Przejdź do treści
Euro w kolorze błękitnym

Ligi w Europie Świat

Euro w kolorze błękitnym

Mistrzostwa Europy i reprezentacja Włoch to związek nieoczywisty. Owoców z niego niby nie brakuje, ale tak naprawdę tylko jeden, sprzed półwiecza, był w pełni udany, choć wcale niedoskonały. Wielkie afery, stronniczy sędziowie, fartowna moneta, aresztowania najlepszych piłkarzy, bohaterowie drugiego planu – taka bywała Italia na Euro. W tym roku wszystko na razie jest inaczej. Italia jest piękna, czysta i kochana. Nade wszystko przez własnych kibiców, co nie zawsze było regułą.


 (fot. Reuters / Forum)

ZBIGNIEW MUCHA

Zacznijmy tę opowieść od początku, czyli de facto od końca. Końca, którego wciąż jeszcze nie widać. Włosi do tegorocznego Euro przystępowali już z imponującą serią wygranych meczów, lecz podziwiając ich, często zapominano, że w czasie prosperity Squadra Azzura nie musiała mierzyć się z najbardziej wymagającymi rywalami. Kiedy zaś przyszło do takich prób w minionej trzylatce, kończyło się na przykład podziałem punktów lub porażką, jak z Francją w czerwcu 2018, czy – ostatni raz – z Portugalią we wrześniu tego samego roku.

 

Ich sufitu nie widać

Zatem dopiero Euro miało Italię zweryfikować. Przeszła fazę grupową jak burza. Za łatwo. W takim razie – znów pojawiło się w głosach powątpiewanie – dopiero Belgia miała być odpowiednim tłem, na którym da się racjonalnie ocenić możliwości błękitnej armii. No to już wiadomo, że te możliwości są olbrzymie. Obie ekipy stworzyły w piątek pasjonujące widowisko, ale lepszą drużyną od początku do końca była Italia. Jej sufitu jeszcze nie widać.

 

W powszechnej świadomości pokutuje przeświadczenie, że Roberto Mancini dokonał rewolucji w kadrze na wielu płaszczyznach – personalnej, jakościowej, stylistycznej, niemalże światopoglądowej. Wiele z tego się zgadza, niewątpliwie odmłodził zespół, natchnął go wiarą i przeświadczeniem, że za piękną grę spotka ich – piłkarzy – piękna nagroda. Niemniej wcale nie zaorał całej spuścizny, którą odziedziczył po poprzedniku. 13 listopada 2017 to data, która Włochom śni się do dziś. To wówczas Italia odpadła z baraży o mundial, co oznaczało pierwszą od 60 lat absencję na najważniejszej piłkarskiej imprezie. To wówczas, na murawie San Siro, łkał przed kamerami Gianluigi Buffon, a wraz z nim łzy połykał cały kraj, gdzie futbol to jak wiadomo rzecz znacznie ważniejsza od życia lub śmierci. W pamiętnym barażu na boisko wyszli Chiellini, Bonucci, Florenzi, Jorginho, Immobile, Belotti, Bernardeschi… Skąd my ich znamy? Dziś są herosami Euro.

Mancini wziął drużynę, której nikt wziąć nie chciał, i to akurat prawda. Drużynę mocno przygnębioną kadencją Gian Piero Ventury. Proszony przez federację Carlo Ancelotti konsekwentnie odmawiał i nie pomagało nawet posłowanie byłego kolegi z boiska – Alessandro Costacurty. Mancini wziął zatem tę robotę i odważnie zaczął zmieniać – mentalność, styl i ludzi. Nie rąbał bezmyślnie siekierą, działał z planem i wizją. Wprowadził świeżą krew, do drużyny trafić mógł każdy, nie tylko z Mediolanu czy Turynu, ale nawet z małych miast i jeszcze mniejszych miasteczek. Selekcjoner nie miał żadnych oporów – przecież sam debiutował w Serie A jako 16-latek. W efekcie doprowadził do sytuacji, że jego squadra jest niepokonana od 32 meczów! Bilans selekcjonera to 26 zwycięstw, 7 remisów i 2 porażki.
Nawet jeśli wciąż obezwładnia rywali siłą defensywy (bilans bramkowy 84-16), to jednak również, a może najbardziej, straszy ogniem; siłą bijącą z drugiej linii i niebezpiecznych natarć. Od wyniku, jaki ostatecznie drużyna osiągnie na Euro, nie jest uzależnione pozostanie Manciniego na stanowisku. On już przekonał wszystkich ekspertów we Włoszech, a jest ich około 60 milionów. Kontrakt obowiązuje go w tej chwili do 2026 roku i wydaje się, że jest skazany na sukces – jak nie teraz, to w Katarze. On już zrobił to wszystko, co dopiero czeka choćby Niemców pod wodzą Hansiego Flicka. Jest dwie długości przed resztą.

