczywiście, że nasze losy zwiążą się tak blisko na co najmniej trzy lata – opisywał Boniek w książce „Prosto z Juventusu”, podkreślając wspaniałą atmosferę w obozie gwiazd. – Wieczorem wszyscy spotkaliśmy się na wytwornym bankiecie. W siedmiu językach prezentowano bohaterów meczu. Dwaj Austriacy z „Reszty Świata” – Koncilia i Pezzey – zrobili pozostałym kolegom wspaniały kawał, kupując wszystkim oryginalne prezenty. Mnie na przykład obdarowali ogromną paczką sztucznych papierosów. Zauważyli wcześniej, że palę. Niemiec Kaltz dostał hełm i karabin – zabawkę…
Z Platinim Polak żegnał się na lotnisku, ale też podróżował z duszą na ramieniu. Wybrany najlepszym aktorem prestiżowego meczu otrzymał w nagrodę – jak przyznał w książce „Gracze” – 4 tysiące dolarów. Fortuna, tyle kosztował dom w Polsce. Gdyby je zadeklarował, w kraju wymieniliby mu po oficjalnym kursie i zostałoby niewiele. Zaryzykował, wsadził w kieszeń spodni i wwiózł do kraju. Natomiast od włoskich kolegów (wkrótce – klubowych) na pamiątkę otrzymał drobny upominek. – To była złota zapalniczka, liczył się jednak gest, oznaka przyjaźni, od której potem tak wiele zależy – wspominał w książce „Na polu karnym”.
Trzy lata później, już jako gwiazda hiszpańskiego mundialu, Boniek wziął udział jako członek teamu Europa w pokonaniu Reszty Świata w nowojorskim meczu charytatywnym na rzecz UNICEF. Warto zobaczyć na YouTube jak spiker przedstawiał uczestników meczu, jak nowojorska publiczność z włoskimi flagami (na trybunach była też flaga Solidarności) fetowała króla strzelców Espana „82 Rossiego, jak wygwizdywała zatykającego ostentacyjnie uszy Haralda Schumachera…
500, ale rubli, nie dolarów
Jest takie cudowne stare zdjęcie. Przedstawia drużynę Reszty Świata zmobilizowaną na mecz przeciw Anglikom. Działo się to 23 października 1963 roku na Wembley i był to jednocześnie pierwszy, oficjalny mecz drużyny pod nazwą FIFA XI. Do 2002 roku rozegrano takich właśnie oficjalnych spotkań 19. Wówczas do stolicy Anglii przyjechały tuzy, w tym sowiecki bramkarz Lew Jaszyn. Był najlepszy w swojej epoce, być może najlepszy w ogóle w swoim fachu. Na Wembley znów dowiódł (choć przecież dowodzić niczego nie musiał) wielkiej klasy. Bronił znakomicie, uważa się nawet, że ten mecz mógł zadecydować o przyznaniu mu, jako jedynemu golkiperowi w historii futbolu, Złotej Piłki „France Football”.
Lata mijały, Jaszyn niby się nie starzał, ale w końcu nawet on musiał powiedzieć: pas. A kiedy w maju 1971 roku odchodził na emeryturę ów wielki, Czarny Pająk, pożegnać go chcieli wszyscy. Pożegnali w Moskwie tylko ci, których zaprosił, a dobierał skład starannie i osobiście; Bobby Charlton, Gerd Mueller – żartów nie było. Do PZPN przyszedł także właściwy list. Nazwisko Włodzimierza Lubańskiego nie zaskakiwało. Zygmunta Anczoka? Jeśli dziwiło, to kiepsko zorientowanych, a Jaszyn do nich nie należał. Zawodnik Polonii Bytom (wkrótce Górnika Zabrze), podpora drużyny narodowej, był jednym z najlepszych lewych obrońców świata w tamtym okresie.
