Gdyby nie piłka, walczyłbym w klatce
W Ekstraklasie debiutował za kadencji Michała Probierza, choć zaistniał w niej dopiero po zmianie trenera na Jacka Zielińskiego. Jakub Myszor ma ognisty temperament, jest bardzo pewny siebie. I niepokorny.
Jakub Myszor – szalony i niespokojny
Podobno jesteś niespokojnym człowiekiem.
Nie należę do spokojnych osób, każdy, kto mnie zna, to potwierdzi – mówi Myszor. – Jestem szalony, podejmuję się rzeczy, których mało kto by się podjął. Jestem świrnięty – od dziecka, ale nie wiem, z czego to wynika. Gdybyś porozmawiał z moimi rodzicami i opowiedzieliby ci niektóre historie, złapałbyś się za głowę.
Jedną czytałem na portalu tvpsport.pl – twój tata opowiadał, że oskarżyłeś mamę o kradzież w sklepie.
Tak było. Mama nie chciała mi kupić zabawki, więc w ramach rewanżu zacząłem krzyczeć, że coś kradnie. Skończyło się przeszukaniem.
Co było największą głupotą, której do dzisiaj żałujesz?
Niczego w życiu nie żałuję, a trochę ciekawych historii przeżyłem. Wszystko działo się po coś, choć w gimnazjum doszło do kilku zdarzeń, które nie powinny były mieć miejsca.
Gimnazjum to był już czas, kiedy nie mieszkałeś z rodzicami?
Wyprowadziłem się wtedy z domu rodzinnego, od razu po szkole podstawowej trafiłem do internatu. Pamiętam doskonale dzień, w którym pakowałem walizkę i wyjeżdżałem. Nie było łatwo. W domu mamusia robiła synkowi jedzonko, podstawiała pod nos, a nagle musiałem się w wieku trzynastu lat szybko usamodzielnić. Na początku trafiłem do pokoju czteroosobowego z Jakubem Sigą, który był do niedawna w rezerwach Zagłębia Lubin, a teraz gra w Gwarku Tarnowskie Góry, Kacprem Kołotyło, dzisiaj bramkarzem Orląt Radzyń Podlaski oraz Kubą Witkiem, który jest piłkarzem Ruchu Chorzów.
Jak wspominasz tamten czas?
Dużo się działo, ale często to były historie, które nie powinny opuszczać murów internatu.
Podziel się chociaż jedną.
Urządziliśmy pokaz pirotechniczny w… toalecie. Mieliśmy opiekuna, miał z naszą grupą ciężkie życie. Czasami w nocy potrafiliśmy się wydzierać, aby go obudzić. Nic więcej nie powiem.
Mogli cię wyrzucić z internatu?
Z internatu bezpośrednio nie, ale ze szkoły tak, więc gdyby tak się stało, musiałbym też opuścić miejsce, w którym mieszkałem. Szczegółów nie zdradzę.
Ponoć jako młody chłopak lubiłeś stawać w bramce, łapałeś piłkę, a potem przechodziłeś całe boisko i strzelałeś gole.
Nienawidzę przegrywać, więc uznawałem, że będę bronił i strzelał. Nienawiść do porażki pozostała mi do dzisiaj. Często kłócę się z Michałem Rakoczym, który ma podobny charakter.
Czemu nie zostałeś bramkarzem?
To proste, wolę strzelać gole! W bramce sobie dobrze radziłem, nie bałem się piłki, ale to były pojedyncze mecze na turniejach. Kiedy graliśmy już w strefie medalowej, wychodziłem do przodu i wracał do składu nominalny golkiper. Żadnej statuetki dla najlepszego bramkarza w domu nie mam, ale dla najlepszego piłkarza czy strzelca kilka uzbierałem.
Uprawiałeś inne sporty?
Tylko na dodatkowych SKS w szkole. Tam graliśmy we wszystko – koszykówkę, siatkówkę, nawet badmintona. Teraz uprawiam inny sport.
