Jak Juventus odgrzał Alvaro Moratę?
– Znowu on – tego donośnego i powszechnego głosu rozczarowania nie dało się przed sezonem wyciszyć. Kibice Juventusu oczekiwali większego nazwiska. Alvaro Moratę już dobrze poznali, raz pożegnali i niespecjalnie tęsknili.
TOMASZ LIPIŃSKI
Na ostatnim okrążeniu o biało-czarną koszulkę z numerem 9 rywalizowali Edin Dżeko z Romy i Luis Suarez z Barcelony. Arkadiusz Milik, choć już wcześniej został zdjęty z trasy, to nadal miał wpływ na przebieg wyścigu. Wsadzając kij w szprychy Bośniakowi, kiedy nie przystał na warunki porozumienia Romy z Napoli, spowodował jego upadek. Natomiast Urugwajczyk sam wpadł w dziurę lingwistyczną. Wiadomość o przekrętach przy zdawaniu egzaminu z języka włoskiego potrzebnego do uzyskania paszportu Unii Europejskiej wyrzuciła go na pobocze. I wtedy spokojnie wpadł na metę ten trzeci, którego nikt na poważnie nie brał pod uwagę albo nawet nie zauważył. Dopiero jak zdjął kask okazało się, że to znajoma twarz. Niewidziana w mieście od czterech lat.
Akt pierwszy
W związku z tym Morata był w gorszej sytuacji niż Dżeko lub Suarez. W gorszej z marketingowego punktu widzenia. Nie wnosił, jak każda nowość, tego ekscytującego elementu niepewności, tajemniczości, pytań, jak sobie poradzi, jak przyjmie w nowym otoczeniu. Był jak odgrzewany kotlet, jak używana para butów. Mniej więcej było wiadomo, czego się po nim spodziewać. Powalczy, pobiega, poskacze i za wiele nie postrzela. Na 10, góra 15 goli w sezonie należało ocenić jego możliwości. Podczas pierwszego dwuletniego pobytu zostawił 27-bramkowy bagaż, a ważąc tylko to, co w Serie A ciężar spadał do 15.
W sezonie 2014-15 kiedy podnosił kurtynę na turyńskiej scenie i przystąpił do aktu pierwszego, wywołał niemałe poruszenie. Była w tym młodym Hiszpanie fajna zadziorność i buńczuczność, akceptowalna bezczelność, a przy tych cechach niezaprzeczalna piłkarska klasa. Płynąca z naturalności i prostoty. Wszystko przychodziło mu z taką łatwością.
Juventus, który po trzech tytułach mistrzowskich potrzebował odświeżenia i dlatego rozstał się między innymi z Mirko Vuciniciem i Fabio Quagliarellą, postawił na dwóch studencików z dobrych piłkarskich uniwersytetów. Kingsley Coman przenosił swojej papiery z Paris SG, a Morata – z Realu Madryt. U Jose Mourinho terminował przez trzy sezony, u Carlo Ancelottiego dostał więcej przestrzeni dla swojego talentu. Kiedy zaczynał delikatnie podgryzać pozycję Karima Benzemy, postanowił nie brnąć w konfrontację z Francuzem, tylko zejść mu z drogi i pójść własną. Włosi zapłacili 20 milionów euro i chyba sami byli ciekawi, co z tego transferu wyniknie.
Ustawiony na starcie niżej w hierarchii od starszego rodaka Fernando Llorente, także ze względu na kontuzję kolana odniesioną na jednym z pierwszych treningów, z każdą rundą tamtego pojedynku osiągał przewagę. I dość szybko zasłużył na awans na pierwszego przybocznego dla nietykalnego Carlosa Teveza. Z tym duetem z przodu Juventus dojechał do kolejnego mistrzostwa i finału Ligi Mistrzów. Zanim Stara Dama wybrała się po złote runo do Berlina, to gol Moraty w półfinale na Santiago Bernabeu utemperował zapędy Realu. W starciu z Barceloną Hiszpan stał się pierwszym od 1997 roku i Alessandro del Piero piłkarzem Juventusu, który zdobył bramkę w finale. Jak wtedy Alex i jak w 2017 roku Mandżukić, tak również on tylko odrobinę osłodził gorycz porażki.
