119 meczów, dwa gole i 13 asyst – to dorobek Kostewycza w Kolejorzu (foto: W. Figurski/400mm.pl)
Do Lecha dołączył w styczniu 2017 roku jako następca szykującego się do transferu (notabene – do Dynama Kijów) Węgra Tamasa Kadara. Stanowił zagadkę. Sprowadzono go z Karpat Lwów, z ligi, w której polskie kluby rzadko szukają wzmocnień. Kostewycz jednak wystartował bardzo dobrze: z miejsca wskoczył do podstawowego składu drużyny prowadzonej przez Nenada Bjelicę, miał też szczęście, trafiając na idealny czas, bowiem Kolejorz zaczął rundę wiosenną od pięciu zwycięstw z rzędu.
Ukrainiec imponował. Demonstrował wysokie umiejętności, okazał się zawodnikiem o zupełnie innym usposobieniu niż poprzednik na lewej stronie obrony. Kadar skupiał się na defensywie, może aż zanadto, w okolicę pola karnego rywala zapuszczał się od święta. A tu nagle zza wschodniej granicy przyjechał obrońca lubiący atakować, dynamiczny, mający zmysł do gry kombinacyjnej.
Był taki mecz w Gliwicach, dla Kostewycza dopiero drugi w niebiesko-białych barwach, podczas którego grał jak z nut. Lech bez problemów pokonał 3:0 Piasta, a przy drugim trafieniu nowy defensor popisał się idealnym dośrodkowaniem na głowę Radosława Majewskiego.
U trenera Bjelicy był pewniakiem. Do końca sezonu 2016-17 zaliczył wszystkie mecze w Ekstraklasie w pełnym wymiarze. W następnych rozgrywkach również nie musiał obawiać się o miejsce w składzie. Dopóki Lecha prowadził chorwacki szkoleniowiec, Kostewycz opuścił tylko kilka spotkań z powodu urazów. Na swojej pozycji był bezkonkurencyjny, stał się jednym z najlepszych lewych obrońców w lidze.
Lewy obrońca wyjechał z Poznania bez trofeum. W maju 2017 roku z nim w składzie Lech sensacyjnie uległ Arce Gdynia w finale Pucharu Polski (foto: Łukasz Skwiot)
Zapowiedzią gorszych czasów był sezon 2018-19. Próbujący ustawienia z trzema stoperami Ivan Djurdjević nie zawsze widział Ukraińca w roli wahadłowego. U trenera Adama Nawałki również zdarzało mu się z perspektywy ławki rezerwowych oglądać poczynania Piotra Tomasika. Kostewycz wciąż występował regularnie, ale jego pozycja straciła status niepodważalnej – w sumie rozegrał o przeszło 400 minut mniej niż w poprzednim sezonie.
Rozgrywki 2019-20 do pewnego momentu były dla 27-latka udane. Do początku czerwca wystąpił w 25 spotkaniach, w których zaliczył pięć asyst (pod tym względem był to jego najlepszy sezon w Poznaniu). Liczby broniły ukraińskiego zawodnika, jednak w samej grze coraz bardziej zauważalne były mankamenty, choćby niedokładne, zbyt długie wrzutki w pole karne.
Drużyna budowana przez Dariusza Żurawia zaczęła grać inaczej, postawiła na dominację nad przeciwnikiem i konstruowanie akcji w ataku pozycyjnym. W oczach trenera Kostewycz nie był idealnym zawodnikiem do tego stylu. Na lewej obronie postawiono na Tymoteusza Puchacza, a ten pokazał koledze z zespołu, że można lepiej. Pośrednio do degradacji Ukraińca do roli rezerwowego przyczyniła się eksplozja formy… Jakuba Kamińskiego. Nastoletni skrzydłowy prezentował się tak rewelacyjnie, iż Żuraw zwyczajnie musiał znaleźć dla niego miejsce w składzie. Przesunięcie Puchacza o piętro niżej to umożliwiło.
Nowy układ zdał egzamin, na finiszu ubiegłego sezonu Kolejorz w dziewięciu kolejkach wywalczył aż 23 punkty. Zespół sięgnął po wicemistrzostwo Polski, lecz Kostewycz w rundzie finałowej zagrał już tylko w dwóch spotkaniach. Na lewej obronie nastąpiła zmiana pokoleniowa z korzyścią dla drużyny.
Nie brzmi to elegancko, ale Ukrainiec poszedł w odstawkę. Położenia Kostewycza nie poprawił fakt, że w pierwszych dniach sierpnia podpisał obowiązujący od początku 2021 roku kontrakt z Dynamem. Pozycja obrońcy została zmarginalizowana, w obecnym sezonie nie rozegrał ani minuty, tylko dwukrotnie znalazł się w kadrze meczowej. Trudno w tej sytuacji obwiniać którąś ze stron: piłkarz musiał myśleć o swojej przyszłości, natomiast w interesie klubu nie było stawianie na gracza, który za kilka miesięcy i tak odszedłby za darmo, w dodatku mając na jego pozycji utalentowanego wychowanka z potencjałem sprzedażowym. Październikowe rozwiązanie umowy to formalne zakończenie małżeństwa, które od kilku miesięcy w praktyce było fikcją.
Za kilka lat Kostewycz nie będzie przy Bułgarskiej wspominany z nostalgią. Nie zapisał się w historii klubu, nie pomógł w wywalczeniu żadnego trofeum. Jednak równie daleko, co do miana legendy Lecha, jest Ukraińcowi do statusu transferowego niewypału.
Konrad Witkowski