Przejdź do treści
Facet z hollywoodzkim uśmiechem

Ligi w Europie Bundesliga

Facet z hollywoodzkim uśmiechem

Kumpel z boiska: – Absolutny wzór. Inny kumpel: – Milcząca charyzma. Psycholog sportowy: – Unikat, biały kruk. Profesor fizjologii: – Wygrałby z Usainem Boltem. Prezydent wielkiego klubu w Europie: – Ikona. Menedżer innego wielkiego klubu: – Kocham go. 



Oto Łukasz Piszczek, lat 34. Prywatnie mąż i ojciec trójki dzieci, fan ziemniaków i czwartoligowego LKS z Goczałkowic-Zdroju. W ubiegłym tygodniu oficjalnie pożegnał się z reprezentacją Polski.

SZCZYT NIE DO ZDEFINIOWANIA 

Kiedy był najlepszy? W 2016, czy trzy lata wcześniej? Trudno precyzyjnie wskazać ów moment u sportowca, którego znakiem firmowym stała się wieloletnia stabilizacja na bardzo wysokim poziomie. Być może był to na przykład finał Ligi Mistrzów 2013. Finał przegrany i okupiony bólem. Bólem fizycznym, trudnym do ujarzmienia. Kontuzja biodra cały czas dawała znać o sobie, więc oszukiwał organizm, byle zdążyć na Wembley. Już po finale poszedł pod nóż, groził mu koniec z zawodowym uprawianiem sportu. Żmudna, długa rehabilitacja wykańczała psychicznie do tego stopnia, że musiał nawiązać współpracę z psychologiem. 

– Dużą przyjemność można odnaleźć w czytaniu, czasem trafisz na białego kruka. Coś unikalnego, niepowtarzalnego. Jeśli przełożymy to na piłkę, takim zawodnikiem jest dla mnie Łukasz… W obecnych realiach sportowych poziom człowieka w człowieku jest coraz mniejszy, coraz bardziej brakuje człowieczeństwa. U Łukasza to jest zachowane. Tyle i aż tyle – opowiadał pracujący z zawodnikiem psycholog Kamil Wódka w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. 
Piszczek po trudnym okresie wrócił jeszcze doskonalszy. Przyszedł czas, że w Polaku widziano jednego z dwóch, trzech najlepszych prawych beków na świecie. On, Dani Alves, może ktoś jeszcze. Kibice Barcelony wpisywali go na tworzone short-listy kandydatów-marzeń. Konkretów zabrakło, tak samo jak w przypadku Realu, ale zainteresowanie Królewskich to nie była wymyślona historyjka. W Dortmundzie Piszczek czuł się zawsze znakomicie. Real to inna rzeczywistość i wymiar, w jakim nigdy dotąd nie przebywał, nieporównywalny z realiami Zagłębia Ruhry. Nie kokietuje zatem, gdy mówi, że gdyby oficjalna oferta znalazła się jednak na stole, nie znalazłby w sobie dość siły i odwagi, by ją odrzucić.

Fragment starej rozmowy z „PS”: – Po finale Pucharu Niemiec (5:2) podszedł do mnie pan Watzke i oznajmił: „Zapomnij o Realu. Zostaniesz tu, przedłużymy kontrakt”. Wiedziałem, że Real się mną interesuje, ale nikt mi oferty nie przedstawił. Może uciął to klub? Miałem jasność, że Borussia nigdzie mnie nie puści. Nie nalegałem… W lutym 2016 roku, po naszym wyjazdowym meczu z Herthą (0:0), pojechaliśmy na mecz koszykówki. Oglądaliśmy Albę Berlin, z którą współpracuje BVB. Był z nami prezydent Borussii Hans-Joachim Watzke, który spotkał w Berlinie Jose Mourinho. Portugalczyk był tego dnia na naszym meczu z Herthą. Gdy wracaliśmy, pan Watzke przyszedł do mnie i stwierdził: „Masz pozdrowienia od Mourinho. Powiedział, że jesteś jedynym zawodnikiem, który nie chciał do niego przyjść”… 

FIZJOLOGICZNY FENOMEN

Nie ma problemu z wiekiem oraz z tym, że ktoś mu wypomina 34 lata. – Dbam o siebie, prowadzę się bardzo sportowo, wiec w poprzednim sezonie faktycznie złapałem się na myśli, że czuję się, jakbym miał 29 lub 30 lat – twierdzi człowiek, którego w młodzieżówce nazywano Koniem. 


