Przejdź do treści
Kiedy chłopcy staną się mężczyznami?

Ligi w Europie Świat

Kiedy chłopcy staną się mężczyznami?

Różne drogi prowadzą na szczyt. Roberto Mancini doszedł tam jedną z najłatwiejszych, ale czy to powinno umniejszać jego zasługi?
Foto: ALBERTO LINGRIA/Reuters

TOMASZ LIPIŃSKI

Vittorio Pozzo to ikona calcio. Nie może być innego określenia dla trenera, który podniósł dwa Puchary Rimeta: w 1934 i 1938 roku. I niejako mimochodem skolekcjonował 9 kolejnych zwycięstw: między 15 maja 1938 a 13 maja 1939 roku, w tym cztery, które zamieniły się w złoto na mundialu we Francji. Przez 80 lat kolejnym selekcjonerom udawało się doliczyć najwyżej do siedmiu. Aż wreszcie historia zatoczyła koło. Cyrklem zakręcił Mancini i znalazł się w tym samym punkcie, co Pozzo. Różnice są dwie: po pierwsze aktualny szef kadry jeszcze swojej figury nie zamknął, po drugie – jego ilości nie można w żaden sposób porównać z przedwojenną jakością.

Bez samozachwytu

W październiku na osiem położył Grecję, a na dziewięć Liechtenstein. W listopadzie dołożył zwycięstwo z Bośnią i Hercegowiną. Wyliczankę rozpoczął od Stanów Zjednoczonych w meczu towarzyskim, by kontynuować w ramach eliminacji Euro z Finlandią, Liechtensteinem, Grecją, Bośnią, Armenią i ponownie Finlandią. Czyli rywalami zaliczającymi się co najwyżej do drugiej ligi światowej i europejskiej. Tym z wyższej kategorii nigdy w życiu Włosi nie wbiliby aż 29 goli.


Dlatego Mancini w samozachwyt nie popada. Raczej to on pierwszy tonuje hurraoptymistyczne nastroje w narodzie i konsekwentnie wycisza głosy, które już koronowały go na drugiego Pozzo. W końcu niczego wielkiego ciągle nie osiągnął, a awans z takiej grupy był zwykłym obowiązkiem. Zaraz, zaraz, a rekordy to nic? – zapytają klakierzy selekcjonera. Bo jeśli tytuły i medale na wielkich imprezach leżą bardzo daleko, to na wyciągnięcie ręki znajdują właśnie rekordy. Gdyby Italia poradziła sobie z Armenią, dobiłaby do jedenastu zwycięstw z rzędu. Na tym nie koniec: przez cały rok 2019 przeszłaby suchą stopą. Wcześniej, w 1990, 1994, 2000 i 2003 roku, wygrywała po 9 razy, ale trafiały się też inne wyniki. Tymczasem obecnie szykuje się 10 na 10. 

Suche liczby jak najbardziej zachęcają do tańca i śpiewów. Tym skoczniejszych i głośniejszych, że Włosi pamiętają, gdzie byli w lipcu 2018 roku. Siedzieli mianowicie w grobowej ciszy przed telewizorami, zamiast jak to tradycja i ambicja nakazywała bić się o medale na mistrzostwach świata. Posługując się niekompetencją, zachowawczym stylem i brakiem jakiegokolwiek wyczucia Giampiero Ventura nie tyle wytrącił z równowagi, co znokautował wszystkich z najbliższego otoczenia. Zamroczoną Italię szybko miał ocucić nowy selekcjoner. Nie podał cudownej mikstury, dzięki której wstąpiłyby w nią nadprzyrodzone moce, ale przynajmniej podłączył do tlenu. Otwierając drzwi do kadry przed młodzieżą, stworzył przychylny klimat. Pokazał, że ma pomysł i odwagę. Po sześciu meczach w kratkę (2 zwycięstwa, 4 remisy i 2 porażki) wstąpił na zwycięską ścieżkę. 

