Przejdź do treści
Kiedy chłopaki się nudzą, czyli jak nie zgłupieć na zgrupowaniu

Polska Reprezentacja Polski

Kiedy chłopaki się nudzą, czyli jak nie zgłupieć na zgrupowaniu


Tu nie ma chronologii, nie ma początku ani końca. Jest za to sporo śmiechu i szczypta wyobrażenia o tym, jakie pomysły przychodzą do głów grupie dorosłych mężczyzn skoszarowanych ze sobą podczas długich, męczących i z reguły nudnych – aby na pewno? – piłkarskich zgrupowań.
Wesoło bywa / bywało nie tylko na zgrupowaniach klubowych, ale też reprezentacyjnych. Na zdjęciu Andrzej Juskowiak i Tomasz Iwan, rok 1996 (fot.W.Sierakowski)

 

– Z tymi zgrupowaniami to jest tak, że służą one do fizycznej zaprawy na cały sezon, ale i budowania atmosfery – mówi Piotr Reiss, wieloletni snajper i kapitan Lecha Poznań. – Temu służą wspólne wyjścia na kolację za zgodą trenera i nieoficjalne na dyskotekę bez jego zgody. Pamiętam pewne zgrupowanie w Trzciance pod Poznaniem. To miejscowość pełna kibiców Kolejorza, więc nie mieliśmy żadnych obaw. W sobotni wieczór postanowiliśmy wyjść na disco całą drużyną. W lokalu było wesoło, nikt nie szukał dymu, ale któryś z miejscowych przesadził z alkoholem i zaczęło być gorąco. Od słowa do słowa doszło do takiej jatki, że strach. Cała drużyna stanęła jak jeden mąż. Byli z nami nawet piłkarze testowani, wśród nich naprawdę znane nazwiska. Wszyscy ruszyli. Później na jeden sygnał zabraliśmy się do hotelu. Nazajutrz przyjechała policja z najbardziej poturbowanym miejscowym w celu tzw. okazania. Żeby rozpoznał tych, którzy go pokiereszowali. Gość jednak ochłonął, spostrzegł, że wyszła głupia sprawa z bójką z piłkarzami i zameldował policji, że nikogo nie rozpoznaje. Policjanci lekko się zdenerwowali i odjechali. A w ramach rekompensaty nasz niedawny przeciwnik przyjął koszulkę Lecha z autografami zawodników. Historia może niezbyt chwalebna, ale atmosfera została zbudowana.

Kasparow kontra Zielek

W warszawskiej Legii nigdy nie brakowało ludzi z tzw. jajem. Przykład pierwszy z brzegu – Piotr Włodarczyk, pseudo: Wąski lub Nędza. Albo Pułkownik. Wracając z Legią z meczu w Tbilisi poszedł do kabiny pilotów i zamienił się z kapitanem na trykoty. Dał mu klubową polówkę, w zamian wziął koszulę pilota i tak wylądowali w Warszawie.

– No tak, na zgrupowaniach też nie brakowało śmiesznych numerów – mówi Włodarczyk. – Jeden był super. Jacek Zieliński rozwalał wszystkich w karty i szachy. Taki miał do tego łeb! Kiedyś wszedłem do pokoju Marka Saganowskiego, który na laptopie grał w szachy z wirtualnym Kasparowem. Nic nie kumałem, ale trochę mnie podszkolił. I wtedy to wymyśliliśmy… Sagan leżał na łóżku z laptopem i udawał, że coś tam sobie przegląda. Ja siedziałem obok niego, stolik przede mną z prawdziwą szachownicą, wpadł na partyjkę lekko znudzony i pewny siebie zaproszony Zielek. Zaczęliśmy grę. Zielek robi ruch, a Sagan zerka jednym okiem i wprowadza go do komputera. Kasparow odpowiada błyskawicznie. Ja podglądam, ale udaję, że mocno myślę i dopiero się ruszam naśladując komputer. Zielek przegrał trzy partie pod rząd i wyleciał wkurzony z pokoju. Dopiero po kilku dniach powiedziałem mu, że grał z Kasparowem, nie ze mną. Wyraźnie mu ulżyło.

