Ręce trzyma na kierownicy, skoncentrowany jakby pierwszy raz jechał tą trasą i nie chciał zabłądzić, Antonio Conte. Nie daje się nikomu rozproszyć, patrzy twardo przed siebie. Samochód dobrze mu się prowadzi. Nawet komfortowo. Wystarczyła zwykła wymiana opon z zimowych na letnie, a już myślał, że nie obejdzie się bez grubszego remontu. Zabrakło na to pieniędzy. Na szczęście.
TOMASZ LIPIŃSKI
Conte wprowadził Inter na autostradę prowadzącą do mistrzostwa. Od 2010 roku po Jose Mourinho próbowało wielu: Gian Piero Gasperini, Walter Mazzarri, Frank de Boer i Luciano Spalletti. Wszyscy zakończyli wyścig bardziej lub mniej spektakularną kraksą. Conte też wpadał w poślizgi i wchodził w niebezpieczne zakręty. Ostatni zaliczył na początku grudnia.
Stop transferom
Wtedy wystrojonemu jak na wesele Interowi stypę urządził gołowąs z rocznika 2001. Z dzisiejszej perspektywy aż trudno uwierzyć, że duet wszystko mogę: Romelu Lukaku – Lautaro Martinez przez 180 minut z okładem nie znalazł sposobu na Anatolija Turbina. W związku z tamtym przestępstwem Inter trzy miesiące temu usiadł na tej samej ławie oskarżonych, co teraz po łyku porto znalazł się Juventus. I nie było litości ni znikąd zrozumienia.
Conte po pomoc zwrócił się do rodziny Suningów. Po przegranym finale Ligi Europy ona przekonała go, żeby nie wysiadał i jechał dalej w tym samym teamie. Wysłuchał. W grudniu role się odwróciły – on prosił i choć zrobił oczy kota ze „Shreka”, niczego nie wskórał. Suningowie nie byli już tą samą rodziną, która zatrudniała go w połowie 2019 roku, obiecywała spełnić niemal każdą zachciankę i obdarowała 12 milionami euro rocznej pensji. Sytuacja pandemiczna na świecie i polityczna w Chinach ograniczyła możliwości właścicieli klubu. Musieli liczyć się z pieniędzmi. Wystawili 30 procent akcji na sprzedaż, a gdyby znalazł się hojny i wiarygodny kupiec na większościowy pakiet, też by nie pogardzili. Przy okazji oznajmili błagającemu o transfery szkoleniowcowi, żeby zapomniał i zajął się tymi, których ma. To był punkt zwrotny, zmieniający optykę Conte na drużynę. Z bezdusznego kadrowego, który pracujących poniżej normy wyrzucał i zatrudniał nowych, stał się pomagającym w podniesieniu kwalifikacji i asertywnym trenerem. Wyszło tanio i dobrze. A przecież gdyby w styczniu otrzymał carte blanche, w Interze już dawno kurz by opadł po sprzątnięciu trzech zawodników, którym ostatnio tyle zawdzięcza.
Pierwszy na celowniku znajdował się Christian Eriksen. Nad jego losem biadoliło wielu. Od stycznia do grudnia 2020 roku przybrał postać ducha La Scali. Niby był, ale mało kto go widział. Selekcjoner reprezentacji Danii mówił o marnotrawstwie talentu. Conte poza dyplomatycznymi ogólnikami nie wypowiadał się na ten temat, nie musiał – mówiły za niego czyny. Przyspawał Eriksena do ławki. Jeszcze w grudniu głos zdążył zabrać dyrektor generalny Giuseppe Marotta. Padły wreszcie konkrety. Po opinii, że to jednostka niepasująca do koncepcji i całej grupy, nie było widać przyszłości przed Duńczykiem w Mediolanie. Jednak gusta to jedno, a ekonomia drugie. W zimowym okienku transferowym nie znalazł się chętny na jego usługi zaproponowane po cenie Interu (30-35 milionów euro). Wypożyczenie nie wchodziło w rachubę, bo nie dawało pieniędzy na sprowadzenie zamiennika. Krótko mówiąc – pat.
