Przejdź do treści
Kibice Liverpoolu bili nam brawo

Polska Ekstraklasa

Kibice Liverpoolu bili nam brawo

Piłkarz wielkiego Widzewa. Tego, który wyeliminował z Pucharu Mistrzów Liverpool i dotarł do najlepszej czwórki w Europie. Człowiek, który trafił do Łodzi, bo uciekał przed wojskiem i który ponad 30 lat temu pojechał podbijać ligę koreańską będąc tym faktem mocno zaskoczony. Było minęło z Tadeuszem Świątkiem.

Nagroda od redakcji „Sport Seoul” dla jednego z najlepszych piłkarzy sezonu ligi koreańskiej – Tadeusza Świątka (fot. archiwum prywatne T. Świątka)


No i przede wszystkim człowiek, który z piłką ma dziś niewiele wspólnego.
Tak się złożyło, że wróciłem do swojego Płocka, skończyłem studia w Szkole Wyższej im. Pawła Włodkowica. Magisterium z zarządzania, licencjat z politologii i stosunków międzynarodowych, a obecnie pracuję po prostu w biurze, w płockim MOSiR. Może byłoby inaczej, gdybym skończył inny kierunek studiów. Jeszcze w Łodzi próbowałem łączyć grę w piłkę z zajęciami na AWF, ale trener Władysław Żmuda szybko zauważył, że nie daję radę, dostrzegł obniżkę formy i zakomunikował: albo piłka albo… sport. Wtedy postawiłem na piłkę.

Ale kilkanaście lat temu pełnił pan jeszcze funkcję dyrektora sportowego Wisły.
To był trudny czas organizacyjnie dla klubu. Było wielu zawodników z wysokimi kontraktami, a ze współpracy z klubem, z jego sponsoringu właśnie wycofywał się koncern Orlen. Wisłę pod swoje skrzydła wzięło miasto. Ostatecznie moja przygoda z dyrektorskim stołkiem była stosunkowo krótka.

Do trenerki pana nie ciągnęło?
Byłem przez pewien czas trenerem grup juniorskich, moim wychowankiem jest chociażby Łukasz Sekulski, który właśnie zaliczył bardzo udany sezon w seniorskiej drużynie Nafciarzy. Ale szczerze mówiąc, to chyba jakoś mocno mnie ten fach nie ciągnął. Natomiast pochwalę się, że mój syn Łukasz jest trenerem piłki ręcznej i właśnie ze swoimi zawodnikami zdobył nieoficjalne wicemistrzostwo świata drużyn szkolnych na Tajwanie. I jeśli można, to dodam, że córka Martyna jest nauczycielką języka angielskiego. A mówię o tym tylko dlatego, ponieważ zawsze rodzina ma pretensje, że w żadnym wywiadzie nie wspominam o dzieciach…

Za to za każdym razem padają pytania o Widzew i Liverpool. Jesteśmy akurat świeżo po finale Ligi Mistrzów. Za kim trzymał pan kciuki?
Oczywiście za Liverpoolem. Jeszcze za dzieciaka był to mój ulubiony klub zagraniczny, bo w Polsce – Górnik Zabrze.

Młodszym kibicom może się to wydawać nieprawdopodobne, ale Liverpool na przełomie lat 70. i 80. był jeszcze mocniejszy niż dzisiaj, a tymczasem na drodze do półfinału Pucharu Mistrzów stanął mu Świątek i widzewiacy.
To prawda, Liverpool to był mocarz. Juventus swoją markę zaczął budować na dobrą sprawę dopiero od Heysel, Liverpool zaś seryjnie wygrywał wtedy rozgrywki Pucharu Mistrzów. Nam udało się ich w pewnym momencie zastopować. Pamiętam jak kibice The Reds bili nam brawo na Anfield, mimo że wyeliminowaliśmy faworyta. Niezwykłe uczucie. Jest w ogóle coś niezwykłego w sposobie kibicowania, kontaktu między piłkarzami a fanami na Wyspach i to do tego stopnia, że nawet teraz zdarza się mi, staremu chłopu, czuć ciarki na plecach, gdy oglądam relację w telewizji.