Czasy się zmieniają. Dziś zimą ligowcy jeżdżą do ciepłych krajów, by pograć na zielonych boiskach. Kiedyś jeździli w polskie góry zdobywać szczyty. Każdy dzień taki sam, każdy morderczy. I wówczas okazuje się jak ważną sprawą jest na przykład usytuowanie pokoju hotelowego. Starszyzna rezerwowała pokoje na parterze lub pierwszym piętrze, młodzi na samej górze. A wejście po schodach po powrocie z gór nie było najłatwiejsze.

Ba, czasami powrót do hotelu nastręczał sporo trudności. Jeden z ulubionych piłkarzy Antoniego Piechniczka i milionów polskich kibiców, Włodzimierz Smolarek, w reprezentacji zawsze w pierwszej parze z Waldemarem Matysikiem wbiegał na ośnieżoną górę, ale gdy selekcjoner nakazywał szybki sprint z powrotem, Smolarek za każdym razem odmawiał. Schodził na końcu, autokar już na niego nie czekał. Brał taksówkę i docierał do hotelu, gdy reszta zespołu kończyła już obiad. Piechniczek mówił mu, by przestał się wygłupiać, ale Włodek był nieugięty.

Szczęki w Cetniewie


Zostawiamy zimę z boku. Miejsce akcji: Cetniewo. Czas: druga połowa lat 70. Bohaterowie: piłkarze ŁKS i trener Leszek Jezierski. Słynny Napoleon ordynował treningi ponoć tak ciężkie, że współcześni piłkarze potrzebowaliby po nich kroplówek. Po zajęciach najlepiej ochłodzić się w morzu. Wszyscy wskakują prócz trenera, który twierdzi, że z hołotą kąpać się nie będzie. No więc pluskał się sam, a zawodnicy będący świeżo po kinowej premierze „Szczęk” darli się z plaży: – Trenerze, rekin! Jezierski tylko się śmiał i przekomarzał z grupą. I teraz cytat z „Pele, Boniek i ja”, biografii Stanisława Terleckiego: „…W tym czasie, niezauważeni, wraz z Andrzejem Milczarskim, podpłynęliśmy pod wodą do trenera i… cap go za łydkę. Zrobiliśmy mu Waterloo, bo Napoleon spieprzał na brzeg w takim tempie, że hej.”

Źródło to samo, bohaterowie podobni, tyle że zgrupowanie reprezentacji Polski. Jan Tomaszewski uwielbiał robić dowcipy selekcjonerowi Jackowi Gmochowi. Najczęściej odkręcał mu solniczkę. Ponieważ trener bardzo lubił chrzan, podrzucił mu specjalny produkt – pokruszony chleb ze śmietaną. Gmoch się ponoć nim zajadał, aż w końcu zorientował, że coś jest nie halo. Postanowił osobiście kontrolować codzienne menu. Tomek jednak przekupił kucharzy i powtykał w jabłka wykałaczki. Wspominał Terlecki: „Gdy trener zaczął jeść, a wykałaczki wystawały mu z ust to… z wyglądu przypominał morsa.”

Podobnych historii jest w książce bez liku. Jak na przykład piłkarze namówili Gmocha, by zjadł surowego ślimaka. Oczywiście za kasę. Każdy z kadrowiczów miał dać po 5 tysięcy. Trener wyjął ślimaka ze skorupki i do buzi. Połknął, ale złapała go czkawka i ślimak wyleciał. Za trzecim razem się udało. Zawodnicy jednak protestowali, bo miał być pogryziony a nie połknięty. Terlecki: „Ostatecznie poszliśmy na kompromis i zapłaciliśmy połowę, po dwa i pół tysiąca od łebka. Gdy wchodziliśmy do stołówki, Tomek uprzedził kelnerów, że trener dziękuje dziś za obiad, bo już najadł się w lesie.”

Komu odbiła palma?

Gutów Mały to niewielka wioska nieopodal Bełchatowa. W piłkarskim środowisku o tyle znana, że znajduje się tam Centrum Piłkarskie wybudowane swego czasu przez Antoniego Ptaka. „Piłka Nożna” spędziła tam kilka zgrupowań z różnymi drużynami ekstraklasy. Ryby w pobliskim stawie, bilard (na przykład w Lechii mistrzem w tym fachu jest Piotr Wiśniewski), ping-pong, w sumie banalne rozgrywki. Ale… Nie damy głowy czy jeszcze istnieje, ale kiedyś była – ustawiona między budynkami plastikowa palma w kolorze czerwonym, która w nocy świeciła niczym latarnia. Znalazła się tam nieprzypadkowo. Specjalnie dla Brazylijczyków, których kiedyś Ptak hurtowo sprowadzał do Pogoni. Palma miała im uprzyjemnić długie zgrupowania w Gutowie i przypominać o ojczyźnie.