Choć wyniki się zgadzały i ostatecznie Italia na trzy przystanki przed metą, co tak wcześnie nigdy się nie stało, mogła zameldować wykonanie zadania, to gra kulała. O czym można się było naocznie przekonać, śledząc październikowe występy. Zarówno z Grecją jak i z Liechtensteinem bezbłędni byli tylko bramkarze – Gianluigi Donnarumma i Salvatore Sirigu. Zwłaszcza w tym drugim meczu zaskakująco dużo działo się pod włoską bramką. Do momentu podwyższenia prowadzenia na 2:0, co miało miejsce dopiero w 70 minucie, Italia stworzyła mniej okazji od europejskiego kopciuszka. Z pewnością na palcach jednej ręki dałoby się policzyć mecze Liechtensteinu, po których dziennikarze reprezentujący przeciwną stronę na najlepszego piłkarza meczu wybieraliby swojego bramkarza. A taki wyjątek uczyniła „La Gazzetta dello Sport” dla Sirigu.

Bez lidera

Tego, czego najbardziej Włochom brakuje to boiskowego lidera. A przecież w dobrych i wcale nie tak odległych czasach charyzmatycznych postaci mieli w nadmiarze. Gdyby uprzeć się i na siłę teraz takiej szukać, to tylko w defensywie. Pierwszego kandydata Leonardo Bonucciego dyskwalifikuje dość trudny charakter, który prędzej wywołuje konflikty niż je łagodzi, Alessio Romagnoli ciągle się uczy, co w rządzeniu i świeceniu przykładem zdecydowanie przeszkadza, z kolei Donnarumma to typ nieśmiałego introwertyka. Na pewno powrót do zdrowia i kadry Giorgio Chielliniego natychmiast ustawi go w roli samca alfa i doda drużynie testosteronu.


Bo na razie więcej w niej jest chłopców niż prawdziwych mężczyzn i wojowników. To pierwsza obserwacja. Druga, że nie ma gwiazd, piłkarzy nie do zastąpienia i punktów oparcia. Ta reprezentacja zdecydowanie jest złożona na zasadzie podobieństw niż skrajności i to tylko chłodna konstatacja, zatem ani krytyka, ani chwalenie, którą jednak łatwo przekuć w jedno lub drugie. Naprawdę bez różnicy dla wyniku i stylu było, kto grał na bokach obrony, nie miało większego znaczenia czy w środku pola biegali Marco Verratti z Jorginho czy Stefano Sensi z Lorenzo Pellegrinim albo Nicolo Barellą. Podobnie jak obecność na skrzydle jednego z trójki Lorenzo Insigne, Federico Chiesy czy Federico Bernardeschiego wnosiła niewiele nowego. To samo dotyczyło środkowych napastników, bo Andrea Belotti i Ciro Immobile tyle samo dawali, co… nie dawali.

Wyważony Mancini oczywiście zdaje sobie sprawę z ograniczeń i kruchości konstrukcji, którą stworzył i którą mogą naruszyć konfrontacje z silnymi przeciwnikami. Jednocześnie wszyscy przyznają, że wybrał jedyną słuszną drogę i czas musi działać na jego korzyść. Obrana droga uczy cierpliwości. Jeśli to, co selekcjoner sieje, nie zdąży zaowocować na przyszłorocznych mistrzostwach Europy, to na najbliższych mistrzostwach świata z pewnością tak. 

A w drogę po sukcesy zaprosił głównie młodzież. Najpierw rzucił nowe światło na Nicolo Zaniolo i Moise Keana, ostatnio docenił talent Sandro Tonalego, w kolejce czekają Alessandro Bastoni, Gaetano Castrovilli i Andrea Pinamonti. A jeszcze bardzo liczy na jednego zawodnika. Kogoś, kto mimo zbliżającej się szybkimi krokami trzydziestki, ciągle nie wyrósł z krótkich spodenek, kto jak nikt inny potrafi zirytować swoim zachowaniem, ale kto – wiele na to wskazuje – dostanie ostatnią szansę. Mowa o Mario Balotellim. Za jego powrotem do Serie A i niemal rodzinnej Brescii stał właśnie Mancini i Mancini – być może jako ostatni – nie porzucił nadziei, że Super Mario w końcu wydorośleje.

ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA”

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024