Widzew Łódź 1984. Tadeusz Świątek pierwszy z prawej w dolnym rzędzie (fot. Reprodukcja z albumu „Mistrzostwa Polski” wydawnictwa GiA)

Miał pan niespełna 22 lata, dopiero co trafił do Łodzi z grającego klasę niżej Płocka. I nagle trzeba wyjść i grać z mistrzem Anglii. Obawa, respekt?
Do pewnego stopnia tak, ale bez przesady. Trochę nawet okazałem się mało dyplomatyczny, skoro w wywiadzie telewizyjnym, przed meczami z Liverpoolem, rzuciłem, że rywal jest przereklamowany. Oglądaliśmy ich kilka meczów i jakoś przesadnego strachu nie czuliśmy. Inna rzecz, że jak już doszło do konfrontacji, najpierw w Łodzi, to człowiekowi w głowie się mogło zakręcić. Grałem na Kenny’ego Dalglisha, dziś sir Kennetha. Serce mocno zabiło, gdy poinformował mnie o tym przed meczem trener Władysław Żmuda. Dalglish to był wówczas mój idol, jako dzieciak podziwiałem Szkota, plakaty na ścianie wieszałem. I trzecia minuta, a właśnie mój idol wyciął mnie strasznie. Wkurzyłem się, przestałem patrzeć na niego jak w obraz. Zaczęła się męska gra. Za wiele sobie Dalglish nie pograł.

Kiedy po powrotach z meczów w Liverpoolu, Turynie czy Wiedniu trzeba było zagrać w Mielcu bądź Bytomiu, to pewnie ciężko było się przestawić?
Potrzeba było tygodnia, dwóch by wrócić w ligowy rytm. Po pucharach czasem faktycznie w lidze bywało trudno, człowiek był nieco rozkojarzony. Po powrocie z Anfield, graliśmy w lidze z Bałtykiem Gdynia. Zremisowaliśmy na swoim boisku, akurat dodatkowo zbiegło się to z imieninami Józefa, więc byliśmy pewnie bardziej… rozkojarzeni niż zwykle. Zdarzało się, że myśleliśmy czasami, że będziemy łykać krajowych rywali jak schabowego, tymczasem obowiązywało hasło bić mistrza, bić pogromców Liverpoolu. Wpadki się więc zdarzały.

Zagrał pan około dwudziestu meczów w europejskich pucharach z Widzewem…
Czyli całkim sporo. Nie było tylu rund eliminacyjnych jak dziś, ani grup. Żeby tyle uzbierać, trzeba było wysoko się przebijać w rozgrywkach. Ale Widzew to była licząca się w Europie firma i o tym wiedzieli wszyscy. W ciągu kilku lat wyeliminował z pucharów kilka angielskich teamów – oba Manchestery, Liverpool, a w Łodzi żadna drużyna z Wysp nie strzeliła nam gola. To była siła, z którą trzeba było się liczyć.

I w 1982 roku pan stał się członkiem tej siły. Wejście do szatni musiało robić wrażenie?
Jeszcze jak! Wchodzę, kompletnie nieopierzony młody chłopak, a tam Smolarek, Surlit, Wójcicki, Młynarczyk… Nie wiadomo jak się zachować, jak odezwać. W ogóle okoliczności tego transferu były dość niezwykłe. Władysław Żmuda był akademickim wykładowcą. Wraz z grupą studentów, w ramach zajęć dydaktycznych, trafił na mecz ROW Rybnik – Wisła Płock. Niechcący wpadłem mu w oko. Ale to dopiero był początek. Potem graliśmy sparing w Łodzi i współpracownik prezesa Ludwika Sobolewskiego, Stefan Wroński kręcił się cały czas przy bocznej linii zagadując mnie: „Podaj mi swój adres, daj numer telefonu”. Takie czasy, nie było menedżerów ani komórek. Ja w domu nawet telefonu nie miałem. Widzew starał się dopiąć transfer, ale na przeszkodzie stanęła powódź. Płock był odcięty od świata przez wielką wodę, telefony nie działały, więc wciąż grałem w Wiśle. No i nagle przyszło powołanie do… Legii, czyli do wojska. Nie chciałem do Warszawy. Dobrze wiedziałem, że wielu utalentowanych młodzieżowców w stołecznym klubie przepadło. Jak tylko dowiedziałem się w klubie, że na WKU leży moja karta powołania, to sam zadzwoniłem do Łodzi. Prezes Sobolewski kazał pod żadnym pozorem nie odbierać karty powołania i natychmiast wsiadać w autobus. Powiedział, że wszystko załatwi.