Były bramkarz m.in. Pogoni Radosław Majdan wspominając zgrupowania rzuca nazwisko Leszka Pokorskiego, kierownika drużyny. – To był niesamowity pechowiec – śmieje się Majdan. – Zawsze coś się z nim działo. Kiedyś lecieliśmy do Malezji. Najpierw trzeba było autokarem dostać się do Berlina, stamtąd samolotem do Frankfurtu, a potem już do stacji docelowej. Wszystko musiało zgrać się w czasie idealnie. Tyle że na polsko-niemieckiej granicy były jeszcze wówczas kontrole. Leszek wstał i mówi: – Trenerze, ja pójdę i to załatwię, żeby nas przyspieszyli. No i jak poszedł to tak załatwił, że trzepali nas dokładnie i tak długo, że samolot do Frankfurtu odleciał. Ile było zamieszania, telefonów… W końcu spóźnieni odlecieliśmy z Berlina. We Frankfurcie przetrzymano samolot na bocznym pasie i jakoś się udało. Na innym zgrupowaniu zakwaterowano nas w luksusowym hotelu. Kierownik biegał i przestrzegał: – Byle wstydu nie było, zachowujcie się jak należy, to pięć gwiazdek… Pewnego dnia siedzimy na kawce w holu, a tu krzyk recepcjonistki. Woda leje się po schodach. Wszyscy pędzą na górę. Oczywiście leci z pokoju kierownika, który prał sobie skarpetki, ale usnął…

Dziś podstawową kwestią w przypadku pakowania się na zgrupowanie jest: kto zabierze konsolę? To jednak banał. Zdarza się wziąć do autokaru porządny telewizor, by efekty wirtualnej rywalizacji były lepsze. Tak kiedyś zrobili koledzy z jednego pokoju – Tomasz Wróbel z Maciejem Małkowskim jadąc na zgrupowanie GKS Bełchatów. Ale wspomninany Wróbel to nie tylko fachowiec od ProEvolution Soccer. Zawsze zabierał torbę zaległych, nieprzeczytanych gazet, książek potrzebnych do nauki (studiował w trakcie kariery) i rozrywki – „Księgę aforyzmów” czy „Europę dyktatur”.

– Jako zawodnik Groclinu zabierałem ze sobą książki z dziedziny finansów oraz marketingu i dokształcałem się. To dobry czas na naukę, na nadrobienie pewnych zaległości lub naukę języka obcego – wspominał Tomasz Wieszczycki, obecny ekspert NC+, nawiasem mówiąc amator gry w kierki podczas obozów.

Dżudo u Lenczyka

Kiedy tworzyła się w Krakowie wielka Wisła, a w klub postanowił zainwestować Bogusław Cupiał, kadrę Białej Gwiazdy tworzyli prawdziwi gwiazdorzy. Co nie znaczy, że brakowało prób integracji podczas zgrupowań. Wojciech Łazarek zabrał ekipę do Izraela.

„Podobnie jak w Zakopanem, także w Tel Awiwie część piłkarzy wykradła się na nocną wycieczkę. Jacek Matyja, który został w hotelu, miał za zadanie zablokować tylne drzwi małym kamieniem – chodziło o to, by wyglądały, jakby były zamknięte, ale by się nie zatrzasnęły. Nad ranem imprezowa ekipa wraca do hotelu, patrzy, a tam w drzwiach zatknięty ogromny głaz, który tylko cudem nie został dostrzeżony przez hotelową obsługę…” – czytamy w książce „Wisła Kraków. Sen o potędze”.