Kiedy obie strony stanęły pod murem i nie było drogi odwrotu, nie strzeliły focha, tylko podały sobie ręce i poszły na współpracę. Jej efekty nie kazały na siebie długo czekać. Ba, przeszły nawet najśmielsze oczekiwania. Bo kto by się spodziewał, że znany z finezyjnych zagrywek Eriksen okaże się pełnowartościowym konkurentem dla rozbójnika Arturo Vidala? Okazał się. W 26. kolejce wchodząc w meczu z Atalantą w miejsce Chilijczyka, wykonał w defensywie o wiele lepszą robotę. Przy innych okazjach wnosił taktyczną odpowiedzialność, pracowitość i błysk geniuszu. Nic dziwnego, że zaczął być traktowany na tych samych prawach co nietykalni Marcelo Brozović i Nicola Barella, a nie jak ciekawostka przyrodnicza.
SuperMilan
Po przeprowadzeniu kilku treningów, przeanalizowaniu wyników badań wydolnościowych, Conte podjął pierwszą decyzję. W sierpniu 2019 roku stwierdził, że Ivan Perisić nie udźwignie obowiązków wahadłowego harującego od pola karnego do pola karnego. Co do Andrei Candrevy też miał obiekcje, ale jemu postanowił dać szansę, choć więcej spodziewał się po Valentino Lazaro. Perisiciowi zapalił zielone światło w kierunku wypożyczenia do Bayernu Monachium. Grali Kwadwo Asamoah, do którego z czasem dołączył Ashley Young i Victor Moses. Zwykli żołnierze. Szału nie było.
Minął rok i Chorwat wprawdzie jako bohater drugiego planu, ale w glorii zdobywcy Ligi Mistrzów wrócił na San Siro. Candrevy nie zastał, prawe skrzydło już dostał we władanie Achraaf Hakimi. Przy huraganie na jednej stronie, na drugiej wystarczały lekkie podmuchy – pomyślał Conte, który zatrzymał Chorwata, a jeszcze miał w zanadrzu wspomnianego Younga i uniwersalnego Mateo Darmiana.
Perisić pałętał się na końcu tej grupki. Conte co najwyżej go znosił, mając nadzieje, że będzie musiał tylko do stycznia. Chwalić nie było za co. Aż tu z nowym rokiem wstąpiły w skrzydłowego młodzieńcze siły. Odzyskał wigor i energię, wreszcie przypominał tego piłkarza z mistrzostw świata w 2018 roku, a co poniektórym przywołał wspomnienia Samuela Eto’o. Kameruńczyk wprawdzie na tej pozycji poświęcał się dla drużyny tylko w wyjątkowych sytuacjach, ale doskonale umiał łączyć ilość (pokonanych kilometrów) z jakością (pod bramką przeciwnika). Jak Perisić właśnie, który w hierarchii skrzydłowych niespodziewanie wdarł się na szczyt. Przed Hakimiego.
Z Alexisem Sanchezem wiązało się poczucie wiecznego niedosytu. Niby na dużo ciągle go było stać, ale prawie nigdy tego nie pokazywał. Conte załamywał ręce nad jego liczbami. Kibice Interu trzymali kciuki za styczniową wymianę z Romą na Edina Dżeko, o której rozpisywały się dzienniki. A później oklaskiwali jego dublet z Parmą, po którym i jego nazwisko z czystym sumieniem umieścili na długiej liście piłkarzy odzyskanych. Tam pod którymś z wcześniejszych numerów znajdował się także Milan Skriniar. Gdzie mu miało być do Diego Godina lub do innego twardziela, którego oczami wyobraźni widział w niebiesko-czarnej koszulce Conte. Tymczasem jeden dawno odszedł, drugi nigdy nie przyszedł, a Słowak nie dość, że uszczelnił mur przed bramką Samira Handanovicia, to jeszcze strzelił trzy gole.