– To było wydarzenie – wspomina Anczok. – Włodek był trochę bardziej obyty w wielkim świecie, ja mniej. Jechaliśmy do Moskwy podekscytowani. Miało się spełnić, i ostatecznie spełniło, moje wielkie marzenie – zagrać w jednej drużynie ze znakomitym włoskim obrońcą lat sześćdziesiątych, pewnie wówczas najlepszym na świecie, Giacinto Facchettim. Natomiast kiedy już spotkaliśmy tych wszystkich tuzów na miejscu, pojawiła się pewna nieśmiałość, potęgowana oczywiście barierą językową. Angielskiego w Polsce nikt nas nie uczył i nie wymagał, my mieliśmy tylko dobrze grać w piłkę… W każdym razie poprosiłem jakiegoś Ruskiego, żeby mi towarzyszył, porobił za tłumacza i zacząłem wyjaśniać Włochowi, że od zawsze był dla mnie wzorem i idolem. Było mu miło i rozumiał wszystko do momentu, kiedy zacząłem opowiadać o tym, że aby oglądać go w akcji musiałem wchodzić na dach domu i przekręcać antenę na czechosłowacką stronę, łapiąc odpowiedni sygnał…
Na trybunach zasiadło ponad 100 tysięcy ludzi. Na boisku z jednej strony znamienici goście, z drugiej dynamowcy, ekipa złożona z zawodników kilku klubów radzieckich, ale z tym samym milicyjnym rodowodem – taka „Reszta Dynama”. Polacy wypadli w tym towarzystwie co najmniej dobrze. Na tyle dobrze, że niemiecki trener Helmut Schoen oznajmił, że widziałby Anczoka w Bundeslidze. To była nierealna perspektywa i Polak dobrze o tym wiedział, niemniej słowa trenera przyszłych mistrzów świata były budujące. Po meczu był oczywiście bankiet. Dla gości z Zachodu pieniądze nie stanowiły problemu, tymczasem to Polacy zasponsorowali 20 butelek szampana. Wiadomo – od gości z Polski!
– Nie było z nami nikogo z PZPN, tymczasem inne federacje przysłały przedstawicieli – zaznacza Anczok. – Trochę na tym bankiecie najedliśmy się wstydu. Do Jaszyna ustawiła się kolejka z prezentami. Różne rzeczy były – sygnety, złota moneta bodaj od Charltona, a my z Włodkiem stanęliśmy z plakietką warszawskiej Syrenki i walizką, w środku której – niczym w prezencie weselnym – był komplet sztućców. A wszystko w PZPN zawinęli nam jeszcze w szary papier. Papier zdjęliśmy, ale i tak był wstyd. Wkręciliśmy się więc sprytnie w węgierską delegację, oni mieli piękną replikę budapeszteńskiego parlamentu wykonaną z kości słoniowej. Zrobiło się zamieszanie, położyliśmy naszą nieszczęsną walizkę zadowoleni, że Jaszyn nie zauważył od kogo otrzymał taki piękny podarunek…
Na bankiecie zabawa była przednia, ale Polacy musieli się pilnować, bo z samego rana był samolot do Warszawy. – Dwie godziny różnicy czasu nie zadziałały na naszą korzyść – śmieje się Anczok. – Szybko na lotnisko, w dodatku ręce mnie bolały od torby z ciężkim sprzętem… Inni za udział w tym meczu dostali 500 dolarów, kupa szmalu wówczas dla Polaka (przeciętna pensja nad Wisłą wynosiła około 30 dolarów – dop. red.). My też dostaliśmy 500, ale rubli, bo tak ktoś zadecydował w kraju, by wymienić nam po kursie 1:1… Kupiłem więc za 300 rubli stabilizator do ruskiego telewizora, w Polsce o taki było trudno, polepszał obraz. Ale ciężki był jak pieron. Wylądowaliśmy bodaj o ósmej rano w Warszawie z tymi torbami, pojechaliśmy do PZPN w Aleje Ujazdowskie, ale tam pozamykane. Po południu mieliśmy dopiero pociąg do Katowic. Byliśmy mocno zmęczeni podróżą i nieprzespaną nocą, więc mówię do Włodka, byśmy poszli do parku, do Łazienek i tam odpoczęli w chłodzie. Przysnęło się nam na ławeczce… Obudziły nas wrzaski stróża. Potraktował nas jak lumpów, pijaczków i kazał się wynosić z parku.
Z tamtego meczu zostały więc wspomnienia i piłka, którą po meczu zakosił Anczok, wyprzedzając mającego podobne zakusy sędziego, którym był akurat nie byle kto, tylko Tofik Bachramow – słynny liniowy z finału World Cup ’66, którego decyzja uczyniła gola Geoffa Hursta jednym z najgłośniejszych w historii. Anczok zebrał autografy od gwiazd i przywiózł piłkę do domu.
– Nie pomyślałem, by ją jakoś zaimpregnować, zabezpieczyć – mówi. – Wnuki rosły, chciały pokopać, brały z półki i niszczyły futbolówkę. Ledwo co już widać podpisy. Mówię do żony, że tak się właśnie człowiek starzeje, jak ta piłka.
