Kazimierz Górski we wspomnieniach piłkarzy
Oto jak wspominali Kazimierza Górskiego dziesięć lat temu w „Piłce Nożnej Plus” jego piłkarze.
Lesław ĆMIKIEWICZ (zawodnik reprezentacji Kazimierza Górskiego w latach 1971-76): – Pana Kazimierza poznałem w latach 60. podczas jednego z letnich obozów dla młodych piłkarzy. Potem grałem u niego w reprezentacji młodzieżowej oraz w pierwszej od jego debiutu, który miał miejsce 5 maja 1971 roku, gdy w Lozannie pokonaliśmy 4:2 Szwajcarię, aż do przedostatniego meczu, gdy w półfinale turnieju olimpijskiego 27 lipca 1976 roku w Toronto wygraliśmy 2:0 z Brazylijczykami. Niestety, w finale z powodu kontuzji nie mogłem zagrać. Nie byłoby złotego i srebrnego medalu olimpijskiego oraz trzeciego miejsca na świecie, gdyby nie wspaniała atmosfera, jaką stworzył w reprezentacji trener Górski. Interesowała go nie tylko forma sportowa, ale pytał też o nasze rodziny. Było wesoło, ale kiedy było potrzeba, ciężko trenowaliśmy. Bez tego nie byłoby zwycięstw nad ZSRR, Węgrami, Anglią, Walią, Argentyną, Włochami, Holandią czy Brazylią. Graliśmy także dla naszego trenera, który był tak wspaniałym człowiekiem, że nie mogliśmy go skrzywdzić. Znakomicie rozumieliśmy się na boisku, bo wcześniej wielu z nas występowało w młodzieżówce prowadzonej przez pana Kazia, a później przez Andrzeja Strejlaua. Dołączyliśmy do trochę starszych od nas: Włodka Lubańskiego, Kazia Deyny, Roberta Gadochy.
Byłem z nim blisko także w ostatnich latach życia, gdy ciężko chorował. W lipcu 1996 roku miał lecieć na igrzyska olimpijskie do Atlanty, ale pękł mu przełyk. Potem pojawił się naciek ropny na kręgosłupie i przestał chodzić. Przez wiele miesięcy uczyliśmy go od nowa chodzić. Szło to bardzo opornie, ale się udało i znowu mógł jeździć na spotkania z kibicami. Te wyjazdy stanowiły sens jego życia, był cierpliwy, zawsze miał czas, aby porozmawiać ze zwykłymi kibicami, każdego wysłuchał, nawet mającego kompletnie abstrakcyjne pomysły. Potem pojawiła się choroba, z której już nie można było wyjść. Żal wspaniałego człowieka, nie zasłużył sobie, aby tak cierpieć.
Włodzimierz LUBAŃSKI (kapitan reprezentacji Kazimierza Górskiego w latach 1971-73): – Czasami mi się wydaje, że pana Kazimierza znałem od zawsze. Ale tak naprawdę poznaliśmy się w pierwszej połowie lat 60., gdy był trenerem ligowym. Potem spotykałem go na zgrupowaniach reprezentacji, gdy pomagał swoim poprzednikom na stanowisku selekcjonera. A już na dobre to w 1971 roku, gdy przejął naszą drużynę narodową. Zresztą kilka miesięcy później zostałem kapitanem reprezentacji i pełniłem tę funkcję między innymi na igrzyskach olimpijskich w Monachium, gdzie wywalczyliśmy złoty medal, oraz podczas wygranego meczu z Anglią w Chorzowie. Strzeliłem wtedy gola, ale i doznałem kontuzji, która spowodowała, że to był mój ostatni występ w reprezentacji prowadzonej przez trenera Górskiego.