Kanadyjska moneta

Jakoś zawsze tak się składało, że bliźniakami wielkich triumfów włoskiej piłki były mniejsze lub większe afery, skandale, czasem wydarzenia tragiczne – tak w skali ludzkiej, jak i niemalże dziejowej. Historia tych udanych dla Włochów Euro również pisana była w ten sposób, choć nie tak efektownie jak losy mundiali, które stały się daniem firmowym czterokrotnych mistrzów świata.
Raz jeden – jak do tej pory – squadra azzura była najlepsza na Starym Kontynencie. I stało się to chwilę po tym, jak doszło do największej sportowej kompromitacji w dziejach tamtejszej piłki. Przecież na mundial do Anglii Włosi jechali być może z lekkim kompleksem Wyspiarzy, lecz o Koreańczykach z północy wiedzieli tylko tyle, że mają skośne oczy i nie potrafią grać w piłkę. Porażka była niepojęta, nie do zaakceptowania w kraju, który miał mocną ligę, którego kluby zaczynały się liczyć w europejskim futbolu. To zresztą nie była porażka, to było upokorzenie, jedna z największych sensacji w historii mundiali, kompromitacja, na którą odpowiedzią mogła być kadrowa rewolucja. Najpierw jednak pojawił się nowy kapitan u steru cieknącej łajby, Feruccio Valcareggi.

Turniej finałowy ME ’68 z udziałem czterech zespołów odbywał się na Półwyspie Apenińskim. Droga do niego prowadziła przez grupowe eliminacje, a później ćwierćfinały (mecz i rewanż). W Europie Anno 1968 było gorąco. Nie z powodu temperatur, ale walczących ze sobą obozów politycznych, rozruchów społecznych. Nim doszło do sierpniowej interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Pradze, był polski „marzec”, później trwający aż do lipca nadsekwański „maj”, oznaczający zamieszki wywoływane przez lewicujących Francuzów. Włochy też nie były wolne od tego typu reakcji, bo coraz pewniej czuli się komuniści. Kraj był w przededniu rewolucji społecznej, która piętno miała odcisnąć na młodym pokoleniu. Do tego wszystkiego jesienią 1967 roku w tragicznym wypadku zginął Gigi Meroni, piłkarski idol wielu kibiców, nieszczęśliwie potrącony na jezdni przez swojego sąsiada i oddanego fana… W styczniu 1968 przez Sycylię przeszło potężne trzęsienie ziemi, które pochłonęło ponad 200 ofiar i zrównało kilka miast z powierzchnią ziemi. To był burzliwy okres.
Natomiast włoscy zawodnicy szykując się do Euro, mieli przede wszystkim dług do spłacenia. Fani pamiętali o Korei Północnej, piłkarze zaś o chmarze pomidorów, która powitała ich na lotnisku w Genui po przylocie z Anglii… Nie byli więc pewni reakcji własnych fanów, a turniej o mistrzostwo Europy rozgrywany był właśnie na włoskich boiskach. By jednak tak się stało, zgodnie z decyzją UEFA, Włosi musieli najpierw zakwalifikować się do „czwórki”. Uczynili to ze straszliwym mozołem. Ledwo, ledwo w dwumeczu zmogli Bułgarię, a i to nie bez pomocy sędziego, którym był Szwajcar Gottfried Dienst. Do niego jeszcze trzeba będzie wrócić, bo to, co działo się w meczu z Bułgarami, było dziecinną igraszką, najlepsze miało nastąpić później. 

– Był wstyd po Korei i fatalna atmosfera. Celem było odrodzenie – zapewniał Sandro Mazzola, lider drużyny.
W półfinale na drodze błękitnych stanęli Sowieci. Mocna drużyna, półfinaliści ostatniego mundialu, ale też wyraźnie osłabieni. W wypadku samochodowym ucierpiał Woronin, kontuzje wyeliminowały Churcziławę i Czislenkę, z kadry – prawdopodobnie za „alko-doping” – wylecieli Sabo i Miedwiediew. Mecz z Włochami odbył się 6 czerwca, a ledwie pięć dni wcześniej Sowieci grali z Czechosłowacją w… kwalifikacjach igrzysk olimpijskich. Jak to bywało w przypadku drużyn z bloku wschodniego, w obu imprezach uczestniczyli ci sami piłkarze. 

