Zabieramy was do kina. Do Rzymu, gdzie na niedawnym festiwalu projekcję miał film, w którym futbol, talent, niespełnione marzenia, depresja, próba samobójcza i odrodzenie spotkały się w historii jednej osoby. Jednak przejrzeć się w niej może wielu, bo to tak zwany film z przesłaniem.
TOMASZ LIPIŃSKI
Scenariusz powstał na podstawie autobiografii wydanej w 2007 roku. Za reżyserię wziął się człowiek, który na sport patrzy przez psychologiczne szkiełko i oko. W ten sposób Ronnie Sandahl opisał rywalizację Bjoerna Borga z Johnem McEnroe, na przyszły rok, jeśli pandemia pozwoli, zaplanował premierę filmu „Perfect”, w którym zajął się światem i życiem amerykańskich gimnastyczek artystycznych. Do stolicy Włoch przyjechał z „Tygrysami”. Nie jest to film dokumentalny, tylko czysta fabuła oparta na faktach z życia Martina Bengtssona.
Samotność w obcym mieście
Zapytacie i słusznie. Na portalu transfermarkt.de, gdzie karierę każdego można odtworzyć i prześledzić sezon po sezonie, mecz po meczu, gol po golu, kartka po kartce znajdziecie niewiele. Ale coś znajdziecie: zdjęcie typowego blondyna ze Skandynawii, datę i miejsce urodzenia (13 marca 1986 roku w Nikolai), dwa kluby, w których występował. Jednak zatrzymał się już w 2005 roku, łatwo policzyć miał 19 lat i właściwie nie zaistniał w seniorskim futbolu. Nie przebił się przez mur, który osunął się na niego całym ciężarem. Potrzebował wielu lat, żeby się wygrzebać spod gruzów.
Był wielką nadzieją szwedzkiego futbolu. Kandydatem na gwiazdę europejskiego formatu. Do Orebro, gdzie zapamiętale trenował, bo piłka była całym jego życiem, przyjeżdżali skauci Ajaksu Amsterdam i Chelsea Londyn z zaproszeniami na testy. Miał 17 lat i wybrał Włochy. Od zawsze fascynowała go Serie A, zdjęciami Milanu i Marco van Bastena wytapetował prawie cały dziecięcy pokój. To jednak nie Milan stanął na jego piłkarskiej drodze, tylko Inter. Nie szkodzi. Marzenia zaczynały się spełniać, co najwyżej zmieniły barwy. Stawił się na dwutygodniowych testach i zrobił wrażenie. Mówiono o nim perełka, czysty talent, złota stopa, miejscowe media pisały, że to szwedzki Andrea Pirlo, którego oryginalną wersję Inter zbyt szybko porzucił i nigdy nie przestał żałować. W przypadku Bengtssona powinien mieć znacznie większe wyrzuty sumienia.
Młody Szwed po zdaniu z wyróżnieniem testów został umieszczony w bursie należącej do piłkarskiej akademii Interu. Razem z kilkudziesięcioma nastolatkami z Włoch i pościąganymi z czterech stron świata cudzoziemcami. Miał zapewniony wikt i opierunek oraz warunki do treningów, a w głowie postanowienie: wygrać (w znaczeniu: przebić się i jak najszybciej zaistnieć w pierwszym zespole) albo umrzeć. Problemy nie kazały na siebie długo czekać. Doznał jednej kontuzji, drugiej kontuzji i mocno wyhamował. Z pierwszego szeregu spadł do ostatniego. Trenerzy przestali się nim interesować. Stał się powietrzem. Nieznajomość języka jeszcze bardziej pogłębiała uczucie osamotnienia. Towarzystwo znajdował w alkoholu, pocieszenie w kompulsywnych zakupach i przypadkowych znajomościach, co tylko przybliżało go do nieuchronnej klęski. I tak z boiska wszedł do czarnego tunelu, z którego już nie widział wyjścia. Zaczął słyszeć jakieś dziwne głosy, nietypowo się zachowywać, przesypiać całe dnie albo cierpieć na bezsenność, noc zlewała mu się z dniem. Nie potrafił zwrócić się o pomoc do najbliższych, bo to byłoby jak przyznanie do porażki. Wstydził się jej bardziej niż choroby.
W cieniu San Siro
W bursie czuł się jak tygrys w klatce. Kiedy po złapaniu paru chłopaków na paleniu skrętów, trenerzy zastosowali odpowiedzialność zbiorową i ukarali wszystkich dwumiesięcznym zakazem opuszczania ośrodka, położonego w lesie, na odludziu, na obrzeżach Mediolanu, odebrał to jak przeniesienie do więzienia o zaostrzonym rygorze. Wiedział, że musi z niego uciec. I już wiedział, jak to zrobi.
