Przejdź do treści
Jesus znowu jest wielki

Ligi w Europie Świat

Jesus znowu jest wielki

Grudzień to był dobry czas dla Jesusa. Triumfował! Ludzie na całym świecie wreszcie otworzyli oczy, wreszcie dostrzegli to, o czym nieliczni mówili już wcześniej: jest wielki, ma moc i wraz z nim zaczyna się nowe!


Jorge Jesus dokonuje cudów we Flamengo (fot. Forum/Reuters)
Bartłomiej Rabij

Jesusów w świecie futbolu nie brakuje. Jest stoper Juan Jesus w Romie, jest rewelacyjny drybler Jesus Corona w FC Porto, jest utytułowany Hiszpan Jesus Navas, wielkie rzeczy wróży się młodemu napastnikowi Gabrielowi Jesusowi, ale 2019 rok należał do Jesusa z Portugalii. Jorge Jesusa, lat 65.

Wagner z Portugalii

Mówisz Hubert Wagner, myślisz „Kat”. Najsłynniejszy polski trener siatkarski litości dla zawodników nie miał, ostatnie poty z nich wyciskał. Jorge Jesus działa podobnie.

Portugalczyk sięgnie do najgłębszych pokładów fizycznych i psychicznych piłkarza – albo jesteś w drużynie katorżników albo pakuj się i szukaj innego pracodawcy.

O Jesusie piłkarzu w sumie niewiele wiadomo. Książek o nim nie pisano, relacje ustne mówią tak: – grał w wielu portugalskich klubach w latach 70. i 80. XX wieku. Do reprezentacji kraju się nie łapał, ale był solidnym ligowcem. Piłkarzem walecznym, upartym, raczej wyrobnikiem niż brylantowym technikiem. Grał w piłkę długo, sportowo się prowadził, solidnie trenował, dbał o formę, chociaż poza boiskiem życia nie unikał.

Jego kariera trenerska toczyła się powoli, przerobił kilka mniejszych klubów, nim wreszcie trafił do Sportingu z Bragi. Do 55. roku życia był w Portugalii człowiekiem drugiego planu. Salony europejskiego futbolu mu nie groziły. Coś jak z włoskim trenerem Sarrim – trampoliną okazała się dla niego umowa z Napoli, po której przyszły Chelsea i Juventus. Jesus w Bradze pokazał pazur, współpraca trwała krótko, ale okazała się dla obu stron początkiem nowej ery. Braga od tamtego epizodu stała się czwartą siłą w Portugalii i regularnie gra w europejskich pucharach, Jesus natomiast przeskoczył do trenerskiej ekstraklasy i realizuje marzenia oraz zarabia dobre pieniądze.

Jego metodyka pracy wreszcie znalazła uznanie. Coś co jeszcze kilka lat wcześniej prezesom Benfiki czy Sportingu jawiło się jako paskudne, nienowoczesne i niezbyt wyszukane, po sukcesach skromnych ekip Jesusa stało się pożądane: wynik!

Orzeł i Orły

Kiedy obejmował Benficę, ten zespół grał bodaj najbardziej efektowny futbol w kraju. Ronald Koeman, Antonio Camacho, Quique Sanchez Flores nadali grze rozmachu i elegancji, chociaż nie zawsze wiązało się to z tytułami. Nowy trener wniósł agresywność, ale też ogromną konsekwencję i wytrwałość w dążeniu do dominacji.

Jego Benfica szybko zdominowała krajowe rozgrywki. Wcale nie grała porywającego futbolu, jeśli porównać do FC Porto, które prowadził Julen Lopetegui czy Sportingu Marco Silvy, można wręcz rzec, że wyrachowanie i konsekwencja w niszczeniu akcji rywala były głównymi atutami Benfiki. Bo Orły rzadko przegrywały i rzadko dostawały gole. Flarami ekipy byli obrońcy i defensywni pomocnicy, gracze doświadczeni, zaprawieni w bojach. Zdecydowanie nie był to czas młodych wilków. Stary trener preferował starych piłkarzy. Julio Cesar w bramce, Luisao jako filar obrony, Maxi Pereira w roli żelaznych płuc na boku obrony, a na środku pomocy Portugalczyk preferował samych kosynierów z Ljubomirem Fejsą na czele. Benfica grała twardo, ostro, szybko zabierała piłkę rywalowi i starała się szybko rozegrać, aby zakończyć akcję strzałem. Wysoki pressing – owszem, lecz nie po to, by trzymać piłkę i tłamsić rywala, lecz by skończyć akcję szybko i szukać nowej okazji po kolejnym przejęciu piłki. Stąd Jesus tak chętnie stawiał na ustawienie 1-4-2-3-1 z potężnym centrem na środku ataku, szybkimi i dryblującymi skrzydłowymi, cofniętym napastnikiem w linii z nimi (perłą okazał się Jonas, ściągnięty za darmo z Valencii, świadczył nieocenione usługi Benfice, stając się jednym z najważniejszych piłkarzy klubu mijającej dekady!) oraz parą typowych przecinaków na środku pomocy, która dla większości krajowych rywali była nie do przejścia.

Na krajowym rynku przepis na sukces w wykonaniu Orłów okazał się niezawodny. Małe kluby Benfica demolowała, ze Sportingiem i Porto toczyła wyrównane boje, na ogół zwycięskie, chociaż bardzo często wygrana okupiona była oddaniem rywalowi inicjatywy. Pewnie, że zdarzały się bolesne porażki jak ta ze Smokami, kiedy niechciany w Barcelonie Cristian Tello wpakował lizbończykom hat-tricka, lecz generalnie czas Jesusa na Da Luz, to czas krajowej supremacji. Benfica za jego kadencji rozhulała również system zakupów i wypożyczeń piłkarzy, a tych trener w trakcie rozgrywek krajowych, Pucharu Portugalii, Pucharu Ligi i meczów w europejskich pucharach testował ponad 40 w sezonie!

