Gra w podchody, czyli nominacje selekcjonerów
Fernando Santos jest dwunastym selekcjonerem, który w XXI wieku poprowadził reprezentację Polski. Cezary Kulesza drugi raz przy wyborze trenera drużyny narodowej długo zwodził opinię publiczną i mylił tropy, na karuzeli pojawiło się kilkadziesiąt nazwisk.
Każdy prezes ma swoje zwyczaje i zasady, którymi kieruje się przy wyborze nowego selekcjonera. Jedni podejmowali decyzję samodzielnie i później się nią dzielili z najbliższymi współpracownikami. Inni pytali szersze grono osób, a jeszcze kolejni, decydowali się na demokratyczne wybory w trakcie posiedzenia zarządu Polskiego Związku Piłki Nożnej, w jednym przypadku wpływ na wybór miały wyniki konkursu… audiotele.
ZABLOKOWANY SMUDA
Ten ostatni pomysł narodził się w połowie lat 90. Wówczas o pracę na najważniejszym stanowisku wśród trenerów w naszym kraju walczyło dwóch kandydatów: Edward Lorens i Janusz Wójcik. Opinia publiczna domagała się zatrudnienia tego drugiego, który w oczach wielu był naturalnym wyborem. – Zmieniamy szyld i jedziemy dalej – takie hasło było często głoszone w polskiej piłce po tym, jak młodzieżowa reprezentacja Polski Wójcika wywalczyła srebrny medal na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie w 1992. Na jazdę dalej trzeba było poczekać pięć lat. W 1997 roku Dariusz Szpakowski prowadził program Sportowa Niedziela, w którym przedstawiono dwóch kandydatów ubiegających się o pracę z reprezentacją. Ludzie mogli telefonicznie głosować na jednego z nich i wybrali właśnie Wójcika. – Oczywiście to nie było wiążące, bo na koniec to prezes musiał zdecydować, kto będzie nowym selekcjonerem – powiedział Szpakowski w programie Misja Futbol. – Ten pomysł przeniósł do Polski Zbigniew Boniek, który chciał zrobić coś nowego. W dodatku Wójcik miał poparcie we władzach naszego kraju (chodzi o Prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego, który wstawiał się za trenerem u prezesa PZPN Mariana Dziurowicza – przyp. red.). Federacja zatrudniła mu jednak asystenta w postaci Lorensa właśnie.
Prezesem PZPN, który zatrudniał Wójcika, był Marian Dziurowicz. Kulisy świętowania opisywaliśmy w „PN” trzy lata temu: „Po zatwierdzeniu tej nominacji w siedzibie federacji w jednym z pokojów zostały trzy osoby, w tym wspomniani panowie. – Janusz, na co czekasz, biegaj po flaszkę – padło. Groźny selekcjoner obracał do sklepu trzy razy. Nie prężył muskułów, grzecznie dostarczał na stół co trzeba. Bo po butelki wysyłali go ludzie mający władzę w polskiej piłce, ludzie, od których zależał. I Wójcik to wiedział”.
Następcą JW został 1 stycznia 2000 roku Jerzy Engel, który przywrócił reprezentacji Polski miejsce na najważniejszej imprezie w futbolowym świecie – mistrzostwach świata. W sezonie 1999-2000 Polonia Warszawa pędziła po mistrzostwo Polski. Czarne Koszule prowadził wówczas trener Dariusz Wdowczyk, a pomagał mu właśnie Engel, który pełnił funkcję dyrektora sportowego z bardzo szerokimi kompetencjami. Nieoficjalnie mówiło się, że panowie pracują w duecie trenerskim i wzajemnie się uzupełniają.
