Kamiński: Furtka do reprezentacji
Formą na boiskach 2. Bundesligi zapracował na powrót VfB Stuttgart do niemieckiej ekstraklasy i swój do reprezentacji Polski. Marcin Kamiński po ponad trzech latach przerwy jest ponownie zawodnikiem drużyny narodowej.
ROZMAWIAŁ MICHAŁ CZECHOWICZ
W rozmowie z WP Sportowe Fakty Kamil Glik powiedział, że feta w Monako na koniec sezonu trwała tak długo, że alkohol wyparował z niego dopiero po czterech dniach. Jak było w Stuttgarcie po awansie do Bundesligi?
Świętowaliśmy zdecydowanie krócej i nie mieliśmy nawet zmrożonych szampanów – mówi obrońca reprezentacji Polski i VfB Stuttgart Marcin Kamiński (na zdjęciu). – Na pewno dla wszystkich: klubu, kibiców, piłkarzy to był bardzo ważny powód do radości. Feta zaczęła się jeszcze na stadionie, gdzie zaprezentowaliśmy fanom paterę za wygranie 2. Bundesligi. Nie wiem, jak to się stało, że na boisku było mnóstwo ludzi, a trybuny nadal były pełne. Ze stadionu przejechaliśmy na plac, gdzie w Stuttgarcie co roku odbywa się miejscowy Oktoberfest. Słyszałem, że świętowało z nami ponad 60 tysięcy ludzi.
Feta jak na Starym Rynku w Poznaniu po zdobyciu mistrzostwa Polski z Lechem.
Trudno porównać jedną i drugą sytuację. To również inne przeżycie. Przed ostatnim meczem było właściwie pewne, że awansujemy. Musiałaby wydarzyć się seria pechowych zdarzeń, żebyśmy odpadli. Pierwsze miejsce i patera to były sukcesy, które nas zbudowały. Zdobywając trofeum, chcieliśmy pokazać, jak ważnym celem dla całego klubu był awans. Udowodniliśmy kibicom, że od początku sezonu powrót do Bundesligi był traktowany serio. Oni przez cały sezon frekwencją na trybunach i zainteresowaniem klubem pokazali, jak silną marką w regionie i kraju jest VfB.
W analizach dotyczących Stuttgartu przed sezonem ostrzegano, że wielu klubom po spadku i nieudanej walce o awans w pierwszym sezonie w 2. Bundeslidze potem wiodło się już tylko gorzej. Przypominano przypadki Arminii Bielefeld, Fortuny Duesseldorf, Kaiserslautern czy MSV Duisburg…
…a było takich więcej. Rywalizacja w piłce klubowej w Niemczech, również na poziomie 2. Bundesligi, jest bardzo silna. To kolejny dowód, że awans nie był łatwym zadaniem.
W podsumowaniu rozgrywek nazwano VfB Bayernem Monachium 2. Bundesligi. Przed sezonem tego porównania użyto po wydaniu 20 milionów euro na nowych piłkarzy. Pisano, że jesteście z innej ligi.
Budżet po spadku został zmniejszony. Za kwotę dwukrotnie wyższą od przeznaczonej na zakupy zostali sprzedani piłkarze. Dalej wszyscy oczekiwali, że awans przyjdzie łatwo i śrubując rekordy, będziemy wygrywać kolejne mecze. Liga to zweryfikowała. Rozegraliśmy bardzo dużo spotkań, i nie zawsze było łatwo. Od pierwszego meczu, z Sankt Pauli, kiedy przegrywaliśmy 0:1 i zwycięskiego gola na 2:1 udało się nam strzelić w samej końcówce, było wiadomo, że będzie trudno. Kiedy przyszły serie po pięć, sześć zwycięstw, mocno w siebie uwierzyliśmy. Z drugiej strony na górze tabeli był taki ścisk, że kilka razy dobrze ułożyły się dla nas wyniki przeciwników. Potrzebowaliśmy też odrobiny szczęścia.
Dla Stuttgartu spadek był też szansą na poukładanie klubu na nowo. Niedawno VfB stało się spółką akcyjną z decydującym głosem koncernu Mercedes.