Mianowicie?
Chodzę na boks w Krakowie, choć zaczynałem od MMA. Uznałem jednak, że to zbyt duże ryzyko kontuzji. Jara mnie to, lubię włączyć i spokojnie obejrzeć galę UFC czy KSW. Sporty walki były moją opcją awaryjną, na wypadek gdybym nie został profesjonalnym piłkarzem. Gdybym nie grał w piłkę, poszedłbym bić się do klatki. Trener przygotowania motorycznego w Cracovii wie o moich dodatkowych jednostkach, jestem pod stałą obserwacją. Nie mam jednak szans na występ w turniejach czy sparingach, bo jest ryzyko urazu. Pozostają treningi, które pomagają mi w poprawie kondycji, a także w przełamywaniu barier.
Bilans walk prowadzisz?
Nie ma potrzeby, przecież to tylko lekkie ćwiczenia z rywalem. Jedyne walki, które stoczyłem, to te kilka lat temu w szkole czy internacie. Bilans był na plus!
Masz w sobie pierwiastek chuligana?
No tak. Zawsze mnie kręciły tematy kibicowskie i nie tylko te, które znamy z trybun. Oglądałem w internecie ustawki, zadymy.
Brałeś kiedyś udział?
Za mały byłem.
Jesteś ze Śląska, twój tata grał w Ruchu Chorzów, więc domyślam się, że na stadionie przy Cichej bywałeś regularnie?
Kocham piłkę od dziecka, chodziłem na mecze. Cała moja rodzina pojawiała się na trybunach. Czasami jeździłem też na wyjazdy. Pojechałem z tatą na mecz oldbojów, po którym od razu mieliśmy iść na derby z Górnikiem. Okazało się, że kibice Ruchu podłożyli bombę pod trybuną gości. Bombę, która okazała się paczką ze środkami pirotechnicznymi.
Tata był twoim piłkarskim idolem?
Tak, choć muszę przyznać, że za dużo nie pamiętam go z gry, bo byłem malutki. Ostatni mecz w Ekstraklasie zagrał, kiedy miałem trzy lata. Prawda jest jednak taka, że ma na koncie blisko 150 spotkań na najwyższym poziomie rozgrywkowym, więc to robi na mnie wielkie wrażenie. Ja dzisiaj mam niecałe trzydzieści procent tego, co on, ale konsekwentnie będę go gonił! Czasami mnie gasi, że jak zaliczę 150 występów, dopiero będziemy mogli porozmawiać na tym samym poziomie.
Uczeń przerośnie mistrza?
Chciałbym.
Tata namawiał cię do futbolu?
Absolutnie nie. Rodzice zawsze mieli takie podejście, że to ja muszę chcieć grać w piłkę. Jeśli powiedziałbym, że już mi się nie chce, na pewno by mnie nie zmuszali do treningów. Taka myśl jednak nigdy nie przeszła mi przez głowę.
Analizujecie wspólnie mecze?
Kiedy grałem w juniorach, robiliśmy to częściej, dzisiaj rzadziej. Czasami pogadamy o meczu, o konkretnych zachowaniach i sytuacjach. Rodzice zawsze są na moich spotkaniach.
Jak wspominasz trenera Michała Probierza?
Gdyby nie on, możliwe, że nie byłoby mnie w Cracovii. Wybrałem Pasy właśnie ze względu na trenera, ponieważ wiedziałem, że mogę się przy nim rozwinąć. Miałem inne oferty z ekstraklasowych klubów, ale nazwisko Probierz na mnie zadziałało. Wspólnie z rodzicami podjęliśmy decyzję, że transfer do Cracovii będzie najlepszym rozwiązaniem. Dobra akademia, zespół z aspiracjami, w dodatku trener, który nie boi się dawać szans młodym Polakom. Przed pierwszym treningiem przeżywałem spory stres. Miałem 17 lat, a wiemy, że trener jest taką osobą, która nie przebiera w słowach. Czasami się oberwało, ale jestem człowiekiem, który potrafi sobie poradzić z ostrą krytyką.