Engel był przymierzany do roli trenera drużyny narodowej już wcześniej właśnie jako kontrkandydat Lorensa i Wójcika. Pod koniec 1999 roku był wymieniany natomiast obok Franciszka Smudy i Henryka Kasperczaka. Przemawiało za nim doświadczenie, praca w reprezentacji Polski w roli asystenta oraz fantastyczny wynik z Polonią. Z drugiej strony JE stałby się pierwszym samodzielnym selekcjonerem drużyny narodowej (od lat sześćdziesiątych nazywane jest to stanowisko) w historii, który nigdy nie grał w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Prezesem PZPN był wówczas Michał Listkiewicz, który nigdy nie ukrywał sympatii do Czarnych Koszul. Praca Engela w Polonii nie była głównym wyznacznikiem, ale po rozmowach Listka z Bońkiem, który był wtedy wiceprezesem do spraw marketingu, ostatecznie postawiono na człowieka z Konwiktorskiej.
Engel miał w tamtym czasie dwóch kontrkandydatów. Najpoważniejszym był Smuda, który był związany umową do końca czerwca 2000 roku z Legią Warszawa. PZPN prowadził rozmowy z klubem z Łazienkowskiej, a Radio Zet ogłosiło nawet, że to właśnie Franz będzie nowym selekcjonerem, ale niedługo potem Listkiewicz zdementował te doniesienia na łamach „Gazety Wyborczej”: – Jest najpoważniejszym kandydatem, ale rozmowy jeszcze trwają. Kilka spraw wymaga wyjaśnienia. Nie chodzi o tematy związane z finansami, ponieważ co do tego jest zgoda. Chodzi o to, że PZPN chce, aby trener był do wyłącznej dyspozycji związku od 1 stycznia 2000. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku Engela z Polonii – twierdził szef federacji, który rozmawiał także z Henrykiem Kasperczakiem. Tylko ta trójka była brana pod uwagę. Legia zgodziła się, by Smuda łączył funkcję trenera klubowego i selekcjonera, ale na to nie przystały władze PZPN. Kontrakt z federacją podpisał więc Engel, który wywalczył awans na mundial, ale zbyt szybko uwierzył w swoją wielkość. Przegrał turniej, ale jego kandydatura wracała na selekcjonerską karuzelę jeszcze kilkukrotnie.
CHCESZ? TO BIERZ!
Następcą Engela został na kilka miesięcy Boniek, który jednocześnie przestał pełnić funkcję wiceprezesa PZPN. Szefem szkolenia był wówczas Henryk Apostel, z którego głosem też mocno liczył się Listkiewicz. – Pierwsze przymiarki były już w Korei – mówił ówczesny prezes federacji na łamach książki „Zibi, czyli Boniek”. – Graliśmy w kierki, ale przy tym ciągle dyskutowaliśmy, co byłoby najlepsze dla reprezentacji. Engel wykreował się na chęci grania o Puchar Świata, ale porażki z Koreą i Portugalią były dotkliwe, wiosna zresztą też słaba, przegrane z Japonią i Rumunią były zapowiedzią mundialowej klęski. Tak więc graliśmy w kierki, a Heniu Apostel mówi: „Trzeba szukać następcy Engela”. A Zbyszek na to: „To może ja bym to wziął?”. Konsternacja… Ale i sympatia do Zbyszka, który w temacie objęcia drużyny narodowej się rozwinął. Mówił coś w stylu „Widzę, co z tą drużyną jest nie tak. Byłem blisko niej, praktycznie na każdym treningu”. Siedzimy jeszcze chwilę, ale myślę sobie, że Zbyszek tak czasami ma, iż rysuje jakiś scenariusz, ale tylko po to, aby sprawdzić, jak otoczenie zareaguje. Więc odkładam karty na bok i mówię do Bońka: „Zbyszek, mówisz serio? Wziąłbyś kadrę?”. „Tak”” – słyszę i nie widzę, żeby wypowiadając to słowo, mrugał do mnie porozumiewawczo. To ja od razu mówię: „To bierz”.
