Gorzki los upadających klubów piłkarskich
Pęknięte serca, łzy i szaliki przewieszone przez bramy prowadzące na trybuny. Ten scenariusz jest już doskonale znany angielskim kibicom, którzy uczestniczyli ostatnio w ceremoniach pogrzebowych kilku lokalnych klubów. Niewykluczone, że w najbliższym czasie nagrobków na cmentarzu starych i zasłużonych firm może jeszcze przybyć.
GRZEGORZ GARBACIK
Wiele klubów w Anglii miało problemy jeszcze przed wybuchem pandemii koronawirusa, która wstrząsnęła fundamentami ludzkiego życia. Problemy nie ominęły również futbolu. Stadiony zostały zamknięte niemal z dnia na dzień, a chociaż po kilkumiesięcznej przerwie sport zaczął się odradzać, to wciąż daleko mu do formy, którą znaliśmy sprzed ataku wirusa.
NA KRAWĘDZI
Jedną z cech charakterystycznych wyspiarskiej piłki są wypełnione po brzegi trybuny stadionów. Nie ma gier mniej ważnych, a mecz lokalnej drużyny, to dla każdej społeczności, nawet tej nieco mniejszej, dzień święty. Problem w tym, że od ponad pół roku nie ma możliwości, by w tym piłkarskim rytuale uczestniczyć. Na mocy nowych regulacji i podziału kraju na strefy, w niektórych miastach na stadiony zaczęto wpuszczać ludzi, jednak to wciąż kropla w morzu potrzeb. Dzień meczowy to dla każdego klubu ważna składowa wpływów, a skoro fani na trybuny wpuszczani nie są, to kurek z pieniędzmi został po prostu zakręcony. Kluby tną koszty, szukają oszczędności gdzie tylko się da i jak wynika z najnowszych raportów, te zrzeszone w English Football League zalegają już ze spłatą 77 milionów funtów podatków.
W siedzibie premiera przy Downing Street w Londynie zdają sobie sprawę ze skali problemu i nie naciskają na szybką spłatę. Konieczność wysupłania na gwałt kolejnych milionów oznaczałaby w wielu przypadkach, że dużo rozsądniejszym rozwiązaniem byłoby zamknięcie biznesu. – Kluby nie zarabiają z tytułu organizacji dni meczowych, ale cały czas muszą ponosić koszta bieżącego funkcjonowania. Nie trzeba być geniuszem, by dostrzec, że taki model może prowadzić wyłącznie do katastrofy – powiedział Damian Collins, jeden z przedstawicieli Konserwatystów w brytyjskim Parlamencie. – Gdyby kibice mogli zapełniać stadiony, wtedy długi zostałyby spłacone, ale w obecnej sytuacji takie oczekiwanie wobec klubów wiązałoby się nie tylko z ich upadkiem, ale miałoby również daleko idące konsekwencje społeczne. Pozbawianie społeczności lokalnych ich drużyn nie wchodzi w grę, ale potrzebujemy planu jak zapobiec czarnemu scenariuszowi. Dziś już wiemy, że rząd znalazł 1,5 miliarda, by pomóc organizacjom sportowym.
ŚMIERĆ STARUSZKA
Wiele klubów musi więc dziś walczyć o przetrwanie, ale są też takie, które zniknęły z piłkarskiej mapy Anglii jeszcze przed feralnym rokiem 2020. Najświeższym, ale także najbardziej jaskrawym przypadkiem jest oczywiście los Bury FC. Popularni The Shakers przez 135 lat reprezentowali blisko 80 tysięczne miasto leżące w granicach administracyjnych Manchesteru. Na początku minionego stulecia udało się im sięgnąć dwukrotnie po Puchar Anglii, a tuż przed nadciągającą katastrofą awansowali na trzeci poziom rozgrywkowy. Klub miał oczywiście finansowe problemy, jak wiele mu podobnych z niższych dywizji, jednak nic nie wskazywało na to, że może go czekać tak dramatyczny koniec.
Co ważne, los Bury przypieczętowany został pod administracją tego, który przejmując w 2013 roku władzę na Gigg Lane, roztaczał przed kibicami wizję świetlanej przyszłości. Nowy właściciel założył sobie bardzo konkretny pięcioletni plan, zgodnie, z którym miał awansować na zaplecze Premier League i tam – już przy dopływie znacznie większych pieniędzy – okopać się na bezpiecznych pozycjach. Problem w tym, że Stewart Day nie bardzo miał pojęcie jak się zabrać do realizacji swoich założeń, więc wyszło mu, że najprostsza droga do wyższych lig i zdobycia szacunku lokalnej społeczności wiedzie poprzez wydawanie dużych sum pieniędzy. Potentat branży budowlanej nie szczędził sił i środków, co zapewne wielu fanów przyjęło z zachwytem, ale bardzo szybko się okazało, że samym wypisywaniem czeków nie da się zbudować porządnej drużyny, nawet na niższym poziomie.