Audiencja u Jana Pawła II przed meczem z Liverpoolem. Z lewej Tadeusz Świątek, w środku Marek Filipczak. (fot. Arturo Mari/L’Osservatore Romano/archiwum T. Świątka)
Wyreklamował pana z wojska?
Nie wiem jak to zrobił, ale do woja nie poszedłem. W Łodzi jeszcze się uczyłem. Inna rzecz, że koniec końców prezes Sobolewski od armii mocniejszy nie był. Ponoć dostał ultimatum, że ma się zdecydować i któregoś z młodych oddać do woja. No i Mirek Myśliński, który też nie chciał iść do Legii, trafił do Gdyni, do jednostki Marynarki Wojennej. I to chyba na trzy lata. Szczęśliwie po jakimś czasie przypomniał sobie o nim Henryk Apostel, wyciągnął z jednostki i zabrał do Śląska. Tam Mirek odbył jako piłkarz służbę wojskową do końca. Takie czasy.

Świątek to było wówczas gorące nazwisko na rynku?
Bez przesady, ale anonimem nie byłem. Wiem, że w kręgu zainteresowań Legii znalazłem się wcześniej, kiedy w szkolnych rozgrywkach z Jutrzenką Płock grałem na Agrykoli. Potem jeszcze z kadrą młodzieżową Waldemara Obrębskiego graliśmy sparing z Hutnikiem Warszawa. Wygraliśmy 6:0 po moich sześciu asystach. Wtedy zdaje się Legia zainteresowała się mną na poważnie.

Wróćmy do Łodzi. Wy naprawdę byliście bandą łobuzów?
Przesada. Charakter – to tak. Na boisku nie było zmiłuj, Widzew nigdy nie odpuszczał. Młodzi, którzy trafiali do klubu, tak jak ja, szybko byli wychowywani w tym widzewskim, charakternym duchu. Musieli się dostosować, był pewien rygor. Jak się Krzysiek Surlit w szatni wkurzył, to lepiej było zejść mu z drogi. Człowiek przesiąkał tą ambicją. Po moim pierwszym sezonie w nowym miejscu zakończonym wicemistrzostwem Polski, nawet my, młodzi, ja czy Wiesiek Wraga, siedzieliśmy smutni i wkurzeni. Że tylko wicemistrzostwo. Poza boiskiem też była sztama. To właściwie tamten Widzew zapoczątkował pewną familiarność, trzymaliśmy się całymi rodzinami także poza stadionem.

Z Dziekanem też?
Ja z Darkiem Dziekanowskim nigdy nie miałem problemów. Jasne, nie do końca mu wyszło w Łodzi, wysoki transfer, o którym huczała cała Polska, też mu nie pomógł. Potem był słynny wywiad i opowieści o łódzkim i warszawskim powietrzu. Trochę wyolbrzymiono te słowa. Przecież kiedy ja jechałem do swojego Płocka, to też morda mi się śmiała już od rogatek. To naturalne. Myślę, że Darek nie był zadowolony, bo być może Widzew jako klub nie spełnił wszystkich warunków, na które się umawiali. W każdym razie kibice źle odebrali ten wywiad i atmosfera zgęstniała. Dwie lub trzy osoby w drużynie przestały się do niego odzywać.

Kiedy ostatnio w Paryżu Real grał z Liverpoolem ambasadorem Anglików był dobrze znany Ian Rush. Żal, że on wciąż jest szanowany, pokazywany, doceniany, a pan sobie siedzi spokojnie w Płocku?
Nie jestem też wymagający od życia. Każdy ma swoją drogę do przejścia. Niczego Rushowi nie zazdroszczę. Nie mam poczucia niedosytu, jeśli już to jest on związany z drużyną narodową. Jeden mecz, właściwie połówka w sparingu z Koreą Północną, i koniec. Trochę tego nie rozumiałem. Naprawdę nie mam zbyt wygórowanego mniemania o sobie, ale w lidze wówczas na pozycji bocznego obrońcy nie było wielu lepszych ode mnie. Ja, Darek Kubicki… Myślę, że gdybym nie grał w Widzewie, a na przykład w Legii, trochę więcej tych meczów by się uzbierało. W 1986 roku miałem nadzieję, że mecz z Koreą Północną to dopiero początek. Selekcjoner Wojciech Łazarek po spotkaniu powiedział mi: „Dziękuję, było bardzo dobrze”. I więcej mnie nie powołał. Zresztą do piłki reprezentacyjnej nie miałem faktycznie szczęścia. Będąc w drużynie młodzieżowej polecieliśmy na turniej do Meksyku i skręciłem nogę. Później były mistrzostwa świata U-20 w Australii, gdzie dostałem zakażenia, więc powodów do satysfakcji z udziału w turnieju również nie mam wielkich.