W dobrych wynikach naszej reprezentacji podczas kadencji pana Kazimierza nie było cudów. Na każdej pozycji miał bardzo dobrych piłkarzy mających za sobą doświadczenie z gry w europejskich pucharach, ale sztuką było wybrać takich, którzy będą umieli dobrze współpracować i stworzą zespół. To właśnie świadczyło o jego niezwykłej klasie. Dodajmy jednak, że sukcesów nie byłoby bez solidnej pracy na treningach, dzięki czemu byliśmy dobrze przygotowani pod względem fizycznym i taktycznym. Miałem z nim bardzo dobry kontakt, wiele razy rozmawialiśmy prywatnie, jak dobrzy znajomi. Jako selekcjoner i kapitan mieliśmy do siebie pełne zaufanie. Pytał mnie, co sądzę na dany temat, długo dyskutowaliśmy, a potem i tak robił po swojemu. To był cały pan Kazimierz. Kilka lat temu, gdy był już ciężko chory, byliśmy wspólnie na jakiejś gali, chyba w Wielkopolsce. W pewnym momencie zmęczony szepnął mi do ucha: – Włodziu, kochany, przyjdź jutro o 7.30 i pomóż mi się ubrać. Odebrałem to jako wyraz ogromnego zaufania i sympatii.
Andrzej STREJLAU (trener, bliski współpracownik Kazimierza Górskiego w latach 1971-76): – Kilka miesięcy po skończeniu studiów na warszawskiej AWF zostałem na początku 1964 roku zawodnikiem grającej wtedy w ekstraklasie Gwardii Warszawa, prowadzonej właśnie przez pana Kazimierza. Problemy zdrowotne nie pozwoliły mi kontynuować przygody na boisku, ale zostałem szkoleniowcem i los znowu zetknął mnie z trenerem Górskim, i to na dłużej. Pod koniec lat 60. razem pracowaliśmy jako trenerzy w Polskim Związku Piłki Nożnej, Kazio prowadził młodzieżówkę, a ja kadrę juniorów. Natomiast pod koniec 1970 roku dosyć niespodziewanie, by nie powiedzieć gwałtowanie, zastąpił Ryszarda Koncewicza na fotelu selekcjonera pierwszej reprezentacji, zaś ja objąłem po nim zespół młodzieżowy do lat 23. Byłem w grupie obserwatorów na turnieju olimpijskim w Monachium, gdy biało-czerwoni sięgali po złoty medal, a potem asystowałem na mistrzostwach świata w RFN i na igrzyskach olimpijskich w Montrealu. Chociaż w tym ostatnim wypadku od roku byłem już szkoleniowcem Legii Warszawa. Zresztą trener Górski nie był zachwycony podjęciem przeze mnie pracy w klubie i zaznaczył, że w umowie muszę mieć zapis, że będę do dyspozycji na zgrupowaniach reprezentacji.
Cechowała go mądrość życiowa, zawsze był życzliwy ludziom, co jest tak charakterystyczne dla ludzi pochodzących z dawnych Kresów Wschodnich, a on był przecież ze Lwowa. Umiał też postawić na swoim, jak choćby w czasie mistrzostw świata, gdy potrafił wykluczyć z meczu ze Szwecją jednego z zawodników pierwszej jedenastki, bo wiedział, kiedy i jak wstrząsnąć grupą. Po zwycięskim meczu z Włochami przeczuwał, że coś może się wydarzyć, i w hotelu czekaliśmy na spóźnionych zawodników. Lata wspólnej pracy z Kazimierzem Górskim wspominam bardzo dobrze. Mimo prawie 19 lat różnicy wieku pracowało się nam doskonale. Wiedział, że zawsze mam swoje zdanie, ale myślę, że właśnie tego po mnie oczekiwał.
Andrzej SZARMACH (zawodnik reprezentacji Kazimierza Górskiego w latach 1973-76): – Po raz pierwszy do kadry trenera Górskiego zostałem powołany latem 1973, gdy poleciałem na długie tournee do Kanady, Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Potem miałem przerwę w występach, ale jak widać, pan Kazimierz nie zapomniał o mnie i rok później zabrał na finały mistrzostw świata w Republice Federalnej Niemiec. Nie liczyłem jednak na grę w podstawowym składzie, wszyscy sądzili, że środkowym napastnikiem będzie zdobywca złotej bramki w zremisowanym 1:1 meczu na Wembley – Janek Domarski. Wielkie więc było moje zaskoczenie, gdy trener wyznaczył mnie do pierwszej jedenastki na pierwszy mecz turnieju z Argentyną. Wszystko dlatego, że u trenera Górskiego nie było pewniaków, nie bał się ryzykować i nawet w ważnych meczach dawał szansę debiutantom albo zawodnikom mającym na koncie mało gier w reprezentacji. Wśród napastników była wtedy naprawdę duża konkurencja, ale na boisko wychodzili najlepsi w danym czasie i tylko od nich zależało, czy potrafili swoją szansę wykorzystać. Mnie się to udało, bo na mistrzostwach świata w Niemczech strzeliłem pięć goli w sześciu meczach, a ze spotkania przeciw gospodarzom wykluczyła mnie kontuzja.