– Stewart był całkowicie omotany przez piłkarskich agentów – tłumaczył w rozmowie z „The Times” Kar Evan, były dyrektor sportowy Bury. – Wiele razy ostrzegałem właściciela, że nasz budżet nie jest z gumy i nie wytrzyma takich obciążeń, ale zawsze znalazł się ktoś, kto namówił go na kolejny transfer – dodał. Kadra klubu rozrastała się z okienka na okienko, a jak wyliczono, w szczytowym momencie na Gigg Lane mieli do dyspozycji aż dziewięciu napastników. Brakowało wychowanków, przychodzili najemnicy, którzy za grę na dość niskim poziomie kwitowali sute tygodniówki. Jakby tego wszystkiego było z kolei mało, nieudolny prezes zdecydował się na kolejny szalony krok, który finalnie okazał się być jednym z gwoździ do trumny. Wydał bowiem 30 milionów funtów na zakup starego ośrodka treningowego Manchesteru City. – Baza, która spełnia standardy Premier League pomoże nam w realizacji długoletniego planu, na co centrum Lower Gigg nie pozwalało – powiedział Day. Jak puste były to słowa, miano się przekonać kilka lat później. Klub przeszedł w 2018 roku w ręce innego biznesmena, Steve’a Dale’a, ale jego sytuacja była już wtedy krańcowa.
Piłkarze i pracownicy Bury przez wiele miesięcy nie otrzymywali pensji, klub zalegał urzędowi skarbowemu z płatnościami rzędu 227 tysięcy funtów, a chociaż trwały gorączkowe poszukiwania kogoś, kto byłby w stanie pomóc finansowo (wszystko było już podobno gotowe, brakowało tylko podpisów) to do niczego takiego ostatecznie nie doszło. Termin minął i musiano podjąć trudną decyzję o likwidacji klubu, a także wyrzuceniu 150 osób na bruk. Jedną ze zwolnionych była mama Gary’ego Neville’a, która przez lata pracowała przy Gigg Lane jako sekretarka. – 135 lat i koniec. To naprawdę rozdziera serce na strzępy. Zupełnie jakby stracić kogoś bliskiego z rodziny. Nie mogę patrzeć jak smutna jest z tego powodu moja mama, która był związana z klubem przez większość swojego życia – wyznał były znakomity obrońca, który przyszedł na świat właśnie w Bury.
PIERWSI OD TRZECH DEKAD
Była to pierwsza likwidacja klubu piłkarskiego i wykreślenie go z rozgrywek pod szyldem EFL w Anglii od 27 lat (ostatni taki przypadek dotyczył Maidstone United i Aldershot w sezonie 1991-92) i nic dziwnego, że cała sprawa odbiła się w kraju tak szerokim echem. Bardzo szybko okazało się również, że upadłość Bury może nie być pojedynczym przypadkiem i kibice będą świadkami czarnej serii. Niewiele bowiem brakowało, by na dno spadł inny znany klub, a mianowicie Bolton Wanderers. Popularni The Trotters zostali założeni jeszcze wcześniej i święcili w swojej historii jeszcze większe triumfy, by wspomnieć o czterech wywalczonych Pucharach Anglii czy zdobytej Tarczy Wspólnoty. Problem w tym, że jeśli liczby w tabelach księgowego się nie zgadzają, to nie ma żadnego znaczenia, ile trofeów pokrywa kurz w klubowych gablotach.
Prawdziwe problemy Boltonu zaczęły się niespełna dekadę temu, kiedy klub grał w Premier League. Pełen stadion, znani piłkarze i spore wpływy wykrajane każdego sezonu za możliwość jedzenia przy tym samym stole z największymi, okazały się początkiem końca dla Kłusaków. Kiedy bowiem tuż przed spadkiem klub kupił za drogo kilku zawodników i zaproponował im pokaźne pensje, to okazało się, że został z nimi także po degradacji. Spadkowicze są oczywiście objęci specjalnym ochronnym parasolem, ale w przypadku Boltonu to nie wystarczyło.