Przygoda Bońka z drużyną narodową trwała zaledwie pięć niecałych miesięcy. Zibi poprowadził reprezentację w pięciu meczach i zrezygnował na początku grudnia 2002 roku. Wtedy znowu wybuchła narodowa dyskusja, a lista kandydatów liczyła pięć nazwisk: Henryk Kasperczak, Paweł Janas, Edward Klejndinst, Stefan Majewski i… Jerzy Engel. – Spotkaliśmy się z Jurkiem wczoraj i rozmawialiśmy, ale była to raczej rozmowa prezesa i byłego trenera, a nie aktualnego kandydata na to stanowisko. Nigdy nie mów nigdy, lobby proengelowskie jest silne – tłumaczył wówczas Listkiewicz.
Opinia publiczna domagała się zatrudnienia Kasperczaka, który budował wielką Wisłę Kraków. 61-krotny reprezentant Polski miał doświadczenie w ligowej pracy we Francji i drużynach narodowych Wybrzeża Kości Słoniowej, Tunezji, Maroka czy Mali. W bezpośrednich rozmowach HK z ML trener przyznał, że nie może podjąć się pracy z drużyną narodową. Zgody na takie rozwiązanie nie dał właściciel Białej Gwiazdy Bogusław Cupiał, który nie chciał przystać nawet na łączenie dwóch funkcji przez Kasperczaka.
Listkiewicz sięgnął wtedy po Pawła Janasa, który był asystentem Janusza Wójcika w reprezentacji olimpijskiej, później świętował wielkie sukcesy z Legią, a następnie był samodzielnym selekcjonerem kadry młodzieżowej. W 1999 roku do rozpoczęcia pracy w roli trenera seniorskiej drużyny biało-czerwonych zasiadał w zarządzie Amiki Wronki. Pójście w gabinety miało być odciążeniem dla Janosika, który zmagał się z problemami zdrowotnymi – leczył raka krtani i był poddawany chemioterapii. Janas jeździł na regularne kontrole do lekarza i dopiero, kiedy doktor zapalił zielone światło na powrót do zawodu trenera, mógł zostać selekcjonerem.
OBIECANKI CACANKI
Biało-czerwoni drugi raz z rzędu awansowali na mundial, w którym – tak jak w Korei i Japonii – zawiedli, przegrali dwa mecze i było wiadome, że muszą wracać do domu. Brak powołań dla kilku kluczowych zawodników odbił się na drużynie, potrzebowała nowego otwarcia.
Jeszcze w Niemczech prezes Listkiewicz zastanawiał się nad przyszłością najważniejszego zespołu w kraju. Z pomocą przyszedł mu Andrzej Placzyński z firmy Sportfive, który polecił zatrudnienie w roli selekcjonera Leo Beenhakkera, kończącego współpracę z Trynidadem i Tobago. Holenderski szkoleniowiec, który był już u schyłku kariery trenerskiej, spotkał się z Listkiewiczem właśnie podczas mistrzostw świata 2006. Panowie dość szybko się dogadali i dwa dni po finale w Berlinie PZPN ogłosił nowego selekcjonera.