O czym myślał Bolo?
„Piłkarski poker” to dzieło kultowe. Wśród mnóstwa scen dobrych i bardzo dobrych jedna jest z pozoru kompletnie nieistotna, choć dla reżysera filmu Janusza Zaorskiego – ważna. Laguna i Bolo oglądają w telewizji uroczyste pożegnanie z boiskiem Platiniego. Oglądają z niekłamanym podziwem dla piłkarskiej klasy wówczas jednego z najlepszych na świecie. Patrzą jak Francuz stoi na środku boiska z Diego Maradoną i Pele, który nie zagrał, ale uroczyście rozpoczął zawody.
– Dla mnie ta scena była bardzo ważna – opowiadał w rozmowie ze sport.pl Zaorski. – Chciałem pokazać, że oni doceniają wielką piłkę, nie myślą tylko jak zarobić szmal na przekrętach. Dowiedziałem się, że w telewizji w 1988 roku będzie pokazywane takie spotkanie. Nagrałem sobie to na kasetę. Obejrzałem i pomyślałem – przecież to jest dla mnie, do filmu! Platini, Maradona i Pele, trzej przyjaciele z boiska! Tak jakby ktoś wymyślił ten mecz pod film. Dopisaliśmy z Purzyckim scenę do scenariusza i dokręciliśmy ją jako ostatnią.
Mecz odbył się 23 maja 1988 roku. Transmitowała go Telewizja Polska, choćby z uwagi na udział w benefisie Bońka. Przyjechali praktycznie wszyscy najwięksi, Michelowi nikt nie chciał odmówić. Byli kumple z reprezentacji Francji pod wodzą trenera Michela Hidalgo, byli koledzy z Juve (prócz Bońka także Tardelli i trener Giovanni Trapattoni), zjechał cały bliższy (Lothar Matthaeus, Paulo Futre, Jean-Marie Pfaff) i dalszy (Hugo Sanchez, Enzo Francescoli, Rabah Madjer, Maradona oczywiście) piłkarski świat. Nie mógł przyjechać Ruud Gullit, ale Zico na przykład wylądował w Paryżu dzień po derbowym meczu Flamengo – Fluminense, a specjalnym dekretem rząd radziecki przesunął kolejkę ligową, by w wielkim wydarzeniu mogli wziąć udział Rinat Dasajew, Igor Biełanow i Ołeksandr Zawarow.
Zaorski jednak się myli, albo wyraził się nieprecyzyjnie. Laguna i Bolo niewątpliwie doceniają piłkarski kunszt, ale też nie przypadkiem z ust sędziego pada: – Trzej przyjaciele z boiska. Też mają trochę grosza… Mają chłopaki łeb – do piłki, do szmalu, do wszystkiego…
Życie zresztą napisało dalszy scenariusz historii. Zdjęcie, kiedy kapitanowie obu drużyn – Platini i Maradona podają sobie ręce jest wymowne. Obaj, tak jak ich drużyny, ubrani są w podobne koszulki, z przekreślonym napisem-przesłaniem: Drogue No! Fakt, że ambasadorem akcji był akurat Diego, można zakładać, że już wówczas mocno osadzony w realiach Neapolu i nie wolny od narkotycznego nałogu, jest dziś groteskowy. A Platini? On z kolei został piłkarską persona non grata, człowiekiem podejrzewanym o nieczyste interesy i finansowe malwersacje, o jakich nie śniło się Lagunie, ani tym bardziej Bolowi. Nawiasem mówiąc, 9-letni Laurent Platini, który pod koniec meczu symbolicznie zmienił na murawie ojca, dostał po latach ponoć posadę prawnika w firmie Qatar Sports Investments…
Tomek, mój amigo
Wiosną 1975 roku Jan Tomaszewski zawitał do Brukseli, na mecz Anderlechtu z Resztą Świata, który był głównym punktem wielkiej imprezy zorganizowanej na cześć i chwałę schodzącego z murawy Paula Van Himsta – legendy belgijskiego futbolu. To właśnie wtedy, w przylotniskowym hotelu, w obecności pielgrzymujących do pokoju Króla kolegów po fachu, Pele podpisał cyrograf, a właściwie przyrzeczenie, że przeniesie się do Cosmosu Nowy Jork. Na boisku pojawiło się wiele sław. Jak wspominał Tomek, w „jego” drużynie funkcjonował najlepszy atak w historii futbolu – Pele, Cruyff, Eusebio. Prawdopodobnie nigdy wcześniej wielcy magicy nie spotkali się razem w jednym zespole.