Ale to dzięki reprezentacji znalazł się pan w 1989 roku w Korei Południowej.
Proszę nie łączyć tych dwóch faktów. To, że zagrałem trzy lata wcześniej przeciw Korei Północnej nie miało nic wspólnego z wyjazdem na południową część półwyspu. Jako dziecko wychowane w komunie właściwie nie bardzo kojarzyłem w ogóle, że są dwie Koree. O tej z północy słyszeliśmy w szkole, o południowej nie bardzo. Latem, po sezonie, przyjechała do PZPN jakaś pani menedżer z Nowego Jorku i powiedziała, że klub Yukong Elephants szuka piłkarzy. Zaproponowano jej kilka nazwisk, Staszka Terleckiego, moje, Leszka Iwanickiego. Wzięli mnie i Leszka. U nich akurat był półmetek rozgrywek.

Terleckiego nie chcieli?
O tym dowiedziałem się od Staszka już w Polonii Warszawa. Przyznał, że była propozycja, ale jemu już się za bardzo nie chciało ruszać w świat. Miał za sobą amerykańskie saksy, do Azji go nie ciągnęło. Mnie przeciwnie – Azja zawsze mnie fascynowała. Na miejscu przeżyłem szok, bo takiego miasta jak Seul nigdy nie widziałem. Ogromne, nowoczesne, kolorowe. My zamieszkaliśmy nieopodal, w Incheon. Przy Seulu to miasteczko, bo ledwie 2,5 miliona mieszkańców, ale jak to było porównywać z Łodzią? Na trening zamiast 10 minut jechaliśmy 2,5 godziny. Poza tym jednak wszystko mi się podobało. Leszek jakoś się nie zaaklimatyzował, szybko wrócił do Polski, za niego dotarł Witold Bendkowski. Generalnie na początku z powodu przeskoku do innej cywilizacji, jej zaawansowania technologicznego, byliśmy w szoku. Że tak może być na świecie.

Co to był za klub ten Yukong?
Poważny, z siedzibą w Seulu. Dziś klub nazywa się Jeju United FC, przenieśli się ze stolicy na wyspę Jeju – popularną w Korei, bo tam prawie wszyscy nowożeńcy jeżdżą na miesiąc miodowy, więc tubylcy śmieją się, że prawie każdy Koreańczyk został poczęty na ich wyspie. W każdym razie wtedy sponsorem klubu był koncern paliwowy Yukong, który posiadał własną rafinerię i sieć stacji paliw. Zresztą w lidze koreańskiej to było bardzo popularne, że kluby pozostawały w rękach olbrzymich firm. Był LG, wówczas jako Goldstar, swój zespół miał również Hyundai. Nawiasem mówiąc kiedy skończył się mój kontrakt z Yukongiem to właśnie Hyundai Ulsan bardzo chciał mnie do siebie ściągnąć. Ich trenerem był legendarny napastnik, znany z Bundesligi, Cha Bum-kun. Nie było jednak na to szans. Mieliśmy dziwnie skonstruowane kontrakty. Jeden z punktów brzmiał, że po ich zakończeniu nie wolno przez dwa lata podpisać umowy z innym klubem koreańskim. O transferze jako takim również nie było mowy. Każdy klub miał pieniądze, ale i… honor. To jak z kodeksem samurajskim – nie oddamy wam naszego zawodnika pod żadnym pozorem.