Przygoda Leo z polską piłką trwała trzy lata. Jego zwolnienie przez Grzegorza Latę odbyło się w przedziwnych okolicznościach, ale nie o tym ta opowieść. Szef PZPN zdecydował się na rozwiązanie tymczasowe w osobie Stefana Majewskiego. Dzisiejszy wiceprezes Cracovii był wówczas selekcjonerem młodzieżówki, więc został przesunięty do pierwszego zespołu. Dla 40-krotnego reprezentanta Polski była to wielka szansa, bowiem chodziły plotki, że gdyby Majewski wygrał dwa ostatnie mecze eliminacji mistrzostw świata 2010, mógłby dostać poważniejszą szansę. Oba spotkania biało-czerwoni jednak przegrali, a starcie ze Słowacją w Chorzowie było jednym z bardziej bolesnych dni w najnowszej historii naszej piłki. Orły przegrały na Stadionie Śląskim ze Słowacją 0:1 po samobójczym trafieniu Seweryna Gancarczyka, a nasi południowi sąsiedzi świętowali awans na mundial. To jednak był tylko gwóźdź do trumny. Przy padającym śniegu na trybunach zasiadło zaledwie 4500 tysiąca kibiców…
Wspomina Roman Kołtoń: – Wizerunek reprezentacji został wtedy w zasadzie spalony. Dla mnie obrazkiem dnia 14 października 2009 roku będzie wypowiedź wiceprezesa PZPN Adama Olkowicza, który został zapytany jak się spisuje trener Stefan Majewski, a ten odpowiedział: „Na razie ch***wo”. To pokazywało, że szanse Majewskiego na kontynuowanie pracy były w zasadzie zerowe. Kandydatów było dwóch: ponownie Kasperczak i Smuda. Oficjalnie Lato zdecydował się na Smudę, ponieważ tak ponoć zagłosował zarząd i obawiano się, że postawienie na Kasperczaka zostałoby odebrane jako nominacja dla byłego kolegi ze Stali Mielec. Prawda jest jednak taka, że ówczesny szef PZPN pojechał do domu Kasperczaka i rozmawiał nie tylko z Henrykiem, ale też z jego żoną Małgorzatą. Dogadali się, choć pani Małgosia ponoć wyczuwała, że federacja pogrywa z jej mężem. Mówiła wprost, że jeśli Lato chce zrobić Henia selekcjonerem, niech to zrobi, ale jeśli nie ma takich planów, niech też powie o tym prosto z mostu i nie czaruje. Ponoć prezes PZPN zarzekał się, że wszystko jest dogadane i tak zostanie. A kilka dni później ogłosił Smudę…
Franz został przedstawiony jako selekcjoner 29 października 2009 roku, a na posiedzeniu zarządu PZPN jego kandydaturę zaprezentował Antoni Piechniczek. Smuda nie dostał jednak stuprocentowego poparcia od przedstawicieli federacji. W obradach nie uczestniczyło dwóch członków, a jeden wstrzymał się od głosu. Tym, który nie głosował był… Stefan Majewski, który po cichu liczył na utrzymanie posady. Plotka głosi, że gdyby na zarządzie kandydatura Smudy została odrzucona, wówczas wróciłby temat Kasperczaka.
KONTRAKT PO PREZENTACJI
Lato jako prezes PZPN kończył kadencję jesienią 2012 roku, ale po nieudanych mistrzostwach Europy rozgrywanych w Polsce i Ukrainie postanowił zatrudnić drugiego selekcjonera za swoich rządów. Wybór padł na Waldemara Fornalika, choć sytuacja z tą nominacją była materiałem na komedię.
Ówczesny szef federacji bardzo mocno liczył się ze zdaniem Antoniego Piechniczka – wiceprezesa do spraw szkoleniowych. Były selekcjoner reprezentacji Polski, który z drużyną narodową sięgnął po medal mistrzostw świata w 1982 roku, twierdził, że po Smudzie musi nadejść czas na młodego, ambitnego i polskiego trenera – coś na wzór siebie sprzed 30 lat. Nie jest tajemnicą, że AP miał katastrofalne relacje z Beenhakkerem, panowie wymieniali ciosy na łamach prasy. Lato za namową Piechniczka postanowił zatrudnić wspomnianego Fornalika.
Sam proces wyboru miał przedziwny przebieg. Na posiedzeniu zarządu PZPN 10 lipca 2012 roku odbyło się… głosowanie członków. Kandydatów na stanowisko było trzech: Fornalik, Jerzy Engel i Jacek Zieliński – dzisiejszy dyrektor sportowy Legii, który był asystentem w sztabie Smudy. Głosy rozłożyły się następująco: WF – jedenaście, JE – trzy, JZ – zero, jedna osoba się wstrzymała, a dwóch członków zarządu było nieobecnych.
Fornalik zatem wygrał w głosowaniu, został przedstawiony jako selekcjoner, ale jeszcze nie miał… podpisanego kontraktu. Mleko się rozlało, a King został postawiony w doskonałej sytuacji, ponieważ mógł wynegocjować lepsze warunki. Przecież do publicznej wiadomości już podano, że będzie selekcjonerem, więc nie można było zrobić inaczej. Ostatecznie wyszło tak, że obecny szkoleniowiec Zagłębia Lubin zagwarantował sobie lepszą pensję niż miał wcześniej Smuda.