Z jednej więc strony handlowano na potęgę, z drugiej, szkoleniowiec opierając się na sprawdzonych towarzyszach około trzydziestki, pominął kilka pereł, które później za duże pieniądze pograły w wielkich klubach Europy. Łyżką dziegciu niech będzie więc wspomnienie o wypuszczeniu prosto z drugiego zespołu na wypożyczenia z prawem pierwokupu Joao Cancelo i Bernardo Silvy. Jesus w swoim teamie miejsca dla nich nie miał, ale Valencia i Monaco owszem. Inter Mediolan, Manchester City również…

Jesusa ceniono za trofea, z drugiej strony w Benfice nie podobał się jego styl bycia. Arogancki, nie cierpiący krytyki, trochę przeszkadzał w korporacyjnym porządku klubu, który tak jak sklepy sieci Biedronka czy bank Millennium jest wizytówką portugalskiego pomysłu na biznes. Jesus był jeszcze ze starej epoki, stąd jego stosunki z dyrektorem sportowym Rui Costą i prezydentem Luisem Vieirą były co najwyżej zawodowe. A kiedy okazało się, że marzy o nim Sporting, któremu kibicował od dziecka, sprawy nabrały rozpędu.

Podebranie Benfice trenera będącego przez kilka sezonów gwarantem krajowych sukcesów przyjęto w Portugalii jako wielkie wydarzenie. Sporting miał już tylko iść do przodu! Najlepiej opłacany trener w historii klubu już w pierwszym sezonie zmienił sposób funkcjonowania ekipy. Finezja i fantazja z czasów Marco Silvy ustąpiła szorstkiej dyscyplinie taktycznej, podporządkowującej indywidualny talent poszczególnych piłkarzy zespołowej konsekwencji w grze obronnej. Może mistrzostwa kraju Lwy nie wygrały, ale wreszcie były blisko.

Niby w drugim sezonie to samo, znów jednak zabrakło wykończenia, znów w europejskich pucharach nie poszło, na dodatek kontrowersyjny prezydent Luis Carvalho (ten co siedział z trenerem i zawodnikami na ławce w trakcie meczów) stracił zaufanie wewnątrz klubu, jego działalność podpadła różnym organom kontrolnym, a stan klubowej kasy uniemożliwiał ruch transferowy inny niż tylko wyprzedaż co lepszych piłkarzy. Praca w Sportingu miast być ukoronowaniem kariery trenerskiej, stała się powodem frustracji. Wyjazd z Portugalii był nieunikniony. Dla 63-letniego trenera, jeśli nie wykręcił w ostatnim klubie kapitalnego wyniku, oznaczać to mogło jedno: saksy w regionie, gdzie można dobrze zarobić, ale niekoniecznie spełnić marzenia i zaspokoić ambicje. Nie byłby jednak Jorge Jesus sobą, gdyby przyszło mu kończyć trenerską karierę na Bliskim Wschodzie.

Powrót do gry

Powiedzmy to otwarcie: po porażce Paulo Bento w roli trenera Cruzeiro, znani z niechęci do zagranicznych trenerów Brazylijczycy nie zdawali się idealnymi pracodawcami dla Portugalczyka. Po pierwsze, trener z Europy równa się skokowemu wzrostowi oczekiwań (bo Liga Mistrzów, bo miliardy na transfery, bo to i tamto). Po drugie, Flamengo, czyli klub, dla którego brak mistrzostwa to rozczarowanie, nawet jeśli ostatnie zdobyło dekadę temu i to też po wielu latach posuchy. Ale Jesus tak był wygłodniały gry o stawkę, presji i gorącej atmosfery, że wskoczył w wir walki o ligowe punkty z animuszem godnym nastolatka. W Brazylii sezon już trwał, więc trener zbyt wielkich oczekiwań transferowych zgłaszać nie mógł. Wystarczyła jednak przerwa związana z Copa America i cztery tygodnie skoszarowania z piłkarzami, by rozpocząć jeden z najbardziej spektakularnych w historii klubu pochodów po trofea.

Praktycznie rzecz biorąc, Flamengo sześć kolejek przed końcem sezonu miało tytuł mistrzowski w kieszeni. Copa Libertadores wygrało po 38 latach przerwy, jako pierwsza brazylijska drużyna ustrzeliła dublet (Copa plus tytuł krajowy). Media i kibice zakochali się w Portugalczyku. Flamengo, najpopularniejszy klub Brazylii, ma niebywałą wprost reprezentację wśród telewizyjnych komentatorów (między innymi Zico czy Junior, a nawet Serb Petković), stąd śledzenie losów ekipy idącej na mistrza przypominało chwilami sceny z filmu „Truman Show”.

Czy tak skuteczne Flamengo gra porywający i widowiskowy futbol, jak legendarna ekipa z lat 80. z czasów Zico i Juniora? 4:4 w derbowym meczu z Vasco da Gama niech nikogo nie zmyli. Celowo poświęcamy sporo miejsca wspominkom gry Benfiki za kadencji Jesusa, bo właśnie tamta ekipa niech będzie kluczem do zrozumienia tego, jaki sznyt nadał rubro-negro portugalski trener. Powroty do Brazylii Rafinhii, Filipe Luisa, mocna pozycja Diego, bramkarza Diego Alvesa niech najlepiej udowodnią tezę, iż trener lubi sprawdzonych towarzyszy i wyrobników. A szalony progres 23-letniego Gabigola raczej potraktować należy jako bonus, przecież nie tak dawno Inter i Benfica nie chciały go w swoich szeregach… Jesus niby w nowych szatach, a jednak cały on!

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024