Są mecze ważne i ważniejsze, jak derby. Zostać bohaterem wydarzenia, na które kibice twojego klubu czekali nieskończenie długie cztery lata, to jak trafić bezpośrednio do ich serc. Filip Jagiełło tam się wkradł i w pewnym sensie okazał niespodzianką na miarę Krzysztofa Piątka.
TOMASZ LIPIŃSKI
Genoa to grząski grunt, w którym łatwiej zapaść się jak w bagnie niż zdobyć nazwisko i wybić wyżej. Wedle chłodnej obserwacji i rachunku prawdopodobieństwa dla Jagiełły należało pisać podobny scenariusz, jaki właśnie realizuje Petar Brlek.
Pomógł szczęściu
Chorwat z Wisły Kraków jako wyróżniający pomocnik Ekstraklasy został kupiony do Serie A za ponad 2 miliony euro. W nowym miejscu nie zrobił dobrego pierwszego wrażenia, zatem czekało go jedno wypożyczenie, potem drugie i trzecie, które dobiega końca. W międzyczasie uciułał siedem epizodów, w tym pięć ligowych w Genoi, gdzie nikt za nim nie tęskni, bo też nikt o nim nie pamięta. Był jednym z wielu i zlał się w kompletnie anonimową masę.
Nie szkodzi. Z samych wypożyczeń już zwrócił się jego transfer, a gdy trafi się chętny na wykupienie – na przykład drugoligowe Ascoli, gdzie w tym sezonie grał regularnie i zbierał dobre oceny – to Genoa na tej inwestycji choć sportowo nic nie zyskała, finansowo wyjdzie na plus. I w ten sposób działa ten klub, bo taką politykę obrał jego właściciel Enrico Preziosi. Znienawidzony za wiele rzeczy, ale najbardziej za to, że odarł klub z godności, którą dawały tradycja i historia, a zamienił w tani bazar, na którym tylko się handluje, co gorsza mało znanym towarem wątpliwej jakości.
O Genoi w tym sezonie pisało się źle albo wcale. Za kompletny marazm wynikowy w połączeniu z wiecznym chaosem personalnym obejmującym zarówno trenerów jak i piłkarzy wielu życzyło jej degradacji. Być może dopiero ona podziałałaby otrzeźwiająco jak kubeł zimnej wody i zawróciła z drogi do nikąd. Albo – w imię czego przede wszystkim warto byłoby zjechać klasę niżej – zmusiłaby do odejścia Preziosiego.
Przed 34. kolejką Genoa chwiała się na krawędzi. Fałszywy ruch w meczu z osiemnastym w tabeli i mającym punkt mniej Lecce i wpadała w czarną dziurę, z której mogła już nie wyjść. Zwłaszcza że w perspektywie derby z Sampdorią, mecze z Interem, Sassuolo i Veroną. W pierwszej rundzie z tymi zespołami zdobyła tylko trzy punkty. Akurat po trzech bolesnych klapsach od Torino i skromnych pięciu punktach w siedmiu kolejkach po wznowieniu rozgrywek nieszczególnie optymistycznie to wyglądało dla drużyny Davide Nicoli.
Z Lecce też szału nie było, ale było szczęście. Jeden z najlepszych w lidze wykonawców rzutów karnych Marco Mancosu posłał piłkę w siatkę wznoszącą się nad poprzeczką. To działo się jeszcze w pierwszej połowie. Przy stanie 1:1 i im bliżej końca, tym bardziej pachniało golem dla gości. Wtedy fortuna drugi raz uśmiechnęła się do Genoi. Po strzale zza pola karnego piłka odbiła się od słupka, trafiła w plecy leżącego bramkarza Gabriela i wpadła do bramki. Choć próżno szukać śladu w statystykach, to za ten uśmiech losu odpowiadał Jagiełło.
Za Schone
Do tego momentu kibice niewiele o nim wiedzieli. Na początku od innych transferowych wynalazków Preziosiego odróżniał go i stawiał jakby w uprzywilejowanej pozycji fakt, że był rodakiem Krzysztofa Piątka. Co bardziej dociekliwi odkryli, że ich drogi przecięły się w Zagłębiu Lubin. Debiutowali w tym samym sezonie, młodszy o dwa lata pomocnik u Oresta Lenczyka (prawdopodobnie wolałby tego nie pamiętać, bo został przywołany na ławkę po zaledwie 34 minutach), drugi u Piotra Stokowca. Oczywiście nikt nie oczekiwał, że wskoczy w buty napastnika. Tamten nosił te przeznaczone do strzelania, on do biegania. Piątek błyskawicznie przeniósł się w inny wymiar dzięki dziewięciu golom w Serie A zrodzonym z 14 celnych strzałów. Jagiełło trafił do poczekalni.