Odcięcie od wielkich pieniędzy i słabe zarządzanie sprawiły, że klub z roku na rok coraz głębiej pogrążał się w chaosie i długach. Występy w elicie bardzo szybko przemieniły się w odległe wspomnienia, a wierzyciele coraz częściej zaczynali pukać do drzwi. Eddie Davies, były właściciel Boltonu tuż przed śmiercią udzielił klubowi pożyczki, ale jak się okazało, odroczyło to jedynie w czasie to, co i tak było nieuniknione. Na dawny Reebok Stadium wkroczył ostatecznie zarząd komisaryczny, a jego pojawienie się w klubie jest za każdym razem wielkim wydarzeniem w angielskim futbolu. Bardzo szybko okazało się, że sterujący klubem Ken Anderson oszukiwał piłkarzy i pracowników. Mamiąc ich kolejnymi obietnicami spłat zaległości, sam wyprowadzał na własne i „zaprzyjaźnione” konta pokaźne sumy. Nie mogło więc dziwić, że kiedy temat został nagłośniony, kolejni zawodnicy – w tym Paweł Olkowski – zaczęli rozwiązywać umowy. Efekt był taki, że sezon trzeba było kończyć juniorami i wydawało się, że Bolton podzieli los Bury.
– Tu nie ma innych rozwiązań. Klub trzeba sprzedać lub zlikwidować – grzmiał Jack Deardan z BBC Radio Manchester, który odsłaniał kolejne kulisy drogi Boltonu ku zatraceniu. Kiedy jednak klub od upadku dzieliły milimetry, do akcji wkroczyła spółka Football Ventures, mimo że wspomniany Anderson do samego końca starał się rzucać potencjalnemu nabywcy kłody pod nogi. Dziś Bolton plasuje się w środku stawki w League Two (nominalny czwarty poziom), ale – a to dla kibiców jest najważniejsze – wciąż istnieje. – Mamy plan na ten klub. Nie oszukujemy i jesteśmy gotowi do pracy. Ludzie zobaczą o co nam chodzi – zdradziła nowa prezes, Sharon Brittan.
ZMARTWYCHWSTANIA
Jednym się więc udało, inni tego szczęścia mieli nieco mniej, ale faktem jest, że kłopoty finansowe już wiele angielskich klubów zapędziły w kozi róg. Kilka miesięcy temu awans do Premier League świętowano w Leeds, a przecież Pawie przez kilkanaście lat dochodziły do siebie po hucznym spadku i okresie życia ponad stan. Kibice na Elland Road w jednym sezonie dopingowali swoją drużynę walczącą w Champions League, by kilka miesięcy później poznać smak spadku, a następnie przez lata martwić się o to, czy United przetrwają trudny czas i kiedykolwiek wrócą na najwyższy poziom. Udało się, ale koszty były ogromne.
Swoje problemy na przestrzeni ostatnich dekad miało Portsmouth, gdzie także pojawił się komisarz, Crystal Palace czy – i to chyba najbardziej znany przypadek obok Leeds – Wimbledon. Unikatowy angielski zespół z przełomu lat 80. i 90. nazywany popularnie Szalonym Gangiem nie był w stanie zmodernizować wysłużonego stadionu i po opuszczeniu Plough Lane, a także przeniesieniu klubu do Milton Keynes, w 2002 roku Wimbledon FC przestał istnieć. Reaktywacja nastąpiła dzięki kibicom, którzy nie chcieli się zgodzić na taki los i mozolnie odbudowywali dawną potęgę. Dziś drużyna, jako AFC Wimbledon występuje w League One, skąd już tylko krok na bezpośrednie zaplecze elity. Podobny los spotkał mniej znaną firmę – Darlington FC. Istniejący od 1883 roku klub dokonał żywota w 2012 roku i po siedmiu latach czyśćca został reaktywowany jako Darlington 1883 i aktualnie gra na dziewiątym poziomie w National League North.
Praktycznie wszystkie upadki angielskich klubów były pokłosiem dość wybuchowej mieszanki – kłopotów finansowych i marnego pojęcia o zarządzaniu ludzi będących na wysokich stanowiskach. Życie ponad stan, bez względu na poziom rozgrywek, prędzej czy później może doprowadzić do poważnych kłopotów. Dodając do tego pandemię, która uderzyła w finansowe fundamenty wielu firm, mamy gotowy przepis na katastrofę. Ile klubów znajdujących się do tej pory na krawędzi przetrwa? Ile będzie musiało podzielić los Bury?
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 51-52/2020)