Przejdź do treści
Inter bardziej włoski

Ligi w Europie Serie A

Inter bardziej włoski

Żeby nikogo nie wodzić za nos i nie zmuszać do szukania dalekich skojarzeń, zacznijmy od rozszyfrowania tytułu. Dotyczy Interu, do którego przez lata bardziej pasowała i oddawała ducha tego klubu pełna nazwa Internazionale, co w wolnym tłumaczeniu znaczy międzynarodowy. W tym sezonie Inter się zmienił. Inter się uwłoszczył.


Inter staje się coraz bardziej włoski (foto: Reuters/Forum)
 

TOMASZ LIPIŃSKI

Nie zamierzamy przygaszać zagranicznych gwiazd. To nadal cudzoziemcy w osobach Romelu Lukaku i Lautaro Martineza z przodu oraz Samira Handanovicia z tyłu świecili najmocniej i bez nich interowe niebo z pewnością nie było aby takie jasne. Trudno jednak nie zauważyć roli, jaką zaczęli odgrywać rodowici Włosi. Byli widoczni, jak dawno w tym klubie nie byli. Z reguły jeszcze nie stanowili liczebnej przewagi, ale ich obecność w podstawowym składzie wreszcie nikogo nie dziwiła. Półfinał Ligi Europejskiej z Szachtarem Donieck wicemistrzowie Italii zaczęli z czterema Włochami w składzie, skończyli z sześcioma.  

Trzynastu na piątkę
I w tym względzie zasługi przypisać wypada Antonio Conte. Przyszedł między innymi z misją przywrócenia Interu do włoskiej macierzy i na koniec sezonu mógł zameldować wykonanie zadania. A już zwłaszcza na tle innych obecnych na ligowym podium i zarazem najdłużej widocznych w europejskich pucharach włoskich drużyn jego Inter wyglądał na wzór patriotyzmu. Tylko jeden mecz w tym sezonie zaczął z dziewięcioma cudzoziemcami, z reguły urządzał jedenastkę według proporcji 6 do 5 lub 7 do 4. 

Już przed startem sezonu czuło się, że powieje w innym kierunku. Do sezonu niebiesko-czarni zgłosili kadrę z 13 swojakami. Więcej miały tylko Brescia, Lecce, Verona i Parma. Na drugim biegunie z liczbą 4 znalazła się tak chwalona pod każdym innym względem Atalanta. Inter wspiął się więc na piąte miejsce w klasyfikacji, w której tradycyjnie pałętał się w ogonie. Przyzwyczaił przez lata, że kupował cudzoziemców hurtowo i upychał, gdzie tylko mógł, a produkty z własnych fabryk uznawał a priori za towar gorszego sortu. To był luty 2006 roku, kiedy Inter wszedł do historii calcio. W meczu z Juventusem wystawił jedenastu stranierich. Padło na Julio Cesara, Nicolasa Burdisso, Ivana Cordobę, Waltera Samuela, Javiera Zanettiego, Estebana Cambiasso, Luisa Figo, Dejana Stankovicia, Juana Sebastiana Verona, Obafemi Martinsa i Adriano, co więcej na zmiany weszli Kily Gonzalez, Julio Cruz i Alvaro Recoba. Złośliwość losu polegała na tym, że gola na wagę zwycięstwa Juve strzelił Włoch, niejaki Alessandro del Piero. Dziś jeśli w derbach Italii miałby trafić Włoch, to bardziej prawdopodobne, że ten z Interu. 

Zanim przejdziemy do teraźniejszości, to jeszcze po drodze Inter umoczył nogi w pierwszym meczu w Serie A całkowicie złożonym z cudzoziemców, kiedy 23 kwietnia 2016 roku stanął do walki z legią ubraną w koszulki Udinese. To był w sumie jego dwunasty mecz pod obcą banderą. Od tamtego dnia zdarzył się jeszcze tylko jeden – w sezonie 2018-19 i na tym polu palmę pierwszeństwa przekazał Udinese, także zdecydowanie za daleko w ubieraniu się w cudze piórka zabrnęły Napoli, Roma, Atalanta i Juventus. 