Właśnie rozgrywa 13. sezon w Bundeslidze. Dziś wszyscy podkreślają jego umiejętności, charakter i znakomite wpasowanie się pod każdym względem w klub z familijną atmosferą i o niezwykłym etosie pracy, jakim jest Borussia. Ale Watzke przyznał kiedyś, że Łukasz trafił do Dortmundu przede wszystkim ze względu na niebywałą wręcz szybkość startową. Znany fizjolog, profesor Jan Chmura, który poznał Piszczka w Lubinie, podczas zwyczajowych badań szybkościowo-wydolnościowych musiał dwukrotnie dokonywać pomiarów, będąc przekonanym o błędnych wskazaniach zdawałoby się niezawodnej aparatury. Okazało się, że ma do czynienia z fenomenem łączącym obie te cechy. Wyróżniało go dodatkowo przyspieszenie na dłuższym dystansie. Czas zawodnika na 30 metrów wynosił 3,88 sekundy. Według profesora, z wysokiego startu wygrałby wówczas bieg na 25 metrów z Usainem Boltem. – Nikt na świecie nie ma takich osiągów wśród prawych obrońców. To fenomen, który ma unikatową w skali globu strukturę mięśni, pozwalającą przy świetnej dynamice wykonać pracę o dużej objętości. Za sprinty w poważnym futbolu przyjmuje się odcinki przebiegnięte z prędkością powyżej 6,2 metra na sekundę. Łukasz podczas meczu jest w stanie zaliczyć nawet 50 takich biegów, które składają się na łączny odcinek liczący 950-1000 metrów. Jeśli do tego dodamy 12 kilometrów, które przemierza w trakcie spotkania, okaże się, że jest nie do podrobienia – opowiadał lata temu Chmura.

WSPINACZKA Z POSTOJAMI

W młodości fan Davida Beckhama, ale też właściciel bazarowej żółto-czarnej koszulki z nazwiskiem Andreasa Moellera zakupionej przez mamę po triumfie Borussii w finale Champions League. Podobnie jak ojciec, był i jest kibicem Górnika Zabrze. Nigdy jednak nie trafił na Roosevelta, mimo że piłkarskie szlify zbierał w sąsiednim i często z Górnikiem owocnie współpracującym Gwarkiem. Tyle że trafił akurat na specyficzny okres, na czas cichych dni pomiędzy kuźnią talentów a nieco sfatygowaną kuźnią pucharów. Poza tym na horyzoncie pojawiła się Stara Dama – nie turyńska, ale tylko berlińska, lecz z perspektywy świeżo upieczonego absolwenta technikum gazowniczego, chłopaka rodem z Goczałkowic-Zdroju, i tak robiąca wrażenie. Hertha wykupiła (na wszelki wypadek) zdolnego zawodnika, a następnie wypożyczyła (na trzy lata) do Lubina. W tym czasie zrobił maturę, nauczył się języka niemieckiego, znalazł też w końcu drogę na siłownię, choć tak naprawdę dopiero w Niemczech nabrał 20 kilo mięśni – wcześniej ważył niespełna 60 kg, prześmiewczo nazywano go Herkulesem.

Miał 21 lat i był dobrze zapowiadającym się skrzydłowym, względnie napastnikiem, byłym królem strzelców finałów mistrzostw Europy do lat 19. W trzecim sezonie w Zagłębiu strzelił 11 goli i zdobył mistrzostwo Polski. Kolejne trzy lata spędził już w stolicy Niemiec. Ostatni rok był najlepszy, tyle że nie strzelał już tylu goli – decyzja ówczesnego trenera Herthy Luciena Favre’a, by zrobić z Piszczka prawego obrońcę, zawodnika zszokowała i niespecjalnie ucieszyła. Była jednak kamieniem milowym w karierze.

– Śmialiśmy się z Grześkiem Bartczakiem, że zawsze Łukaszowi odskakiwała wysoko piłka, gdy przyjmował mocne podanie tyłem do bramki. Potem, gdy już został cofnięty na obronę, zauważyłem, że nie miał podobnych problemów – mówi były kolega z Zagłębia Lubin i reprezentacji Polski, Wojciech Łobodziński. – Ale generalnie był to szok, bo wcześniej nigdy nie zobaczyłbym w nim obrońcy, mimo że był fenomenem w sensie przygotowania motorycznego, najlepszym w każdym z trzech aspektów, czyli sile, wytrzymałości i szybkości.

– Facet bezproblemowy, nigdy na nic się nie skarżący – twierdzi Franciszek Smuda, trener Łukasza w Zagłębiu i reprezentacji. – Miał trochę pretensji, kiedy przesuwałem go na prawą pomoc. Mówiłem: tam jest twoje miejsce, Chałbi strzela w każdym niemal meczu, ty nie. I nie ważne, że w juniorach Gwarka biłeś rekordy strzeleckie. Juniory to nie seniory – tak mu powiedziałem. 