Kluczowe głosowanie odbyło się już po sezonie, po moim wyjeździe do Polski, dlatego nie znam szczegółów. Z tego, co słyszałem, to dobry ruch, zmiana na lepsze. Mówili o tym wszyscy w klubie. Dyrekcji bardzo na tym zależało.
Zacząłeś grać w pierwszym składzie pod koniec października, już po zmianie trenera na Hannesa Wolfa. W naszej poprzedniej rozmowie, w styczniu, mówiłeś, że byłeś gotowy na zmiany i opuszczenie Lecha Poznań, gdzie funkcjonowałeś w pewnej strefie komfortu. Miałeś pewne miejsce w składzie, uznaną markę w ekstraklasie, regularnie otrzymywałeś oferty transferu z zagranicznych klubów. Jaki to był sezon dla ciebie?
Ciężki, ale na pewno bardzo dużo się nauczyłem. W głowie od dłuższego czasu ułożyłem sobie plan, że to odpowiedni moment na wyjazd. Potrzebowałem nowego bodźca, kraju i ligi. Chęć zmian mnie napędzała, chociaż początki nigdy nie są łatwe. Aklimatyzacja na szczęście przebiegła szybko, drużyna mnie dobrze przyjęła, a z każdym mogłem się dogadać po angielsku. Oczywiście, że chciałem grać w podstawowym składzie od pierwszego meczu. Musiałem poczekać. Najważniejsze, że się udało.
Przed poprzednim sezonem słyszałeś głosy, że 2. Bundesliga może być dla ciebie krokiem w tył? W mediach wielokrotnie byłeś łączony z klubami Bundesligi, na przykład Hamburgerem SV.
Według prasy byłem bardzo blisko wielu klubów, tylko ofert było zdecydowanie mniej. W każdym razie dogadałem się dopiero ze Stuttgartem. Nie dochodziły do mnie takie opinie. Szczerze mówiąc, nawet nie interesowałem się, kto co uważa na temat mojej decyzji. Interesował mnie plan Stuttgartu dotyczący mojej osoby i powrotu do Bundesligi. Podobał mi się. W Polsce byłem przyzwyczajony do walki o mistrzostwo, w Niemczech od początku była presja awansu. Nie potrafię powiedzieć, że 2. Bundesliga jest lepsza czy gorsza od polskiej ekstraklasy. Jest inna. Tak samo nie odpowiem na pytanie, jak zmieniłem się jako piłkarz. Na pewno wiem, że poprawiłem szybkość podejmowania decyzji na boisku. Po prostu nie miałem czasu na zastanawianie się, co zrobić z piłką. Ogólnie czuję się lepszym zawodnikiem i jest wiele elementów, które poprawiłem. Na przykład dzięki awansowi i powrotowi do reprezentacji Polski mam większą pewność siebie. Po wyjeździe do Niemiec miałem też więcej spokoju. Dziennikarze dzwonili zdecydowanie rzadziej, co zmieniło się dopiero niedawno.
Trener Hannes Wolf, rocznik 1981, był najmłodszym szkoleniowcem w 2. Bundeslidze i na tę chwilę będzie drugim najmłodszym w Bundeslidze. Zaskoczył cię czymś?
Nie. Od początku głównym tematem było zrealizowanie planu, czyli awans. Był do jego osiągnięcia przygotowany, wiedział, w jaki sposób chce go wywalczyć. Swoim zaangażowaniem potrafił zarazić całą drużynę, nie mogę powiedzieć, że przez wiek nie miał w szatni autorytetu. Celem nadrzędnym był awans. Wiadomo, że chcieliśmy grać ładnie dla oka i dominować w każdym meczu. Tylko że walcząc o Bundesligę, nie zawsze było to możliwe. Najważniejsze było zwycięstwo i dopisanie w tabeli trzech punktów. Kiedy wygrywaliśmy w ostatnich minutach czy tylko jedną bramką, po fakcie i tak nikt nie narzekał. Dużo rozmawiałem z trenerem Wolfem. W moim przypadku głównie o wyprowadzeniu piłki i grze w defensywie. Nie siadaliśmy we dwójkę nad materiałem wideo, analizując każdy ruch klatka po klatce. Atmosfera była luźniejsza.
Stuttgart czekają duże zmiany przed nowym sezonem?