Handanovicia nikt nie wyrzucał i nie skreślał. Za wysługę lat i liczne dowody przywiązania do klubu zasługiwał na szacunek, ale myślenie o jego następcy stawało się coraz powszechniejsze. Im więcej puszczonych goli Słoweniec przyjmował w pozycji pionowej (zarzucano mu pasywność i brak reakcji, co nie do końca odpowiadało prawdzie), tym chętniej przerzucano się nazwiskami kandydatów na jego miejsce. Raz najgłośniej w przestrzeni publicznej było o Bartłomieju Drągowskim z Fiorentiny, raz o Juanie Musso z Udinese, raz o jeszcze kimś innym. Świetnymi interwencjami w lutowych derbach Handanović momentalnie uciszył te dyskusje. Znów stał się Batmanoviciem. Zarówno w tamtym, jak i kolejnych meczach pokazał, że ciągle jest bramkarzem na miarę wielkiego klubu. Takim, który rzadko jest wywoływany do tablicy, ale jeśli już, to zawsze odpowiada obecny i przygotowany. W podsumowaniu po 26. kolejkach wyszło, że z 10 czystymi kontami jest najlepszy w całej lidze. A w 2021 roku trudno w pięciu najsilniejszych ligach europejskich znaleźć bramkarza, który puściłby mniej goli.
Styl nieeuropejski
I tak Inter – zupełnie niechcący – stał się przykładem, że cierpliwością, zaufaniem i solidną pracą można osiągnąć lepsze efekty niż ciągłą wymianą kadr, pogonią za nowościami i okazjami, które de facto korzyści przynoszą tylko kasującym grube prowizje menedżerom. A samego Conte ten sezon nauczył więcej i rozwinął bardziej niż poprzednie.
Nie oznacza to, że niebiesko-czarni już wywalczyli mistrzostwo Italii i osiągnęli apogeum możliwości. Trudno zapomnieć o nauczce z sezonu 2001-02, kiedy drużyna Hectora Raula Cupera wyłożyła się na równej drodze tuż przed metą wyznaczoną na Stadio Olimpico. Pod datą 5 maja 2002 roku jako czarna karta w historii klubu zapisała się porażka z Lazio 2:4. Teraz więc wolą dmuchać na zimne. Jednak znając i patrząc na wymagającego, skrupulatnego i obsesyjnie zwracającego uwagę na każdy szczegół Conte, który zagląda piłkarzom także do łóżek, chyba nadmierną ostrożnością byłoby wieszczenie jakiegoś dramatycznego załamania i zakładanie czarnego scenariusza. Poza tym w terminarzu zbyt wielu trudnych przeszkód nie widać. Napoli, Roma i Juventus wyrastają nad inne, ale nawet jeśli na którejś z nich przyjdzie się wyłożyć, trudno zakładać, że najgroźniejsi rywale będą wygrywali mecz za meczem i dystans nadrabiali.
Drugie zagrożenie to styl. Z Atalantą lider wygrał, oddając jeden celny strzał i poświęcając się tylko defensywie. Słusznie Arrigo Sacchi głosi, że z takim nastawieniem i taką taktyką w Europie triumfów się nie święci. Tam dominuje ofensywa i zespołowość. W Serie A indywidualności i defensywa. Na zbliżający się dużymi krokami sukces Interu można więc spojrzeć krytycznie: wykorzystał po pierwsze słabość Juventusu wynikającą ze źle przygotowanej i nieudanej rewolucji, po drugie siłę Romelu Lukaku, który w pojedynkę rozwiązywał najtrudniejsze problemy. To za mało na coś więcej niż Serie A, co dobitnie pokazał ten sezon.
Jeśli więc Inter nie chce zostać kolejny rok w tej samej klasie Ligi Mistrzów, a mierzy wyżej, mistrzostwo musi okazać się przystankiem, za którym czeka dalsza droga. Piękna, ale trudna, dlatego wymagająca innego prowadzenia i nawet prawa jazdy wyższej kategorii. Tylko taki Conte jak ten obecny: skupiony na podnoszeniu kwalifikacji zawodników, których ma w kadrze, a nie wiecznie niezaspokojony i błądzący marzeniami za grającymi w innych klubach, może temu zadaniu podołać.