Z Berlina mógł iść do Dotmundu lub do Wolfsburga, gdzie rządził były prezydent Herthy – Dieter Hoeness. Dortmund nie był klubem, jakim jest dziś. Miał problemy finansowe, chociaż zaczynał powoli odbudowywać się sportowo, a pracę dopiero zaczynał tam Juergen Klopp. W Borussii były warunki, by zaistnieć i przebić się do podstawowego składu, należało tylko wygrać konkurencję z Patrickiem Owomoyelą. W pierwszych czterech meczach rozgrywek 2010-11 był zmiennikiem, grał ogony. Od piątej kolejki był już podstawowym zawodnikiem. Rozegrał 29 meczów od pierwszej do ostatniej minuty, zaliczył 7 asyst, dołożył cegłę do mistrzostwa Niemiec. Tak narodził się potwór.

U Kloppa zaliczył blisko 200 meczów, połowę tego u Favre’a. To dwaj najważniejsi jego trenerzy. W Dortmundzie na prawej obronie „przeżył” Owomoyelę, Kevina Grosskreutza, Erika Durma, Matthiasa Gintera, Jeremy’ego Toljana i kilku pomniejszych pretendentów do sławy. Przeżył też kilku trenerów. Favre zawsze wierzył w Polaka, Thomas Tuchel mówił, że go kocha, ale szczególną atencją Łukasza darzył Klopp. – Nie znam innego, tak grającego obrońcy na świecie. Nie chcę przesadzać, ale dam przykład Daniego Alvesa. On też jest ciągle w biegu, ciągle w ataku, ale nie jest tak dobry w defensywie – mówił lata temu obecny menedżer Liverpoolu.

UŚMIECHNIĘTĄ GĘBĄ BUNDESLIGI

– Cudowna kariera, zostać legendą takiego klubu jak Borussia, to rzecz niesłychana dla każdego piłkarza, nie tylko Polaka – mówi Sebastian Mila. – Łukasz to absolutny wzór. Choćbym nie wiem jak szukał, to haka na niego nie znajdę. Piłkarskie aspekty – rzecz wiadoma, ale to jest fantastyczny facet równie poza boiskiem. Taki sam był, mając za sobą 10 meczów w Bundeslidze, i taki sam pewnie będzie, mając ich 310. Mimo tylu bodźców, które mogły go zepsuć, poradził sobie, zachowując pokorę i uśmiech. Plus pełen profesjonalizm. Przygotowanie do meczu, mecz, regeneracja – Bundesliga pełną gębą. Mówiąc precyzyjnie: pełną uśmiechniętą gębą, bo Łukasz prócz wielu fantastycznych chwil na boisku będzie mi się zawsze kojarzył z rozbrajającym uśmiechem.

Skoncentrowany na zdrowiu, rodzinie, stroni od szerokiej publiczności. Żona Ewa, którą poznał jeszcze w Zabrzu, nie pozuje na celebryckich portalach. Dom, trójka dzieci, spokojne życie – tak ma być, tego został nauczony. O eksponowanie życia prywatnego nigdy nie zabiegał; przeciwnie – chronił je. Prócz hollywoodzkiego uśmiechu – określenie Jakuba Błaszczykowskiego, nie ma w sobie nic z gwiazdy. Niewiele mówiący, a mimo to cieszący się w szatni sporym respektem. W reprezentacji Polski jego głos ważył. To właśnie między innymi on, sam czysty jak łza, przekonywał Adama Nawałkę, by ten nie wyciągał konsekwencji z afery alkoholowej, która wybuchał jesienią 2016 roku. 