Zmiany będą na pewno. Do tej pory nie słyszałem jednak o konkretach. Po awansie wzmocnienia są normalną potrzebą.
Jak wpłynęła na was historia Kevina Grosskreutza? Pod koniec lutego ciągle aktualny mistrz świata wdał się w bójkę, w wyniku której trafił do szpitala. Wcześniej w gronie m.in. trzech piłkarzy drużyny do lat 17 miał bawić się w dzielnicy czerwonych latarni. Po wszystkim powiedział, że ma dość futbolu i kończy karierę.
Sprawa została w klubie wyjaśniona bardzo szybko. Zarząd pokazał, że nie ma sentymentów, tytuł mistrza świata i sympatia kibiców nic w tej sytuacji nie zmieniły. To był kolejny dowód na to, że najważniejszy jest awans, i kto będzie się wyłamywał, może się natychmiast pożegnać z klubem. Zaskoczenie było ogromne, stało się to nagle. O Kevinie mogę powiedzieć tyle, że zawsze był w porządku. Bardzo dużo dawał drużynie, na boisku było widać, że miał charyzmę i ogromną wolę walki.
Pół roku temu wspominałeś, że od dawna nie miałeś żadnego kontaktu z selekcjonerem Adamem Nawałką…
Po drugim meczu w rundzie wiosennej spotkałem się z członkiem sztabu selekcjonera, trenerem Hubertem Małowiejskim. Był sygnał, że się mną interesują, obserwują. Kolejny telefon odebrałem kilka tygodni później, po meczu z Unionem Berlin, też od trenera Małowiejskiego. Potem wytłumaczył mi, że nawet kiedy nikt ze sztabu nie dzwonił, byli na kilku moich meczach. Tylko nikt mnie o tym nie poinformował.
Czyli słowa selekcjonera skierowane do ciebie, że stale patrzy, powiedziane przed meczem Legia Warszawa – Lech Poznań jeszcze w sezonie 2015-16 i puszczone w materiale Canal Plus, były prawdą.
Dokładnie. Wiem też, że z innych moich meczów analizowali materiał wideo, czyli byłem w grupie obserwowanych zawodników przez sztab. Kiedy selekcjoner Nawałka coś mówi, to tak po prostu jest.
Co pomyślałeś po otrzymaniu powołania?
Od dłuższego czasu do reprezentacji jest bardzo trudno się dostać. Mam na myśli grupę 23 czy 25 piłkarzy, a nawet nie meczową osiemnastkę. Atmosfera jest fantastyczna, dlatego cieszę się, że mogłem się pojawić na zgrupowaniu. Kadra wypracowała swój styl, gra bardzo dobrze, osiąga świetne wyniki. To znakomicie funkcjonująca maszyna we wszystkich aspektach: od sportowych do organizacyjnych. Selekcjoner jest przygotowany na każdą okazję i na każdą pozycję ma kilku konkurentów do gry. Dla mnie furtka otworzyła się między innymi przez pauzę za nadmiar żółtych kartek Kamila Glika. Tylko że jakkolwiek dobrze grałbym w klubie, lepszej okazji do udowodnienia swojej przydatności dla tej reprezentacji niż pobyt na zgrupowaniu bym nie miał.
Jakie są różnice w porównaniu do zgrupowania sprzed 3,5 roku na towarzyskie mecze z Irlandią i Słowacją, kiedy zostałeś powołany poprzedni raz?
Ogromne. Po pierwsze, przyszedł sukces z eliminacji Euro 2016 i samego turnieju. Wielu zawodników zmieniło kluby za granicą na mocniejsze, gra w nich. Widać, że piłkarze, tak jak cała reprezentacja, urośli dzięki swoim osiągnięciom.
Co usłyszałeś od trenera Nawałki po przyjeździe?
Praca, praca, praca. Są elementy, nad którymi nadal muszę pracować, aby zrobić kolejny krok. Powiedział, że cieszy się, że znowu jestem na zgrupowaniu i poprawiłem elementy gry, których ode mnie oczekiwał.
Robert Lewandowski albo Łukasz Piszczek mówili o meczach, które czekają was przeciwko sobie w przyszłym sezonie w Bundeslidze?
Nie. Ale awansu mi pogratulowali.
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 24/2017)