Z Leszkiem Iwanickim (pierwszy z lewej) i bramkarzem Lee Moon-Youngiem w hotelu Lotte World. (fot. archiwum prywatne T. Świątka)

Gdyby pan został dłużej w Korei, może zdążyłby na niesamowity rozwój futbolu w tym kraju. Dziś to azjatycka czołówka, dość regularny uczestnik finałów mistrzostw świata.
To prawda. Myślę, że poza wieloma innymi czynnikami zadecydował o tym etos pracy. Tam są wciąż ludzie, którzy pracują 24 godziny na dobę. W hotelu klubowym, w którym mieszkałem, panie sprzątające czy gotujące jeździły do domu raz na dwa miesiące. Praca jest wszystkim. Na treningach miejscowi walczyli jak o życie, byle dostać się do składu. Było jeszcze ostrzej niż na słynnych wewnętrznych gierkach Widzewa, kiedy graliśmy o przysłowiową złotówkę, a poziom i zaangażowanie był niekiedy wyższy niż w lidze. Treningi były w Korei mordercze, oparte na bieganiu. Trener każe, nie ma odwołania, choćbyś na ryj padał. Ja się w końcu zbuntowałem i ostatecznie trener mi poluzował, ale innym powtarzał: „Na Tedu nie patrzcie, on biega swoim rytmem”.

Tedu?
Z nazwiskiem mieli kłopot. W ogóle śmieszna historia, bo u nich nazwisko jest na pierwszym miejscu, przed imieniem. Jak przyjechał z wizytą premier Tadeusz Mazowiecki do Korei, to pytali czy to moja rodzina.

Sportowo udany okres?
Grałem w środku pomocy, także jako stoper. W pierwszym sezonie zdobyliśmy mistrzostwo. Klub zorganizował przyjęcie w hotelu, kilkadziesiąt osób, cała kadra, czyli około czterdziestu chłopa. Żony i narzeczone też, ale w oddzielnej sali. Natomiast do naszej dyspozycji były hostessy, w podobnej liczbie. Opieka indywidualna: nalewały drinki, podawały owoce. Jak chciałeś zatańczyć, to również ze swoją hostessą. Ich zadaniem było umilić nam towarzystwo. Oczywiście do pewnego tylko stopnia… A żony, jak mówiłem, w sali obok, gdzie miały dyskotekę. Dziwne to się wydaje, lecz z drugiej strony w Korei taki był zwyczaj, że jak żona zostawała sama w domu, to odwiedzić ją pod nieobecność męża nie miał prawa nawet jego brat. W każdym razie drugi sezon nie był już tak udany dla zespołu, zajęliśmy trzecie miejsce, ale ja zdobyłem kilka bramek, byłem nominowany do nagrody MVP sezonu, trafiłem jako jedyny obcokrajowiec do zespołu All Star.

Gala piłkarska w Seulu. Tadeusz Świątek zw synem Łukaszem i Cha Bum-kunem, wówczas trenerem klubu Hyundai. (fot. archiwum prywatne T. Świątka)

A jak płacili?
Lepiej niż w Polsce, proporcje były mniej więcej takie jakby dziś porównać Ekstraklasę z Bundesligą. Muszę jednak przyznać, że jakoś nigdy nie miałem głowy do interesów. Umiałem zadbać o wszystkich, tylko nie o siebie. Dwa razy w Łodzi przedłużałem kontrakt, mogłem negocjować, bo na stole leżała też propozycja z Lecha, a jakoś niespecjalnie mi wychodziły rozmowy o pieniądzach.

Po powrocie do Polski miał pan około 30 lat, do Widzewa już nie zapukał?
Zapukałem, ale prezes Sobolewski powiedział, że jestem za stary na Widzew. Odparłem, że czuję się dobrze, poza tym jak widzę w zespole piłkarzy w podobnym wieku – Podsiadłę, Myślińskiego czy Leszka Kosowskiego, to tak sobie myślę, że też bym dał radę. Nie był zainteresowany. Trochę przykro mi się zrobiło, ale ponieważ prezesa lubiłem i szanowałem, grzecznie się pożegnałem i życzyłem powodzenia w zbliżającym się meczu z Eintrachtem Frankfurt. Biorąc pod uwagę jak się skończyło, głupio wyszło z tymi życzeniami, ale intencje miałem czyste.

ZBIGNIEW MUCHA

 

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024