Gdy trenerem był Orest Lenczyk, asystował mu Waldemar Fornalik, który miał odpowiadać za dyscyplinę w zespole. Natomiast Lenczyk odpowiadał za to, by żaden z piłkarzy podczas zgrupowania się nie nudził. Albo inaczej – żeby nie miał sił się nudzić. Doświadczony szkoleniowiec ma zarówno specyficzne poczucie humoru, jak i szkoleniowe metody. Jego ulubionym miejscem podczas zimowych obozów niezmiennie była sala gimnastyczna. Cytat z tej samej książki: „Podczas treningu dżudo Szymkowiak był w parze z Arkadiuszem Głowackim – mieli nabiegać z przeciwnych stron i zderzyć się na środku, biorąc w kleszcze zapaśniczego manekina. Gdy Głowa się rozpędził, to na środku sali zgarnął ciężki materac, potem chuderlawego Szymkowiaka i zatrzymał się dopiero pod przeciwną ścianą.”

Tureckie przypadki

Jakiś czas temu „Magazyn Futbol” przypomniał historię, jak podczas zgrupowania Górnika Łęczna w tureckiej Antalyi z okna wypadł klubowy lekarz. „W nocy ostro popił z masażystą, bujnął się na balkonie i pechowo wypadł z piątego piętra lądując w kwietniku. Nad ranem już ledwo ciepłego zauważyli idący na śniadanie piłkarze z Tawrii Symferopol, co praktycznie uratowało doktorowi życie. Poszkodowany trafił do szpitala z otwartym złamaniem nogi i uszkodzonym kręgosłupem.” Albo inny kwiatek: z tego samego źródła: „Piłkarz Jagiellonii Białystok Vuk Sotirović po wylądowaniu w Stambule został zatrzymany na lotnisku przez miejscową policję. Podczas lotu tureckimi liniami nie chciał dostosować się do międzynarodowych wymogów bezpieczeństwa i na polecenie stewardessy nie wyłączył komórki. Wybryk ten kosztował go dwunastogodzinną odsiadkę w lotniskowym areszcie i kilkusetdolarową grzywnę. Nic to Vuka nie nauczyło, bo w tym roku opuścił Cypr przed zakończeniem zgrupowania Śląska Wrocław, wyrzucony przez trenera Lenczyka za naruszenie wewnątrzklubowego regulaminu. W czasie tego samego wojażu Jagiellonii (…) Łukasz Nawotczyński wylądował na deskach w hotelowej restauracji, gdy zaczął się spierać o łyżkę do zupy z towarzyszem ze Wschodu. Radziecki druh kompletnie pozbawiony poczucia humoru, zwłaszcza przed jedzeniem, nie zrozumiał aluzji Polaka i z miejsca wypalił mu nokautujący cios.”

Pokerowa mina

Wojciech Grzyb, były piłkarz między innymi Ruchu Chorzów, przeżył wszystko na zgrupowaniach. Pamięta i te dawne, gdy nie było elektronicznych gadżetów, a człowiek ze zmęczenia zasypiał przy książce (Wojtek jako zawodnik studiował w Akademii Ekonomicznej, obronił pracę „Ocena kondycji finansowej banków notowanych na giełdzie papierów wartościowych”), i te bardziej współczesne, na które latało się i lata do Turcji.

– I właśnie na jednym z takich zgrupowań w jednym pokoju hotelowym urządziliśmy kasyno – opowiada Grzybek. – Wchodziło się, zamieniało środki płatnicze na żetony i siadało do pokera. Ja raczej się przyglądałem, bo pociągu do tego nie miałem. Michał Pulkowski zawsze się pchał do gry i płakaliśmy ze śmiechu kiedy dostał dobrą kartę, bo wszystko można było o nim powiedzieć, ale nie że miał twarz pokerzysty. Nie potrafił zapanować nad emocjami. Z kolei mój kompan z pokoju Sebastian Olszar miał nieludzki wręcz dar do tego. Zawsze wracał z naszego kasyna uśmiechnięty od ucha do ucha. Golił wszystkich. Do tego stopnia, że chciano go usunąć z towarzystwa, by nie psuł zabawy.

Jak zmierzyć tętno psu?