Pracujący przy kadrze przez kilka lat Łukasz Wiśniowski opowiadał niegdyś na sport.onet.pl: – Wydawał mi się introwertykiem – smutnym gościem, do którego trudno dotrzeć. Natomiast okazało się, że jest niesamowitym człowiekiem o rewelacyjnym charakterze, poczuciu humoru czy ciętej ripoście… Pamiętam, że siedzieliśmy na lotnisku w Astanie z Łukaszem Fabiańskim i stwierdziliśmy, że gdyby powstał film o Piszczku, trzeba byłoby go zatytułować „Milcząca charyzma”. On jest powściągliwy i oszczędnie dysponuje słowami, ale jak już coś powie, to konkretnie. Poza tym ma niebywałą zdolność ripostowania… Piszczek jest też piłkarzem, który najbardziej analitycznie postrzega grę. Wiem, że praca z Thomasem Tuchelem w Borussii Dortmund jeszcze to pogłębiła, bo to trener, który ma słabość do taktycznych łamigłówek. 
Sam Piszczek ma więcej słabości. – Przez pewien czas mieszkaliśmy razem w Berlinie i codziennie były ziemniaki na obiad. One mu się nigdy nie nudziły – opowiada Grzegorz Bartczak, a Łobodziński uzupełnia: – Na hasło „Piszczek” szybciej niż „Borussia”, odpowiem: „ziemniaki”. Zawsze będzie mi się z nimi kojarzył. Z tego co słyszałem, on te kartofle woził nawet w bagażniku z Goczałkowic do Berlina, a na Euro 2012 kucharz Tomek musiał mieć ziemniaki w menu, bo Łukasz zawsze je zamawiał.
Istnieje podejrzenie, że potrafi rozpoznać konkretne odmiany. – Ja tam mu w talerz nie zaglądałem, ale rozumiem jego zamiłowanie, też zostałem tak wychowany w domu: w niedzielę kluski, w tygodniu kartofle – śmieje się Smuda. 

FRANCUSKI DELIKATES W MISTRZOWSKIM ZAKALCU

Jeśli Piotr Zieliński właśnie przekroczył granicą 50 meczów w reprezentacji, jeśli Klub Wybitnego Reprezentanta pęka w szwach, 66 meczów w drużynie narodowej może uchodzić niby za niezły wynik, ale przecież wielu gorszych od Piszczka osiągało podobne. Zresztą tych meczów mogło i powinno być więcej (kontuzje!), podobnie jak pozytywnych wrażeń z mistrzowskich turniejów. Te jednak stanowią bardziej pasmo rozczarowań niż preteksty do zbierania prasowych wycinków. W 2008 roku nie myślał o mistrzostwach Europy, a Leo Beenhakker nie zabrał go do kadry na Euro. Wygrzewającego się na Rodos piłkarza z leżaka poderwał telefon. Usłyszał, że Kuba Błaszczykowski nie weźmie udziału w turnieju, w związku z tym on ma się zbierać i łapać samolot do Polski. Dzwonili w ciemno. Wiedzieli, że mimo wakacyjnej formy, fizycznie będzie bez zarzutu, że da radę. Z Niemcami zagrał końcówkę, z Austrią miał grać od początku, ale doznał urazu na treningu i turniej się dla niego skończył – tylko trochę wcześniej niż dla całej drużyny.

Na kolejnym Euro był już pewniakiem. Tak samo jak reprezentacja Franciszka Smudy była pewniakiem do wyjścia z grupy. Skończyło się rozczarowującym kacem i dymisją Smudy. Piłkarze przestali na chwilę być idolami. Punkty zyskali przede wszystkim Przemysław Tytoń i Błaszczykowski. 

– Ale nigdy nie zapomnę co powiedział po meczu z Czechami we Wrocławiu – mówi Smuda. – Wiadomo, jaki był klimat, łatwo można było umyć ręce. On jednak nie szukał winy w mediach, selekcjonerze czy asystencie trenera. Powiedział jasno: nie daliśmy rady, to nasza wina.

Odkuł się na Euro 2016. Tam nie było lepszych i gorszych. Byli lepsi i jeszcze lepsi. Drużyna grała jak z nut, wszyscy osiągnęli najlepszy wiek i mieli porządnego generała. Ta armia zatrzymała się na ćwierćfinale, a kibice obiecywali sobie jeszcze więcej po rosyjskim mundialu. Tam jednak nastąpiła klęska. Najwięksi idole zawiedli – nie było nikogo, kto mógłby być zadowolony, znalazł się jeden, który uznał, że po takiej klęsce nie ma sensu oszukiwać samego siebie i innych, więc pożegnał się z reprezentacją. Być może działał pod wpływem impulsu, ale przede wszystkim na tyle dokładnie znał swój organizm, że postanowił podarować mu jeszcze kilka lat gry w piłkę, zmniejszając obciążenia.

– Trochę szkoda, bo liczyłem, że dociągnie do swojego czwartego Euro, co byłoby niesamowitym wyczynem i jednocześnie rekordem, tyle że organizmu nie oszukasz. To nie jest zwykłe pykanie w piłkę, tylko wyczerpująca gra w Bundeslidze, Lidze Mistrzów i ewentualnie finałach mistrzostw Europy – mówi Łobodziński.