– Po tamtym meczu straciliśmy kilku zawodników. Mieliśmy dobrą drużynę i sporą pewność siebie, ale brak Igora Czislenki był bolesny. To właśnie on kilka miesięcy wcześniej strzelił dwa gole na Wembley Anglikom – wspominał bramkarz Pszenicznikow, następca Jaszyna.

Na początku meczu półfinałowego, w starciu z rywalem ucierpiał wielki gwiazdor calcio – Rivera. Nie mógł kontynuować gry, ale musiał. Cały mecz plus dogrywkę właściwie statystował na boisku. Zmian nie można było przeprowadzać, więc milanista pozostał na boisku. Rosjanie byli groźniejsi, mieli 16 kornerów przy czterech dla gospodarzy. Włosi cierpieli, ale z każdą minutą zyskiwali widownię. W końcówce Domenghini trafił w poprzeczkę, dogrywka niczego nie zmieniła. Regulamin był prosty – karnych nie ma, finał może być powtórzony, półfinał nie. Zadecydował więc rzut monetą. Oto relacja świadków tamtych wydarzeń (na podstawie filmów dokumentalnych z bazy UEFA, publikowanych na sport.tvp.pl): 

Leniew: – Nie wiem jak, ale znalazłem się w pokoju sędziowskim. Był nasz kapitan, trener, sędzia i Facchetti. Potem rzucili monetą.

Pszenicznikow: – Zdecydowali, że wykorzystają neutralną monetę kanadyjską. Przed meczem sędzia po angielsku zapytał naszego kapitana Szesterniewa: orzeł czy reszka. Nie zrozumiał. Milczał. Nasz trener mówił: orzeł, ale kapitan milczał. No to sędzia zapytał Facchettiego, który zrozumiał i wybrał orła. Moneta się kręciła i kręciła, aż wypadł orzeł.

Prati: – Giacinto wybiegł z tunelu, machając koszulką i dając znać, że awansowaliśmy.

Mazzola: – Wiedzieliśmy, że mamy kapitana, któremu dopisuje szczęście. Kiedy graliśmy w jakieś gry czy zakłady, zawsze wygrywał. Dlatego jak zobaczyliśmy, że Facchetti idzie na losowanie, byliśmy może nie całkiem zrelaksowani, ale pewni siebie. To był szczęściarz. 

Wówczas tak, potem już nie. Obrońca, który wyprzedzał swoją epokę, wyprzedził też wielu kolegów z drużyny. Zmarł po ciężkiej chorobie nowotworowej w wieku raptem 64 lat…

W finale Azzurri byli znacząco osłabieni. Rivera się nie wyleczył, zabrakło też Mazzoli.

 – Miałem problemy z nerkami, powinienem był przez rok odpoczywać, ostrzegałem, że mogę nie zagrać na Euro. Błagali mnie, bym zagrał w półfinale. OK., powiedziałem, poświęcę się dla zespołu, ale jeśli zagram w półfinale, pozwolicie mi wystąpić również w finale. Zgodzili się. Tymczasem grząskie boisko, dogrywka i ubytek sił spowodował, że następnego dnia zmienili zdanie i miałem nie zagrać w finale. Wściekłem się, spakowałem walizki i chciałem wyjechać z hotelu. Burgnich i Ferrinini zamknęli mnie w pokoju, nie pozwolili uciec – wspominał gwiazdor Interu.

 Rywalem była Jugosławia. Piekielnie silna, z piekielnie niebezpieczym Dżajicim. Ale też osłabiona. W półfinale urazu doznał świetny Osim. Wysłano zatem telegram do Belgradu, by przysłać w zastępstwie Acimovicia.

– Graliśmy w tym czasie mecz z moją Crveną Zvezdą w Mitropa Cup. W przerwie zmienił mnie trener, co mnie zdziwiło. Pojawił się sekretarz federacji i powiedział: Kule, pakuj się, jedziesz do Rzymu. Kompletne zaskoczenie. Dołączyłem do reprezentacji. Byłem niesamowicie zdenerwowany. Kiedy zobaczyłem na Stadio Olimpico Facchettiego i Burgnicha, chciałem uciec – twierdzi zmiennik Osima.