Bieganie po górach, to nie było to, co tygrysy lubiły najbardziej. W latach 90. Legia, jak większość ekip krajowych, jeździła w góry, a przewodnikiem piłkarzy był Józef Łuszczek, dwukrotny medalista MŚ w biegach narciarskich. Tak opowiadał o tym Wojciech Kowalczyk w książce „Kowal. Prawdziwa historia”: – „Część piłkarzy w prawo za nim, a część w lewo na piwko. Potem była gonitwa za czołówką, oczywiście skrótami, oczywiście tylko w dół. I tak byliśmy przed góralem, bo górale nie zbiegają z gór. Mogą wbiegać, ale zawsze schodzą już spacerkiem. Największym utrudnieniem były zegarki z możliwością mierzenia tętna. Lekarz brał odczyt tego zegarka i patrzył, jak to jest z naszą formą. Z tego powodu zawsze szukało się psa, żeby jemu to świństwo przyczepić i niech zasuwa. Biegaj, burku, panowie muszą chwilkę odpocząć. Darek Czykier miał kiedyś inny patent – pił piwo i cały czas podskakiwał albo robił przysiady, żeby tylko tętno się nie zmieniło.”

Fajnie działo się również na zagranicznych zgrupowaniach. Imprezy urozmaicały czas. Na jednej z uroczystości Marek Jóźwiak rzucił telewizorem do Krzysztofa Ratajczyka myśląc, że ten złapie, a ten oczywiście przepuścił podanie. Za sprzęt trzeba było zapłacić 400 dolarów. Inna historia z biografii Kowala, rzecz działa się we Włoszech, i jak zwykle była wesoła impreza: „Zbyszek Mandziejewicz usnął. – Coś się chyba Mandzia dawno nie golił… – wymamrotał masażysta. Wkrótce wrócił z maszynką do golenia i Zbyszkowi starannie pielęgnowane wąsy ogolił, przy asyście Marka Jóźwiaka i Leszka Pisza. Rano patrzymy, a jakiś typ schodzi na śniadanie. Z twarzy podobny do nikogo, nie najmłodszy. Halo, co jest? Nowego piłkarza kupili? Obcym wstęp wzbroniony! – Ja wam durnie, dam wzbroniony – wypalił wkurzony Mandzia. A Leszek go tylko podpuszczał: – Ale głupio wyglądasz bez tych wąsów, ja bym swoich nigdy nie ogolił! Po co żeś to zrobił? – śmiał się.”

Zimno, zimno, cieplej…


Maciej Terlecki, podpora drużyny, która wywalczyła mistrzostwo Europy do lat 16, przeżył w swojej karierze sporo zimowych wyjazdów. – W Widzewie grałem z Tomkiem Łapińskim – wspomina Maciek. – Wiadomo, jaki to jest gość. Pełna powaga, mentorski głos, siła spokoju. Dawno, dawno temu, kiedy komputery w Polsce raczkowały, Łapa był ich fanem. Kupował fachowe gazety, periodyki, dokształcał się. Wreszcie kupił laptopa, którego zabrał na obóz. To była jego relikwia. Sprzętu nie wolno było dotykać. Wpadliśmy na ryzykowny pomysł, by mu go schować. Ale nie na godzinę, ale na cały obóz i oddać dopiero żonie po powrocie do Łodzi. By Tomek myślał, że mu go ukradziono. O dziwo, wytrzymał ciśnienie. Zginął, to zginął. Mam wrażenie, że chyba musiał podejrzeć go u kogoś i dlatego był tak spokojny. Przetrzymał nas.

Mniejszy spokój okazał jeden z prezesów ŁKS, gdy odwiedził kiedyś zespół podczas zgrupowania. – Niespecjalnie był lubiany przez zawodników, a tu jeszcze zaparkował samochód na drodze z ośrodka na boisko blokując przejście. To była mała renówka, bodaj Renault 5. Złapaliśmy auto w sześciu czy ośmiu i przenieśliśmy 30 metrów chowając za budynek. Potem obserwowaliśmy jak z szatni wyskoczył prezes. Idzie pewnym krokiem do miejsca gdzie zaparkował, patrzy i nieruchomieje. Lata, krzyczy, czy ktoś nie widział, co się stało. My oczywiście rżniemy głupa, że nic a nic, może gdzie indziej zaparkował. Zaczęło robić się nerwowo. Zaczęliśmy go więc naprowadzać: zimno, zimno, ciepło, gorąco, i w końcu znalazł. Czasami na obozie naprawdę bywało wesoło!

 

Zbigniew Mucha

Artykuł ukazał się w najnowszym numerze tygodnika „Piłka Nożna”

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024