W czasie tego turnieju trener Górski ciągle nam powtarzał, że nie mamy nic do stracenia, że z każdym można wygrać. Zawodnicy wykonywali polecenia selekcjonera, słuchali jego wskazówek, bo widzieli, że są trafne. Pan Kazimierz bardzo dbał o atmosferę w drużynie, nie było podziału na jedenastkę grającą w meczu, piątkę siedzących na ławce rezerwowych i sześciu, którzy musieli iść na trybuny. Nie było zawiści, a ci, którzy nie grali, też nas mobilizowali i mówili: idźcie, walczcie. Wszyscy czuli się pełnoprawnymi członkami zespołu, mieliśmy wspólny cel, aby jak najwięcej osiągnąć w mistrzostwach świata. Było wzajemne zaufanie, trener stworzył drużynę, ale i odwrotnie, drużyna kreowała trenera.
Jan TOMASZEWSKI (zawodnik reprezentacji Kazimierza Górskiego w latach 1971-76): – Między obecną reprezentacją a tą z lat 70. jest taka różnica, że gdyby o panu Kazimierzu jakiś reprezentant wyraził się jak Artur Boruc o Franciszku Smudzie, że jest Dyzmą, to nie tylko zostałby wyeliminowany z grupy, ale dostałby w łeb. A teraz była cisza, bo nie pamiętam, żeby któryś z kadrowiczów stanął w obronie selekcjonera. U trenera Górskiego wszystko było przemyślane, stworzył dwa wielkie zespoły. Najpierw złotą jedenastkę, która w 1972 roku wygrała turniej olimpijski w Monachium, a dwa lata później srebrną drużynę, która zajęła trzecie miejsce na świecie. Wiedział, że jeśli chce osiągać sukcesy, musi dokonywać korekt w składzie. Nie załamał się po kontuzji Włodka Lubańskiego. Już na mistrzostwach świata z żelaznego składu, który osiągnął pamiętny remis na Wembley, nie zawahał się na mundialu przesunąć do rezerwy Mirka Bulzackiego, Janka Domarskiego i Leszka Ćmikiewicza, a w ich miejsce wstawił najstarszego w 22-osobowej kadrze Zygmunta Maszczyka oraz dwóch żółtodziobów: Andrzeja Szarmacha i Władka Żmudę. To było genialne posunięcie.
Dla mnie pan Kazimierz był takim piłkarskim ojcem, a z powodu tego, co zrobił, nazywam go papieżem polskiej piłki. Nas było jedenastu na boisku, ale wiedzieliśmy, że na ławce tym dwunastym jest jeszcze dowodzący wszystkimi trener Górski. Nie stwarzał sztucznego dystansu między sobą a zawodnikami. Wychodził z założenia, że wszystko jest dla ludzi, tyle że na wszystko musi być odpowiedni czas i miejsce. No i musi być odpowiednie towarzystwo. Gdy latem 1973 roku byliśmy na takim tournee sportowo-bankietowym w Ameryce, zapowiedział, że możemy brać udział w spotkaniach z Polonusami, ale pod warunkiem że będziemy wygrywać mecze. I z sześciu spotkań pięć wygraliśmy, przegraliśmy tylko ostatnie. Zresztą najlepszym ambasadorem naszego kraju był właśnie pan Kazimierz, uwielbiany tak samo za granicą, jak w kraju.
Wysłuchał Zbigniew MROZIŃSKI