U trenera Aurelio Andreazzolego pojawił się w dziewiątej kolejce przy stanie 1:4 w 71 minucie za Lasse Schone. Marnie to wróżyło Polakowi, jeśli widziało się w nim tylko dublera Duńczyka. Pomocnik z chlubną przeszłością w Ajaksie był nietykalny, witano go jak króla i traktowano jak gwiazdę. Po 1:5 Andreazzolego zastąpił Thiago Motta i musiało minąć następnych siedem kolejek, żeby przekonał się do naszego Filipa z numerem 15.
W grudniowych derbach Genui znów zmienił Schone. Tydzień później na San Siro z Interem wystąpił po raz pierwszy w podstawowym składzie. Po porażce 0:4 musiał walczyć o względy trzeciego trenera – Davide Nicoli, który w swoim zwycięskim debiucie z Sassuolo posłał go na boisko od początku. I w 72 minucie zmienił na Valona Behramiego. Wprawdzie później to Szwajcar grywał częściej w podstawowym składzie, ale ważne było, że trzeci trener inaczej już patrzył na Polaka. Z pewnością Jagielle łatwiej było rywalizować z nękanym przez kontuzje Behramim niż mającym najwyższy status Schone.
Do 8 marca sześć ligowych występów plus jeden w Pucharze Włoch (przeciwko Ascoli, gdzie po drugiej stronie biegał Brlek) nie dawały specjalnie powodów do dumy. Frustracja musiała rosnąć tym bardziej że aż do 19 lipca ten skromny dorobek nie drgnął nawet o minutę. Jakby z poczekalni przeszedł do zamrażarki.
Kłótnia o pieniądze
W związku z tym akurat z jego strony nikt nie oczekiwał pomocy. Bardziej traktowano jak balast, który czym prędzej i byle gdzie należało zrzucić. Bo przecież z jednej strony mijały miesiące, a on do siebie niczym nie przekonywał, z drugiej – Zagłębie Lubin ciągało Genoę po sądach w związku z bezczelnym nieprzestrzeganiem warunków transferowej umowy. Włosi mieli zapłacić 1,5 miliona euro w czterech ratach, ale żadna nie wpłynęła na konto sprzedającego, który skierował skargę do FIFA. Ta nakazała spłatę 800 tysięcy euro do połowy kwietnia, a do końca sierpnia uregulowanie całości. Już pierwszy zasądzony termin nie został dotrzymany, a Genoa wybrała drogę kluczenia i gry na zwłokę. Powołując się na przedziwne kruczki prawne, poszła po pomoc do Trybunału Arbitrażowego do spraw Sportu w Lozannie. Prawdopodobnie liczyła, że marne statystki Polaka wpłyną na ocenę i ostateczny werdykt w tym sporze. Niespodziewane powstanie z kolan Polaka wytrąciło jej i ten argument.
Z Lecce wszedł do walki w 54. minucie i zdążył oddać strzał za sześć punktów. Dla wielu stało się jasne, że przypadkowemu bohaterowi należało dać szansę z Sampdorią. I Nicola dał, choć ustawił nietypowo. W czteroosobowym układzie pomocników Jagielle przydzielił do zagospodarowania lewą stronę boiska. Oczywiście nie wymagał od niego szarż w stylu typowego lewoskrzydłowego, ale wyszło na to, że Jagiełło grał na Bartosza Bereszyńskiego.
F15 nie trzymał się kurczowo swojej pozycji. Był ruchliwy, często schodził do środka i pomagał w rozgrywaniu. Podobała się jego aktywność i odpowiedzialność za piłkę. Nie szukał na siłę trudnych wariantów, miał mało strat. Wyglądał bardzo dojrzale. Najlepiej z wszystkich pomocników. Licząc także tych z Sampdorii.
To do niego adresował podanie Iago Falque w sytuacji, która przyniosła rzut karny zamieniony na gola przez Domenico Criscito. To on tak długo i wytrwale nękał Bereszyńskiego, że odebrał mu piłkę, a chwilę później Lukas Lerager zapewnił zwycięstwo Genoi – pierwsze w derbach od 8 maja 2016 roku. Tego samego dnia Jagiełło nawet nie załapał się na ławkę w wygranym przez jego Zagłębie meczu w Szczecinie, nie załapał się głównie dlatego, że dla wyników i taktyki drużyny Stokowca ważniejszy był Piątek. Łukasz Piątek.
W derbach opuszczał boisko w takim stanie, jaki kibice lubią najbardziej: wypruty z wszystkich sił i jeszcze bohater. Więcej tamtego dnia nie mógł z siebie dać. Media społecznościowe opiewały jego waleczność i przydatność. Powoli można go było traktować jak talizman. Z nim na boisku Genoa wygrała wszystkie z trzech ostatnich meczów. Z pięciu żadnego nie przegrała. Rok temu, siedząc przed telewizorem, drżał do ostatniej kolejki o pierwszoligowy byt nowego klubu, teraz sam do tego przykłada nogę. Jeśli cel osiągnie, to dadzą mu w Genoi poczuć się tak samo bosko, jak dawali Krzysztofowi Piątkowi.