Jak w Brentford wyliczyli sobie awans
Czekali na powrót do elity przez 74 lata i w końcu dopięli swego. Brentford nie jest jednak przypadkowym beniaminkiem. To klub, który przez wiele sezonów kroczył własną ścieżką i udowodnił, że można osiągnąć sukces po swojemu, nie powielając utartych schematów.
GRZEGORZ GARBACIK
Historia promocji Brentord to niemal gotowy scenariusz na całkiem niezły film. Nie brakuje w niej bowiem zdarzeń, których nie powstydziłaby się produkcje rodem z Hollywood i zwrotów akcji, które finalnie doprowadziły do szczęśliwego finału, a takim właśnie było zwycięstwo nad Swansea City na Wembley.
FUTBOL 4.0
Przyjęło się, że w piłce nożnej najważniejsze są pieniądze. Odpowiednim budżetem można przekonać do siebie najlepszych zawodników i bardzo szybko pokonywać kolejne szczeble futbolowej hierarchii. Przykład Brentford dobitnie pokazuje, że równie ważna co pękaty portfel, jest wizja właściciela, poparta stosowną wiedzą. Tak jak bowiem w dziedzinie przemysłowej mamy do czynienia z rewolucją 4.0, która odbywa się na naszych oczach, tak dokładnie to samo dzieje się z futbolem, o czym jednak na przedmieściach Londynu wiedzą od wielu lat.
Dzisiaj wszyscy zachwycamy się bowiem nowatorskim podejściem do piłki Juliana Nagelsamanna czy Thomasa Tuchela, którzy korzystają ze sztabów specjalistów i posiłkują się wiedzą, która do niedawna w przypadku piłki nożnej wydawała się niepotrzebna. Dietetyk, matematyk, fizyk, a może specjalista od snu? W futbolu sygnowanym numerkiem 4.0 to już chleb powszedni, ale nie będzie zbyt dużym nadużyciem, jeśli stwierdzimy, że w gronie, tych którzy podłożyli ogień pod lont doprowadzający do wybuchu rewolucji był właściciel Brentford, Matthew Benham. Jego zasługi dla klubu są ogromne, począwszy od spłacenia ciągnących się za nim długów, a kończąc na wybudowaniu nowoczesnego stadionu i porządnego ośrodka treningowego. To jednak wkład mocno materialny. Ten ważniejszy dotyczy jednak całej filozofii, którą na swoich sztandarach wniósł aż do Premier League.
Ta dotyczyła z kolei bazowania na wiedzy, liczbach i twardych danych. Benham majątku dorobił się na Smartodds, gdzie analizował wszystkie możliwe zmienne, oferując w zamian – szczególnie branży hazardowej – bardzo konkretne wyniki, na których można było polegać niczym na szwajcarskim zegarku. Kiedy więc jeden tak „zakręcony” człowiek spotkał na swojej drodze podobnego sobie, to wiadomo było, że musi z tego wyniknąć coś niezwykłego. Tym kimś był z kolei Rasmus Ankersen, miłośnik psychologii i wyznawca teorii przywództwa, zapraszany na gościnne wykłady przez największe korporacje świata.
POSTĘP I POMYSŁ
Po latach gry w niższych ligach, najpierw sam Benham, a następnie jego tandem stworzony z Ankersenem, zaczęli się rozpędzać. Modele danych przynosiły coraz więcej dobrych rozwiązań. Na ich podstawie można było bowiem obliczyć, który piłkarz rokuje i warto na niego postawić, gdzie takowych można znaleźć i w końcu, czy z zatrudnionym trenerem należy wiązać większe oczekiwania. Tak było chociażby w przypadku tego, który dał Brentford upragniony awans do Premier League, a więc Thomasa Franka, który przecież wygrał tylko jeden ze swoich premierowych dziesięciu meczów. W normalnych okolicznościach musiałby zapewne opróżnić biurko i szukać sobie nowego pracodawcy, ale nie na Griffin Park (obecnie Brentford Community Stadion). Tam nie podejmuje się decyzji na podstawie przeczuć czy zwykłego spojrzenia na słupek punktów w ligowej tabeli. Zamiast tego otwiera się stosowne modele na klubowych komputerach, a tak się akurat złożyło, że te pokazały, iż drużyna Franka gra dużo lepiej niż wynikałoby to z jej punktowej zdobyczy.
– Po prostu przed podjęciem każdej decyzji wykonujemy odpowiednią pracę związaną z reaserchem. Zbieramy mnóstwo danych i je analizujemy. Wybór nowego menedżera nie był w tym przypadku wyjątkiem – powiedział właściciel Brentford podczas rozmowy z dziennikiem „The Guardian”. I tak jest ze wszystkim co dzieje się w klubie.
Idealnym przykładem są decyzje transferowe czy likwidacja akademii, która miała nie rokować zbyt dobrze na przyszłość. Liczba wychowanków, którzy daliby jakiś realny impakt dla zespołu nie wróżyła niczego dobrego, a jeśli już ktoś się pojawiał, to zazwyczaj był szybko podbierany przez większych i bogatszych. Zamiast więc ogrywać młodzież, Benham stworzył drużynę z graczy odrzuconych, na których talencie się nie poznano i dawał im drugą szansę. Uszczelnił więc sito, zamiast drżeć, że przepadnie przez nie perełka, którą uda się wyłowić z własnego stawu.
DO SKUTKU
Analiza i szukanie okazji to zresztą jeden ze znaków rozpoznawczych Brentford. Klub zarobił już na swoich piłkarzach krocie, by wymienić jedynie Olliego Watkinsa sprzedanego za 34 miliony, czy Saida Benrahmę, którego transfer zasilił klubowy skarbiec kwotą 23 milionów.
Liderzy odchodzili, a Frankowi i jego drużynie wcale nie ubywało na jakości. Model działał bowiem w taki sposób, że w miejsce graczy, którzy już zdążyli się wybić, wnet sprowadzano kolejnych, na tym samym lub zbliżonym poziomie. Już w ubiegłym sezonie Brentford otarł się o elitę i spełnienie wielkiego snu swojego szefa, jednak w finale fazy barażowej musiał uznać wyższość Fulham. Dwanaście miesięcy później, dokładnie na tym samym Wembley, londyńczycy nie wypuścili już z rąk szansy i zameldowali się w gronie najlepszych zespołów w Anglii.
Na co będzie stać Brentford w elicie? Bukmacherzy – jak to mają w swoim zwyczaju – skazują beniaminków na pożarcie, ale w metodzie Benhama i Ankersena jest sens. I chociaż klub z przedmieść stolicy wcale nie jest najbogatszy, jeśli spojrzymy na budżet, to na pewno może się pochwalić bogactwem dotyczącym wiedzy i analitycznego podejścia do futbolu. Tam po prostu nic nie dzieje się przypadkowo.
TEKST POJAWIŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” 27/2021