Przez moment skupmy się na drużynach numer 1 i numer 3 w zakończonym sezonie. Atalanta przypominała beczkę pełną miodu, z każdej strony chciało się ją lizać i bez umiaru rozkoszować tym, co produkowali trener Gian Piero Gasperini i jego piłkarze. Gdyby jednak kazać ich wylegitymować, to zaraz wyczulibyśmy smak dziegciu. Same obce paszporty. W poszukiwaniu włoskich składników po rozkręceniu tej maszynki do strzelania goli nie znaleźlibyśmy nic. Dosłownie nic. To jeden z największych paradoksów i może nawet sytuacja bez precedensu, że ze 116 goli Atalanty na żadnym nie wisiała etykietka made in Italy. Wszystkie co do jednego pochodziły z eksportu. 

Jego wysokość
Juventus pod tym względem był tylko niewiele lepszy. Mistrz uciułał w Serie A ledwie 5 goli, w całym sezonie o 2 więcej. To stanowiło 7 procent z wszystkich 99 bramek i przecież mówimy o klubie, w którym Włosi zawsze stanowili sztywny kręgosłup, oni nadawali sznyt drużynie, byli szyją, która kręciła głową. Dziś nawet nie są ogonem. Natomiast w Interze napisali zupełnie inną bajkę. Do ligowego dorobku wielkości 81 goli dołożyli się w liczbie 22 (27 procent), 30 wykroili z całego tortu na 111 świeczek (nie licząc finału z Sevillą). 

Kto stoi za tymi cyferkami? Znani i nieznani. Lubiani i z trudem tolerowani. Listę włoskich strzelców otwiera wskrzeszony Antonio Candreva, który jednak po wznowieniu rozgrywek stracił impet i ustąpił pola na rzecz Danilo D’Ambrosio. To pierwsza z niespodzianek. Po zajrzeniu w jego biogram pojawia się kolejna. Otóż w styczniu minie siedem lat odkąd jest w Interze. Jak ktoś taki, jak on, tak długo utrzymał się na pokładzie, na którym ciągle huśtało? Po prostu nie rzucał się w oczy. Niczego nie naprawiał i niczego nie psuł. Zawsze znajdował na drugim planie, zawsze też był pod bronią. Wzorowy żołnierz, który rzetelnie wykonywał powierzone zadania.

 Nie miał w sobie za wiele piękna i polotu, ale na siłę można go było uznać za włoską replikę Zanettiego. Uniwersalny, pożyteczny i nie do zabiegania. Od lepszego piłkarsko Argentyńczyka na plus odróżniały go statystyki. Wiedział, co zrobić z piłką pod bramką rywala. Pięć goli w tym sezonie to jego indywidualny rekord. Do niego należy najszybszy gol ostatnich rozgrywek. Generał Conte zawsze potrzebował takiego wojska. W Juventusie doceniał Simone Padoina, w Interze docenił D’Ambrosio. 

Jednak w tyłach uwagę przykuwał ktoś inny. Jego wysokość Alessandro Bastoni. Gdyby jego chcieć porównywać do dawnych legend, to z racji wzrostu i posługiwania się lewą nogą najbliżej mu do Marco Materazziego. Nie ma jednak tego parzącego innych żaru i zabójczych skłonności, co cechowało Matrixa, ma za to więcej talentu. 

W ostatnim czasie we włoskim futbolu pojawiło się kilku utalentowanych obrońców i po tym sezonie Bastoniego można wpisać do tej grupy. Dlatego dopiero teraz, ponieważ to jego pierwszy sezon na tym poziomie. W poprzednim w Parmie, do której był wypożyczony, pojawiał się i znikał, na podstawie liczb i ogólnego wrażenia niewielu dawało mu szansę na zaistnienie w Interze. Raczej wydawało się, że czeka go tułaczka od wypożyczenia do wypożyczenia. Wcześniej w Atalancie, której jest wychowankiem, ledwie otarł się o Serie A. Przez dwa lata uzbierał 240 minut rozłożonych na 7 występów. Z jednej strony nie można było tego skromnego dorobku przeliczać na 31 milionów euro zainwestowanych przez Inter, który śledził go głównie w reprezentacjach różnych kategorii wiekowych, U-21 nie wyłączając, i oceniał potencjał na tle rówieśników. Z drugiej – w 2017 roku 31 milionów za 18-latka wydawało się ryzykowną fanaberią. Lub próbą naciągnięcia chińskich właścicieli. 