Komu więcej zawdzięczasz: Probierzowi czy Jackowi Zielińskiemu?
Obu zawdzięczam dużo. Trener Probierz wprowadzał mnie do Ekstraklasy, a trener Zieliński mocniej na mnie postawił, dał szansę gry od pierwszej minuty.
Wspomniałeś wcześniej o Michale Rakoczym – weszliście przebojem do składu, pokazaliście bezkompromisowość.
Tacy jesteśmy. Czujemy się ważnymi zawodnikami pierwszego zespołu i wiemy, że coraz więcej od nas zależy.
Czujecie się już pewnie w zespole?
Zdecydowanie tak. Wspólnie z Michałem i Karolem Knapkiem trzymamy się ze starszyzną, więc mamy pewne przywileje. W autokarze też siadamy na końcu, co w przypadku młodych zawodników jest raczej rzadkością. I to już od roku mamy swoje miejsce z tyłu, odpowiadamy za muzykę. Lubię polski rap, choć czasami muszę też puścić coś zagranicznego, aby obcokrajowcy nie byli na mnie źli.
Jakąś karierę muzyczną próbujesz rozkręcać?
Raczej nie, nic swojego nie tworzę. Czasami coś ponucę pod nosem. Występy publiczne nie są dla mnie. W szkole przed wyjściem na scenę mocno się stresowałem.
Pamiętasz swój pierwszy mecz?
Bardzo dobrze. Za czasów trenera Probierza – pierwszy raz dostałem powołanie do kadry meczowej na wyjazdowe spotkanie z Jagiellonią. Pojechałem, ale nie wszedłem na boisko. Sytuacja powtórzyła się kilka razy, na debiut czekałem do 30. kolejki. Graliśmy z Wartą Poznań, przegraliśmy u siebie 0:1 po golu Makany Baku, któremu fantastycznie asystował Łukasz Trałka, a ja zagrałem 30 minut. Dobrze wyglądałem w treningach, czułem, że ten dzień jest blisko. Generalnie młodzież w debiucie dostaje kilka minut, ja zagrałem większość drugiej połowy.
Stresowałeś się?
Przed wyjazdem do Białegostoku na pierwszy mecz. W ogóle nie spodziewałem się, że dostanę powołanie. Kierownik wysłał listę, a tam moje nazwisko. Byłem w szoku. Spakowałem się, pojechałem do hotelu i dopiero poinformowałem rodziców, że znalazłem się w kadrze. Byliśmy szczęśliwi. Zawsze informuję ich, czy dostałem powołanie, ale zdarzały się też takie sytuacje, gdy mówiłem rodzicom, iż zachorowałem, a robiłem wszystko, by postawić się na nogi i jechałem na mecz. W takich sytuacjach są na mnie źli, bo chcieliby każde spotkanie, w którym biorę udział, oglądać z wysokości trybun, na żywo. Rodzice czasami się denerwują, kiedy tak się zdarzy, mówią, że jestem głupi. Mam jednak zasadę – nie odpuszczam. Leki przeciwbólowe nie są mi więc obce. Nie wiem, co musiałoby się stać, abym nie zagrał, chyba musiałbym złamać nogę. Pod koniec rundy jesiennej miałem problemy z kolanem, ale przyjąłem zastrzyk, aby być do dyspozycji trenera. Nie znoszę tego uczucia, kiedy wszyscy wychodzą na boisko, a ja idę na trybuny albo siłownię. Już wolałbym nie wychodzić z domu, niż patrzeć jak inni kopią piłkę.
Czuć różnicę, kiedy wchodzisz do szatni pierwszego zespołu niż do szatni w CLJ?