Latem ubiegłego roku pożegnał się z kadrą definitywnie, ale był czas, konkretnie przed Euro 2012, kiedy zastanawiał się nad rozstaniem, choćby czasowym, z drużyną narodową. W czerwcu 2011 został skazany wyrokiem za korupcję. Chodziło o ustawiony mecz Cracovii z Zagłębiem Lubin w sezonie 2005-06. Młody Piszczek uczestniczył w zrzutce zarządzonej przez starszych graczy. W 2009 roku sam zgłosił się do prokuratury i opowiedział o okolicznościach całej sprawy. Poddał się dobrowolnie karze. W aferze ucierpiał bardzo, mimo że jego przewiny były stosunkowo niewielkie.

DORTMUND ALBO IV LIGA

66 meczów, znak firmowy – rajd do końcowej linii lub wejście prawą stroną pola karnego i płaskie wycofanie piłki. To samo w klubie. W koszulce z orzełkiem zaliczył 9 asyst i 3 gole. Tyle samo żółtych kartek… 

Dwa miesiące temu w wywiadzie dla „PN” przyznał, że nic nie wie o ewentualnym meczu pożegnalnym. Że wcześniej, kiedy oficjalnie powiedział pas, taki temat krótko funkcjonował, ale potem nastąpiła cisza. W zapisie rozmowy to się ostatecznie nie znalazło, ale między wierszami rzucił, że chyba nie wiedziałby jak się zachować w tym szczególnym momencie. Dziś już wiadomo, jak się zachował. Firmowym uśmiechem starał się zamaskować wzruszenie. Łzy nie uronił, ale przejęty był bardzo.

Dziś wiadomo coś jeszcze – mianowicie, że tej klasy prawego obrońcy w drużynie narodowej obecnie nie ma (według wielu – to jednak rzecz dyskusyjna – nie było nigdy wcześniej, czyli w erze „przedpiszczkowej”). Powoli będzie chyba tracił miejsce w Borussii. Jesienią miał nieco kłopotów zdrowotnych, ale przede wszystkim doczekał się mocnej konkurencji. Co i tak nie wyklucza scenariusza, zgodnie z którym Borussia przedłuży z Polakiem wygasający z końcem sezonu kontrakt o kolejny rok. A jeśli nie – dojdzie do kolejnego pożegnania. Być może dla samego zawodnika jeszcze bardziej wzruszającego. Bo dla reprezentacji był ważnym, często kluczowym zawodnikiem. Dla Borussii będzie legendą. A właściwie – już jest, bo tak mówią ci, którzy w tych sprawach się nie mylą. W ten sposób nazywa go Lars Ricken, a Watzke definiuje Polaka jako ikonę. Kiedy w Dortmundzie grała cała trójka Polaków, on był krok za nimi. W pewnym momencie najwyżej stały akcje Błaszczykowskiego, potem na miano idola zapracował Robert Lewandowski. A jednak to o Piszczku dziś się mówi jako symbolu żołto-czarnych. Z Błaszczykowskim są przyjaciółmi, poznali się w reprezentacji Polski juniorów, mieszkali w tym samym internacie w Zabrzu, w Dortmundzie zawiązała się prawdziwa freundschaft, dla Kloppa zostali „Bolkiem i Lolkiem”. W kadrze do tej dwójki dołączał przeważnie Łukasz Fabiański – nadawali na tych samych falach. Nie tylko z racji tego samego rocznika i zamiłowania do koszykówki.

Deklaruje, że chciałby w Borussii zakończyć karierę. Pewnie gdyby chciał, nie miałby problemu ze znalezieniem pracy w strukturach klubu. Jeśli nie – pozostanie mu IV liga, Na razie jest tylko głównym sponsorem LKS Goczałkowice-Zdrój. Mecze „swojego” LKS ogląda nawet Dortmundzie, choćby na smartfonie, i przyznaje, że posiadł już niezłe rozeznanie w czwartoligowych realiach. Na pytanie: po co ci to?, odpowiada: dla odskoczni, cały czas odnajduję w sobie pasję do piłki. 

Doglądać będzie też projektu, który jest na razie jego oczkiem w głowie. Akademia piłkarska pod auspicjami BVB (pierwsza na świecie poza Niemcami) to jego pomysł, zrealizowany – w ogromnym stopniu – za jego pieniądze, choć w połowie finansowany przez ministerstwo. Działalność non-profit, na razie niemalże misyjna. 

– Oprócz tego, że jest jednym z lepszych polskich graczy, będzie także też jednym z lepszych polskich trenerów. Ma charyzmę, ma analityczne spojrzenie, szybko rozpoznaje boiskowe sytuacje, które wymagają skorygowania – mówi (za sport.pl) Artur Płatek, skaut Borussii. – Jakby takich graczy jak Piszczek było w naszym kraju więcej, polska piłka byłaby na światowym poziomie.

ZBIGNIEW MUCHA

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024