 Takiemu rywalowi, w normalnych okolicznościach, Włosi by nie sprostali. Nie daliby rady, gdyby nie sędzia, a był nim ponownie Dienst. Po tym meczu szwajcarski „Sport” zażądał publicznie, by rodakowi odebrać legitymację sędziowską. Zupa jednak już się wylała. Włosi drugi raz w tej edycji stali się beneficjentami nieudolności (warto mimo wszystko w to wierzyć) sędziego, który dwa lata wcześniej w finale mistrzostw świata ’66 uznał kontrowersyjnego gola Hursta. W Rzymie, przy stanie 1:0 dla Jugosławii, nie uznał Plavim kolejnego trafienia Dżajicia, a w końcówce nie mrugnął nawet okiem, gdy Domenghini trafił z rzutu wolnego, kiedy rywale, właściwie wraz z nim, ustawiali dopiero mur. Włoch nie czekał gwizdka, sędzia wskazał na środek boiska. Późniejsze protesty pokonanych zdały się na nic. Dienst drugi raz w karierze podjął decyzję korzystną dla gospodarzy finału. Jugosłowianie nie wygrali, choć w powszechnej opinii byli dużo lepsi od Włochów. 

Zoff: – Byli dużo lepsi, grali na zupełnie innym poziomie, cierpieliśmy cały czas.

Acimović, Musemić i oczywiście Dżajić rzeczywiście grali koncertowo. Wystarczyło to jednak tylko do remisu i konieczności rozegrania meczu jeszcze raz – dwa dni później. I to już był zupełnie inny mecz. Włoski selekcjoner wymienił kilku graczy, wrócił Mazzola. Jugosłowianie nie mieli takich rezerw, zagrali niemal bez korekty, fizycznie i emocjonalnie nie wytrzymali. 

Acimović: – Przegraliśmy przed meczem. Zobaczyliśmy, że Petković trzyma się za brzuch, miał wrzody, źle się czuł. Zmian robić nie można było, ale przecież mecz się jeszcze nie zaczął. Zawołaliśmy więc z trybun Hosicia…
Najpierw Riva, król strzelców całej edycji, lecz nie turnieju finałowego, a potem Anastasi efektownym strzałem zza pola karnego, ustalili wynik finału. Piłkarze z Bałkanów nie wierzyli w sens rywalizacji, czuli się oszukani w pierwszym meczu, zeszła z nich energia. Media jugosłowiańskie grzmiały o „międzynarodowej zmowie”, która premiowała Włochów. Niemniej Stadio Olimpico zapłonął po ostatnim gwizdku. I to dosłownie. Kibice wyjęli zapalniczki, podpalili gazety. Takich fajerwerków jeszcze nie oglądano. Mazzola: – Czekaliśmy na to 30 lat, dotarliśmy na szczyt, a reprezentacja i włoski futbol znów były szanowane.

Czarny totek zabiera gwiazdy

Euro 1980 przybrało wreszcie kształt turnieju. Grało już osiem drużyn, były dwie grupy, nie było tylko półfinałów. Najlepsi w grupach stworzyli parę finałową. Zespoły z drugich miejsc zmierzyły się w meczu o brąz. Gospodarz, czyli Włosi, pierwszy raz nie musiał walczyć w eliminacjach.
I znów nie był to zwykły czas dla Azzurrich. Znów kadra była w przebudowie, tym razem głównym inżynierem mianowano Enzo Bearzota. Nową drużynę szykował już na mundial w Argentynie. Pokolenie Mazzoli, Rivy i Rivery złożyło błękitne koszulki do szaf, pojawili się Tardelli, Rossi, Antognoni. Na argentyńskim mundialu, na który niewiele brakowało, by nie pojechali (przedstawiciele włoskiej lewicy namawiali do bojkotu imprezy w rządzonym przez „generałów” kraju, gdzie tysiące ludzi zginęło, przepadło lub zostało wygnanych), zrazu szli jak burza. Nie mieli sobie równych, w grupie pokonali między innymi wschodzących Francuzów i gospodarzy – Argentyńczyków. Dalej Austrię, by w końcu nie sprostać Holandii. Gołym okiem było jednak widać, że rodzi się coś ciekawego. Że Włosi po latach zadyszki znów będą groźni dla każdego. Na Euro ’80 mieli to wszystko tylko potwierdzić. 