W tym zgodnym młodym małżeństwie pierwsza rysa pojawiła się zaraz po pierwszej rocznicy i to w zupełnie niespodziewanym momencie. Mianowicie w trakcie meczu, który w Turynie powinien był przejść bez żadnego echa. Chodziło o wypad do Gdańska na sparing z Lechią. Trener Massimiliano Allegri wprowadził Moratę od początku drugiej połowy, ale zirytowany tumiwisizmem młodego napastnika zdjął go w 71. minucie. Ten oczywiście nie poczuwał się do winy i wściekły na cały świata oraz trenera, który mu go obrzydził, pomaszerował w towarzystwie ofensywnych gestów do szatni. Takie szczeniackie zachowanie, jako działające na szkodę wizerunku klubu i podważające autorytet trenera, w Juventusie jest nieakceptowane i tępione. Morata znalazł się na cenzurowanym.
Oczywiście gdzie indziej byłby to jakiś szczególik, nad którym szybko należałoby przejść do porządku dziennego, ale w takim klubie jak Juve nawet małe zachwianie może spowodować, że nie wraca się do wcześniejszej równowagi. Konkurencja nie czeka, konkurencja napiera. Akurat na horyzoncie zaświeciła inna perełka – Paulo Dybala. Z nim i Mandżukiciem było też dobrze, a nawet lepiej. Strzelił o 11 goli mniej od błyskotliwego Argentyńczyka, o 1 był słabszy od uniwersalnego i pracowitego Chorwata. Dostał zielone światło do odjazdu w kierunku Madrytu.
Był 2016 rok i właśnie rozpoczynała się najbardziej burzliwa czterolatka w jego życiu. Rok w Realu, półtora w Chelsea, tyle samo czasu w Atletico, a wokół fruwały miliony. Królewscy zapłacili ich 30, The Blues podbili stawkę do 66, Los Colchoneros za wypożyczenie i transfer definitywny wyłożyli w sumie 53. A doliczając to, co zapłacili bianco-neri za pierwszym i drugim razem, całkowita transferowa wartość Moraty urosła do 180 milionów. Gdyby zdecydowali się na wykupienie po dołożeniu kolejnych 45, to wyniosłaby 225. Niewielu jest cenniejszych piłkarzy na świecie.
Akt drugi
Zarówno w Chelsea jak i w Atletico furory nie zrobił, co najwyżej miewał udane momenty. Bywał zbyt rozregulowany, żeby przebić się przez mur oddzielający go od napastników ze znakiem najwyższej jakości grających w Premier League i La Liga. Jeśli dobrze zaczynał, to kończył w kiepskim stylu. Lub na odwrót. Jakby wiele swoją grą obiecywał, ale nabrał brzydkiej maniery niedotrzymywania słowa. Na odchodne nikt za nim nie płakał.
I nawet bardziej z tego powodu niż poczucia wątpliwej satysfakcji wchodzenia w znoszone buty, kibice przyjęli jego transfer z tak dużą rezerwą. I jakież ich spotkało miłe zaskoczenie. Morata okazał się strzałem w dziesiątkę. Trochę jak powrót Zlatana Ibrahimovicia do Milanu. Jedynym jasnym i stałym punktem na chaotycznej mapie tworzącej się pod okiem nowego kartografa. Andrea Pirlo, po dwubramkowym popisie w Lidze Mistrzów z Dynamem Kijów w tle, powiedział, że Morata wrócił jako napastnik kompletny. Taki, co powalczył na rzecz drużyny i kiedy należało, wziął sprawy w swoje ręce. Który był zarazem altruistą i egoistą.