Przede wszystkim w szatni CLJ rozmawiasz po polsku, a w jedynce po angielsku. A tak poważnie, wszystko jest zupełnie inne. Podejście, muzyka, otoczka meczu. Kocham to uczucie, kiedy wychodzę na boisko, trybuny są wypełnione, ogląda cię kilkanaście tysięcy ludzi. W ogóle kiedy gramy późnym wieczorem przy sztucznym świetle, rozgrywam najlepsze spotkania. Nie wiem, z czego to wynika, bo niezależnie czy mecz jest o godzinie 20, czy o 12.30 przygotowuję się tak samo. Nie jestem wyjątkiem pod tym względem, niektórzy koledzy mają podobne odczucia. Zdecydowanie częściej wygrywamy, kiedy gramy późnym wieczorem niż w środku dnia. W tym sezonie wygraliśmy tylko jeden mecz rozpoczynający się o godzinie 12.30.
Pamiętasz debiut w pierwszym składzie?
Mecz z Legią przy Kałuży w poprzednim sezonie. Byłem z Sylwkiem Lusiuszem w pokoju na przedmeczowym zgrupowaniu i dopytywałem go jak to jest, kiedy wychodzisz na tak ważne spotkanie w pierwszym składzie. Stres jednak szybko minął, szczególnie w drugiej połowie czułem, że gram dobrze. Występowałem przez 80 minut, wygraliśmy 1:0 po golu Pellego van Amersfoorta. Z Legią nie gra się co tydzień, każdy mecz z tym zespołem to święto, a dla zawodników dodatkowa motywacja. Większym wydarzeniem są tylko derby przeciwko Wiśle.
Święta Wojna jest nawet w rozgrywkach juniorskich?
Oczywiście, ale to normalne. Dla chłopaków z Krakowa, którzy są w akademii, to są wielkie wydarzenia. Przed pierwszymi derbami miejscowi koledzy tłumaczyli nam, jak wielką wagę ma to spotkanie i w żadnej sytuacji nie można odstawić nogi, wręcz przeciwnie. Ze Śląska miałem podobne doświadczenia, kiedy jako zawodnik Stadionu Śląskiego rywalizowałem z Ruchem.
Jak wspominasz pierwsze derby?
To było jeszcze w juniorach. Już po dwóch sekundach odczułem, że zapowiedzi przedmeczowe nie były żartami. Wszyscy jeździli na tyłkach, łokcie mocno pracowały. W Ekstraklasie było jeszcze goręcej. Patrząc z perspektywy czasu, derby Krakowa to chyba największe wydarzenie piłkarskie w moim życiu. Głośno na trybunach, dużo wyzwisk z obu stron. Już na rozgrzewce masz pełny stadion – w żadnym innym spotkaniu w trakcie sezonu tego nie doświadczysz. Uwielbiam grać dla kibiców. Jeśli w przyszłości będę zmieniał klub, chciałbym trafić do takiego, na którego mecze przychodzi pełen stadion i jest bardzo głośny, fanatyczny doping. Mnie to autentycznie jara.
Na miasto wychodzisz w barwach Cracovii?
Nie. Od początku wiedziałem, że lepiej się nie narażać i nie szukać problemów na mieście.
Miałeś kiedyś jakieś przygody?
Zdarzyło się dwa razy, że trzeba było uciekać. Wychodziliśmy z treningu, podjechał czarny samochód, z którego wyskoczyło kilku dziwnych typów. Początkowo chciałem zostać, ale kiedy chłopaki krzyknęli, że trzeba uciekać, to wiedziałem, że nie ma żartów. Schowaliśmy się w McDonald’sie, a później do internatu eskortowała nas policja. Wtedy jeszcze nie trenowałem boksu. A tak poważnie, jako młody chłopak nie bałem się bójek, pomagałem kolegom, kiedy mieli problemy. Taki mam charakter, ale w Krakowie sytuacja była zupełnie inna, zdecydowanie poważniejsza. Jestem szalony, ale nigdy pierwszy czy na siłę nie szukam problemu.
PAWEŁ GOŁASZEWSKI
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ NA ŁAMACH TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (7/2023)