CZAS NAWAŁKI
Fornalik nie awansował na mistrzostwa świata, w PZPN zmieniła się władza, a Zbigniew Boniek chciał postawić na swojego konia. Tym był Adam Nawałka, który prowadził wówczas Górnika Zabrze. – Spotkaliśmy się pół roku przed podpisaniem umowy – mówi Zibi. – Powiedziałem Adamowi, że jest przeze mnie bardzo poważnie rozważany pod kątem pracy z drużyną narodową. Pierwotnie chciał pracować na dwa fronty, choć tłumaczyłem mu, że będzie o to niezwykle trudno. Ostatecznie się zgodziłem, ale po chwili sam Adam się zorientował, że łączenie dwóch funkcji będzie trudne, więc zrezygnował z Górnika i skupił się tylko na drużynie narodowej.
W 2013 roku rozważano też inne opcje. W mediach przewijały się dziesiątki nazwisk, ale 90 procent z nich nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Obok Nawałki Boniek rozważał Dariusza Wdowczyka, ale ten kandydat odpadł ze względu na przeszłość korupcyjną. Pojawiły się plotki o… Engelu, ale te informacje były wyssane z palca. Bez szans było zatrudnienie Macieja Skorży, a spośród zagranicznych kandydatów sondowany był Lars Lagerbaeck. Szwed pracował między innymi z drużyną narodową w swoim kraju, a także z Islandią, z którą przedłużył kontrakt i było jasne, że do Polski nie zawita.
Nawałka mógł zostać w reprezentacji, ale sam zrezygnował po mundialu w Rosji. Jego następca był nieoczywisty. Boniek postawił na Jerzego Brzęczka, który był związany kontraktem z Wisłą Płock. – Chciałem postawić na młodego, zdolnego trenera z Polski, który będzie miał ciekawe spojrzenie na futbol. Zadzwoniłem do prezesa Wisły i powiedziałem, że chcielibyśmy zatrudnić Brzęczka. Dogadaliśmy się błyskawicznie – wspomina Boniek.
Związek JB z PZPN trwał dwa i pół roku. Może gdyby nie było pandemii, Brzęczek poprowadziłby zespół w mistrzostwach Europy, odniósł lepszy wynik niż Paulo Sousa i pracował dalej? Brzęczek został zwolniony na początku 2021 roku. Boniek uznał, że czas na kolejne nowe otwarcie i trenera, który wyzwoli ofensywny potencjał z zespołu. Postawił na Sousę. – Dwa i pół roku wcześniej byłem przekonany o Polaku, a w styczniu 2021 wiedziałem, że musimy sięgnąć po kogoś z zewnątrz, z zupełnie innym spojrzeniem na to wszystko. Odbyliśmy kilka spotkań, rozmawialiśmy długimi godzinami o wizji na reprezentację Polski, a warunki formalne ustaliliśmy bardzo szybko – opowiada Zibi.
Sousa uciekł z posady nieco ponad rok temu. Wtedy Bońka nie było już na stanowisku, a szefem polskiej piłki był od kilku miesięcy Cezary Kulesza. Giełda nazwisk ruszyła, karuzela kręciła się bardzo szybko i ostatecznie PZPN postawił na człowieka, który potrafi realizować zadania – Czesława Michniewicza. Kulesza prowadził zaawansowane rozmowy z Ukraińcem Andrijem Szewczenką, negocjował też z Nawałką, ale ostatecznie sięgnął po CM. Ponoć decydujące znaczenie miał sposób prezentacji Michniewicza, który wolał rozmawiać o konkretnej strategii na baraże z Rosją niż o swojej osobie i dlatego jego akcje na ostatniej prostej poszły w górę.
PAWEŁ GOŁASZEWSKI