Pewnego dnia włączył płytę z muzyką ulubionego Davida Bowie, wziął żyletkę i podciął nią żyły. Odnalazła go sprzątaczka, pierwszej pomocy udzielili lekarze znajdujący się na terenie akademii. Na czas znalazł się w szpitalu. Był 2005 rok. Był zawodnikiem Interu Primavera. Na pójście wyżej i na dalszą walkę nie miał już sił. W październiku tamtego roku przerwał karierę. Postanowił nie pojawić się na żadnym treningu, nie rozegrać żadnego meczu, przez wiele lat nie obejrzał żadnego meczu. Zaczął walczyć o siebie, co zajęło mu kilka lat. Długo pracował z psychoterapeutą, który zachęcił go do pisania. Na początku nowej drogi życia, bo w 2007 roku, ukazała się w Szwecji jego książka pod tytułem „In the shadow of San Siro” (W cieniu San Siro). Został prawdopodobnie najmłodszym autorem biografii w swoim kraju, ale to był element terapii. Przyznania się przed światem, że nie wyszło, przyznania do porażki. Oczyszczenia zarazem.
Wyjechał z Włoch, przez parę lat pod zmienionym nazwiskiem mieszkał w Berlinie, zainteresował muzyką, sztuką, po powrocie do ojczyzny ukończył studia w Akademii Teatralnej na wydziale dramatopisarstwa. Dziś pracuje jako scenarzysta teatralny i telewizyjny. Gra amatorsko na gitarze. Jest szczęśliwym 34-letnim dojrzałym mężczyzną, którego historią zainteresował się reżyser, dostrzegając w niej uniwersalne wartości.
Film wydobywa na światło dzienne tak skrzętnie ukrywane, że aż wydaje się nieobecne w świecie futbolu ludzkie sprawy i słabości. Wysyła w przestrzeń przesłanie: nie wstydźcie się, rozmawiajcie o nich. Odsłania tabu, którym dopiero bardzo powoli przestaje być depresja, a cały czas są choroby psychiczne. Bengtsson trafił do szpitala psychiatrycznego, leczył się tam, gdzie trafił na mądrych lekarzy i terapeutów, dlatego wyzdrowiał. Obecny na projekcji w Rzymie główny bohater uświadamiał, że ta tak wstydliwa – zwłaszcza w świecie macho – choroba występuje wszędzie i da się ją okiełznać.
Ręka Boga
Reżyser pokazał bezlitosne prawa rządzące w futbolu, a tak naprawdę dominujące we współczesnym świecie. Morderczej konkurencji, wiecznej rywalizacji i presji, nadmiernych oczekiwań, z którymi nie każdy daje sobie radę. A połączenie wielkiej ambicji z wielką wrażliwością funkcjonujących w takich warunkach to droga na skróty do osobistej katastrofy. Tymczasem cały czas trzeba być twardym, tego oczekuje otoczenie, jeśli powinie ci się noga, na twoje miejsce wskakują inni. Dorośli tego nie wytrzymują, a co dopiero młodzież. W filmie „Tigers” zaglądamy za drzwi akademii piłkarskiej, jakich teraz tysiące działa na świecie, kilkanaście w Polsce. Gdzie razem z dala od rodzin spędzają po kilka lat chłopcy pochodzący z różnych środowisk, często z różnych kultur i krajów, będący w różnym wieku. Wymagają szczególnej uwagi, tymczasem są traktowani jak mięso armatnie. Nie ten, to inny. Dalej przechodzą zdrowi i silni, słabszymi nikt się nie interesuje, ich ambicjami, marzeniami, frustracjami, kłopotami. Mają sobie radzić sami. System ich przemieli i wypluje. Jak Bengtssona. O empatii dla słabszego i wrażliwszego też jest to opowieść.
Szwedzka produkcja rości sobie większe prawa niż piłkarskie, chce sięgać dalej i głębiej. Natomiast takich ambicji absolutnie nie ma drugi film z futbolem na drugim planie. Na pierwszym w dokumencie zatytułowanym „Nazywam się Francesco Totti” znajduje się wiadomo kto. Biegniemy przez jego karierę. Dla wielu rzymian świętą, dla większości Włochów wartą upamiętnienia i obejrzenia. Sukces kasowy wydawał się murowany. I taki, mimo pandemii, rzeczywiście jest. W pierwszych trzech dniach od premiery widzowie zostawili w kinowych kasach 600 tysięcy euro. Niewykluczone, że po ostatnim weekendzie zyski przekroczą milion.
Natomiast w przygotowaniu jest film o Diego Maradonie. Ktoś się żachnie, kolejny? Nudy jednak być nie powinno, skoro wziął się za niego Paolo Sorrentino. Wielki fan Napoli i Argentyńczyka, któremu zawdzięcza życie. A było to tak. W 1987 roku miał 17 lat i ubłagał ojca, żeby puścił go na wyjazdowy mecz Napoli do Empoli. W związku z tym nie pojechał jak zawsze z rodzicami do letniego domu na weekend, tylko został w mieście, by następnego ranka ruszyć w drogę. Obudził go dozorca z wiadomością o śmierci rodziców, których w nocy zatruł wadliwie działający piecyk. Choć na meczu ma się rozumieć nie był, to życie uratowała mu ręka Boga. I właśnie na poły biograficzną historią z Maradoną w tle Sorrentino zamierza nas uraczyć w 2021 roku.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU PIŁKA NOŻNA (43/2020)