I najważniejsze, co niedługo miało się okazać, takim który nawiązał nić porozumienia z Cristiano Ronaldo. Wiadomo, że od dnia przywiezienia w złotej karocy Portugalczyka do Turynu, każdy ruch jest robiony w celu poprawienia jego komfortu. Usuwa mu się nawet pyłek spod stóp, a co dopiero opornych we współpracy ludzi. Kiedy Mandżukić fizycznie przestał dotrzymywać mu kroku, został odesłany. Zazdrosny o pozycję gwiazdy i stroszący fochy Gonzalo Higuain, swoje ego dopieszcza w Stanach Zjednoczonych. Bo miało być tak, jak życzył sobie CR7 albo wcale.
Morata doskonale wiedział, jaka rola czekała na niego w Turynie. Doświadczył tego już w Realu. Jednak wtedy nie był jeszcze gotowy do służenia panu. Młodzieńcza fantazja kazała mu wyrywać do przodu i pracować na własny rachunek. Ronaldo wolał więc grać z Karimem Benzemą. Teraz Hiszpan już znał swoją wartość, nikomu niczego nie musiał udowodniać, nie rościł sobie większych praw niż dostawał, pozostawał do usług.
Na inaugurację minęli się. Dopiero dwa dni później Morata złożył podpisy na nowym kontrakcie. Ich pierwsza próba z Romą nie wypadła dobrze. Z winy zagubionego Hiszpana. Na poprawkę trzeba było poczekać, bo koronawirus odizolował Ronaldo. Mając pełnię swobody, z niewielką pomocą powoli dochodzącego do formy Paulo Dybali, nowy-stary rozhuśtał się na dobre. Strzelał w Lidze Mistrzów, strzelał w Serie A. Szkopuł tylko polegał na tym, że częściej ze spalonego. Dostawał lanie od VAR-u w stosunku 0:5. Wideoweryfikacja zabrała mu gola z Crotone i Veroną oraz hat-trick z Barceloną. Zdarzyło się po raz pierwszy w historii Ligi Mistrzów, żeby temu samemu piłkarzowi w jednym meczu anulowano trzy bramki. Media społecznościowe zaroiły się od bardziej i mniej zabawnych memów. Najczęściej pokazywano Moratę schodzącego z boiska z chorągiewką w ręku lub trzymającego monitor pod pachą, zamiast piłki przysługującej autorowi trzech bramek. Przypominano jego zdjęcie wykonane przed laty z Filippo Inzaghim, który jak wiadomo urodził się na linii spalonego. Swoją drogą ciekawe, o ile uboższa byłaby sława Superpippo, gdyby w jego czasach korzystano z technologii?
W końcu ze Spezią szczęście uśmiechnęło się do Moraty i VAR po raz pierwszy stanął po jego stronie. Na boisku ciągle nie było Ronaldo, ale siedział na ławce i wszedł w drugiej połowie. Pod dwóch minutach i 13 sekundach już wpisał gola na swoje konto, w czym ogromną zasługę miał podający z wyczuciem Hiszpan. Druga próba wypadła więc bardzo dobrze, podobnie jak trzecia z Ferencvarosem. Oczywiście Ronaldo jak to Ronaldo nie bawił się w altruizm i trochę przypadkowo zapisał asystę przy golu partnera z ataku, ale Morata był tym zupełnie niezrażony. Szukał na boisku Portugalczyka i pomagał mu bez nadziei na regułę wzajemności. Wydaje się, że zaszedł w nim ten sam proces, co przed laty w Benzemie: od buntownika do dojrzałego napastnika, który w okamgnieniu w zależności od sytuacji na boisku i przede wszystkim towarzystwa, może przeistoczyć się z egzekutora w rozgrywającego i na odwrót.
Włoskie media zachwycone Moratą i stęsknione za wielkim Ronaldo już odtrąbiły narodziny kolejnego potwora o nazwie Moraldo. My jeszcze nie spieszymy się z tytułami i fanfarami, bo to, co zaczęło się naprawdę obiecująco i wystarczyło na płotki, musi dopiero przejść poważną próbę ogniową i zmierzyć się z grubymi rybami.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 45/2020)