– To była wielka satysfakcja – mówi Tomaszewski. – Kompleksy? Właściwie tylko jeden. Stałem obok takich sław i ani be, ani me. A nauczycielka w technikum mówiła: uczcie się angielskiego. Co ona pierniczy – myślałem wówczas – gdzie ja niby wyjadę z Polski, po co mi ten angielski… Jednym słowem, pod tym względem pełna kompromitacja. A w szatni kolejny szok. W reprezentacji zawsze był kłopot, bo ciuchy były za małe. Kierownicy jakby nie ogarniali tematu. A tam wchodzę i wszystko ułożone dla mnie w rozmiarze 1,95 m. Jak od krawca. W bluzie z tego meczu grałem przez cztery lata, póki jej nie zdarłem. No i w Brukseli właśnie zagrałem w jednej drużynie z Pele. Jak go zobaczyłem wychodzącego spod prysznica, to oniemiałem. Cóż to był za atleta, zero tłuszczu, same naturalne mięśnie, ideał cielesny. Cruyff sprawiał wrażenie „niedożywionego”, natomiast Pele był jak wyrzeźbiony z brązu, a przecież praktycznie był już po karierze. Przestałem się dziwić, że na boisku mijał rywali jak kołki. Po meczu siedzieliśmy w autokarze gotowi do odjazdu do hotelu, tylko Brazylijczyka brakowało. Przez pół godziny cierpliwie rozdawał autografy. Jak w końcu wszedł do autokaru, Eusebio wyskoczył: „No żeż k…. m.., ile można na ciebie czekać!”. A Pele na to: „Oni uczynili mnie Królem i jestem im to winny, bez nich byłbym nikim”. Zapamiętałem to sobie. Jak odsłaniałem swoją gwiazdę we Władysławowie, cztery godziny rozdawałem chętnym autografy, a dziennikarzom powiedziałem, małpując Pelego: „To dzięki nim jestem tym Janem Tomaszewskim, którym jestem”. Aha, od Pelego dostałem w Brukseli zdjęcie z podpisem: Dla mojego Amigo… Fajna sprawa. Przy innej okazji Brazylijczyk powiedział, że uważa Tomaszewskiego za najlepszego bramkarza na świecie. I żeby było jasne – nie mówił tego przy półlitrówce, wódki mu nie musiałem stawiać. Powiedział, bo tak myślał. A dla mnie to wyrocznia.
Co ty na to, Kaz?
Trzy lata później, pod koniec wakacji ’78 Pele był już ostatecznie skaptowany i grał w Ameryce, krzewiąc soccer wśród ciemnego, piłkarsko niewyrobionego narodu kowbojów. I teraz to nie jego, ale on kaperował. Na mecz Cosmosu z Resztą Świata zaproszonych zostało czterech Polaków – Boniek, Grzegorz Lato, Kazimierz Deyna i Tomaszewski. Bramkarz nie dotarł, klub go nie puścił w obliczu ligowego meczu z Anderlechtem. Natomiast pozostali, czyli m. in. król strzelców Weltmeisterschaft ’74 oraz trzeci piłkarz tamtej imprezy stawili się na czas. Cosmos sam w sobie był małą „resztą świata”, bo obok Pelego i Franza Beckenbauera gościnie wystąpił Cruyff, ale i drużyna przeciwników stanowiła potężną siłę – oparta na argentyńskich świeżo upieczonych mistrzach świata, dozbroiła się między innymi Teofilo Cubillasem, Roberto Rivelino, Johnnym Repem i oczywiście Polakami.
Wynik (2:2) nie był istotny, sporo jednak działo się na pomeczowej imprezie, oczywiście – jak zawsze w przypadku „kosmitów” – zorganizowanej w nowojorskim hotelu Plaza. Drinki, zabawa, śmiechy, w pewnym momencie do Deyny podeszło dwóch dżentelmenów. Obaj czarnowłosi, ale tylko jeden czarnoskóry. Parę tworzyli turecki milioner, jeden z najważniejszych ludzi w Cosmosie oraz Pele. Brazylijczyk zagaił (cytat z książki „Deyna”): – Słuchaj Kaz, bardzo nam się podobała twoja gra. Może chciałbyś zostać w Nowym Jorku. Mamy tu niezłą drużynę. W ataku grałby Cruyff z Chinaglią, a w pomocy ty, Beckenbauer i Rivelino. Co ty na to?