Teraz już nic takiego się nie wydaje. Wprawdzie musiało trochę to potrwać, ale w końcu Bastoni okazał się brakującym ogniwem w trzyosobowym bloku defensywnym Conte. Dwaj inni lepiej bronili, nikt nie wyprowadzał tak piłki jak on. Długie i dokładne podania to jego największy atut. Wzoruje się na Sergio Ramosie, choć pod tym względem z każdym sezonem powinno być mu bliżej do Leonardo Bonucciego – najlepszego rozgrywającego wśród obrońców. 

Bąbelkowy pomocnik
W kategorii z napisem: z trudem tolerowani mieścił się Roberto Gagliardini. Z Bastonim łączy go bergamowska edukacja. Atalanta to i jego macierzysty klub, który na swoim wychowanku zarobił 22 miliony euro. Początki w Interze miał obiecujące, później stał się szary jak tektura i od czasu do czasu wyraźniejszych kolorów dodawały mu gole. U Conte nie mógł na dużo liczyć, ale problemy innych przetarły mu szlaki do składu. Grał, bo inni nie mogli: byli kontuzjowani lub bez formy. Łatał dziury i wykonywał rzetelnie konkretne zadania. Nawet takim błędem jak w czerwcowym meczu z Sassuolo, wyśmianym w całej Europie, nie zraził do siebie trenera. Bo bez notorycznie niedysponowanego Stefano Sensiego, niezadomowionego Christiana Eriksena, właśnie z Gagliardinim i dzięki niemu uwolnionym Nicolo Barellą taki układ w pomocy wydawał się najlepszy. 

Młodym Marco Tardellim nazywają Barellę. Jeszcze w juniorach jeden z trenerów porównał go do odkorkowanej butelki szampana. Że taki temperamentny i energiczny. Drogo te bąbelki kosztowały Inter – 12 milionów wypożyczenie, 25 wykupienie i 8 w bonusach równa się 45 dla Cagliari. Na swojej wyspie był uwielbiany, o czym świadczyła kapitańska opaska, którą zakładał w tamtym sezonie. Nigdy za sterami Cagliari nie było młodszego kapitana. Żywe srebro, wszędzie go pełno, żywiołowość i waleczność zdecydowanie wyróżniały go na tle otoczenia. Przypominał Radję Nainggolana. Nigdy nie zagrał z Belgiem w jednym zespole w oficjalnym meczu. Kiedy w 2014 roku tamten opuszczał Sardynię, Barella miał 17 lat, dopiero co został włączony do treningów z seniorami i czekał na debiut. Kiedy przechodził do Interu to po to, żeby zająć miejsce Ninjy. 

Do uwłoszczenia Interu swoimi golami przyczynili się także Andrea Ranocchia, Cristiano Biraghi i Sebastiano Esposito. W sumie więc dziewiątka zapisała się w statystykach tego sezonu. To sytuacja w tym klubie jeszcze niedawno nie do pomyślenia.

 

***
5 czerwca 1998 roku w finale Pucharu UEFA Inter miał trzech Włochów w drużynie. Gianluca Pagliuca, Salvatore Fresi i Francesco Colonnese zabezpieczali tyły i na wiele nie pozwolili Lazio, o czym świadczył wynik 3:0. 22 maja 2010 w finale Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium jedyny włoski i ledwie słyszalny akcent postawił Marco Materazzi, który w 92 minucie zmienił bohatera Diego Milito. Także na tym tle tym wyraźniej widać, jaką przemianę przeszedł Inter, który 21 sierpnia 2020 przystąpił do decydującego starcia z Sevillą.

 

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 47/2024

Nr 47/2024