Kaz nie posłuchał. On już był sfokusowany na Anglii, za chwilę miał dostać pozwolenie na pracę na Wyspach i ubrać błękitną koszulkę Manchesteru City. Nawiasem mówiąc, nigdy też nie doszedł do skutku transfer Cruyffa, który choć wylądował w Ameryce, to z dala od Nowego Jorku.
Nie pograłbyś w Realu?
Kapitalną grę Lubańskiego w pucharowych meczach Górnika z Romą dobrze zapamiętał legendarny trener Helenio Herrera. To on rozsyłał powołania na mecz na rzecz UNICEF: Reprezentacja Ameryki Południowej kontra Reprezentacja Europy (jesień ’72 w Bazylei). Europejczycy przegrali 0:2, ale w otoczeniu Cruyffa i Dragana Dżajicia Lubański prezentował się bardzo dobrze. Na tyle dobrze, że na pomeczowym bankiecie doszło do dogrywki…
Fragment z książki „Ja, Lubański”: „Spotkałem się z Viktorem, Dżajiciem, Amancio i Velasquezem. Siedzieliśmy przy kieliszku szampana, rozmawiając na różne tematy. W pewnym momencie Amancio zadał mi pytanie:
– Włodek, a nie chciałbyś tak pograć u nas, w Realu? Dobrze mi się z tobą dzisiaj grało.
– Słuchaj – mówię mu. – To jest po prostu niemożliwe. Ja mam 24 lata i nigdzie mnie z Polski nie wypuszczą… Spróbujcie. Niczym nie ryzykujemy, moją zgodę już masz.
W duchu pomyślałem sobie: do Realu, to nawet na piechotę…”
Co się okazało? Amancio namówił kierownictwo Realu (na czele z prezesem Królewskich), które wybrało się do Polski w delegację. Górnik – jak utrzymuje Lubański – o wszystkim wiedział, lecz zawodnika o niczym nie powiadomił. W Warszawie, w PZPN, doszło do wstępnych negocjacji. Rozmowy toczyły się na szczeblu ministerialnym, zaangażowany został również Komitet Centralny PZPR. Hiszpanie wyłożyli wówczas, w 1972 roku, na stół czek opiewający na milion dolarów! A mimo to zgody na transfer nie było.
– Ale wie pan, wszystko się zmienia, świat, życie, futbol, więc i takich meczów już nie ma – kończy Zygmunt Anczok, siedząc w holu hotelu MDM na warszawskim Placu Konstytucji. Przyjechał 9 września, specjalnie na mecz z Austrią, a przy okazji spotkać się z wnuczką oraz kimś z grona starych kumpli, obowiązkowo z Leszkiem Ćmikiewiczem. – Jutro, 10 września, minie kolejna rocznica złotego medalu olimpijskiego z Monachium. Kiedyś wciąż o tym pisano, przypominano, dziś świat tak pędzi, że ludzi to chyba nie interesuje. Sam bym zapomniał, ale w „Tele Tygodniu” przeczytałem małą notkę, takie kalendarium, co wydarzyło się konkretnego dnia i zobaczyłem nasze maleńkie zdjęcie na podium. Kiedyś co pięć lat spotykaliśmy się w tym hotelu na MDM-ie, całą niemal ekipą. Kierownik hotelu dawał zniżkę na nocleg. Od pewnego czasu tego już nie ma. Ale jak się miałem gdzieś zatrzymać, z przyzwyczajenia przyjechałem właśnie tutaj. Może – pomyślałem – gdzieś chłopaki siedzą, tylko mnie nie powiadomili. Nic z tego, nie ma nikogo. Poszedłem do recepcji zapytać o zniżkę. „A kto panu tak powiedział?” – słyszę. „No kiedyś tak było, kierownik nam, olimpijczykom, dawał” – mówię. „Bardzo mi przykro, ale nie mam takiej informacji w systemie ani na mailu” – odpowiada pani w recepcji. Usłyszałem cenę za nocleg – 460 złotych. Podziękowałem grzecznie. No, ale dobra przyjacielu, wnuczka idzie, koniec tych opowieści…
Koniec zatem opowieści o świecie, którego już nie ma, albo istnieje tylko w małym wycinku wspomnień jego głównych bohaterów. Reszty świata to już nie interesuje.
ZBIGNIEW MUCHA