Bearzot miał czas, miał piłkarzy, miał dobre, udane przetarcie na mundialu, miał nadzieję skończyć turniej z Pucharem Henriego Delaunaya. I być może tak by się stało, gdyby wiosną, kilka miesięcy przed inauguracją czempionatu, na Półwyspie Apenińskim nie doszło do trzęsienia ziemi. Tym razem jego przyczyną nie były ruchy skorupy ziemskiej, ale czarny totek, w którym udział brali piłkarze Serie A i B. W styczniu lewicowy dziennik „Paese Sera” opublikował wywiad z pomocnikiem Lazio Maurizio Montesim. Lazio wiadomo jaki to klub, jakich ma kibiców, o jakim światopoglądzie. Montesi był zaś człowiekiem o lewicowych przekonaniach. Pojechał równo z trawą, nie licząc się z konsekwencjami. Padły słowa o powszechnej korupcji, o systemie nielegalnych zakładów, które niszczą przebieg rozgrywek. Ruszyła lawina. Bukmacherzy zaczęli zeznawać na piłkarzy, którzy obstawiali u nich porażki własnej drużyny. W marcu do prokuratury rzymskiej wpłynęło pismo z oskarżeniem niemal 30 zawodników i działaczy. Ba, w niedzielę, 23 marca, podczas ligowej kolejki zaczęły się niespodziewane aresztowania. W trakcie meczu Milanu z Torino wywieziono ze stadionu dwóch piłkarzy mediolańskiej drużyny. Drzwi do szatni były zablokowane, jednego z nich pojmano zaraz po tym, jak trener zdjął go z boiska. Akcja była zsynchronizowana, obstawionych było kilka stadionów. Zaczęły się przesłuchania, karabinieri dowozili piłkarzy, szokujące zdjęcia zdobiły okładki gazet. Włoski trener na wszelki wypadek zgłosił bardzo szeroką kadrę składającą się z 40 nazwisk. A potem zapadły wyroki. Okazało się, że nie Bearzot był selekcjonerem drużyny narodowej, ale skład sędziowski. Posypały się srogie kary – afera „Totonero” pogrążyła plany podboju Europy. „Tuttosport” krzyczał z okładki: „Milan in Serie B. Tre anni a Rossi”. Degradacja słynnego klubu nie obeszła Bearzota zbyt mocno, trzyletnia (skrócona jednak później w perspektywie MŚ ’82) dyskwalifikacja najlepszego strzelca i gwiazdy argentyńskiego mundialu, zdecydowanie bardziej. Podobną karę wlepiono Bruno Giordano – najlepszemu piłkarzowi Włoch Anno 1979. Dla złapanych prokurator żądał łącznie 42 lat więzienia. Niektórzy odsiedzieli po kilkanaście dni (między innymi Giordano). Ponieważ jednak do 1986 roku oszustwa sportowe we włoskim prawie nie były traktowane jako przestępstwa, możliwe były tylko sportowe dyskwalifikacje. W czerwcu, gdy Squadra Azzurra walczyła w Euro, trwał jeszcze proces piłkarzy. Ostatecznie skończyło się tylko na piłkarskiej banicji, ale strata Rossiego i Giordano stanowiła dla Bearzota spory cios.
Cała konstrukcja mocno się zachwiała. Drużyna nie dość, że pozbawiona gwiazd, to jeszcze niepewna tego, jak przyjmą ją kibice, ludzie kochający Serie A, a tak perfidnie oszukani przez samych piłkarzy, którym udowodniono sprzedajność. 

– Atmosfera była fatalna, w autobusie napięcie ogromne, nigdy tak się nie czułem, to było nie do zniesienia, nie wiedzieliśmy jak ludzie będą się do nas odnosić – wspominał Zoff, wówczas już nestor drużyny, nastrój przed pierwszym meczem. Remis z Hiszpanią, potem wymęczone 1:0 z Anglią i gol Marco Tardellego na starym Stadio Comunale w Turynie, czyli dla pomocnika Juve niemal w domu. O tym, że to jednak Belgia zajęła pierwsze miejsce w grupie i weszła do finału zadecydował bezbramkowy remis gospodarzy z Czerwonymi Diabłami. Trudno zrozumieć dlaczego sędzia nie podyktował jedenastki dla Włochów za bezczelne – jak wyraził się Tardelli – zagranie ręką. Nie podyktował, więc Italii został tylko mecz o trzecie miejsce przegrany w konkursie rzutów karnych z Czechosłowacją. Czwarte miejsce na mundialu w Argentynie odebrano jako sukces i dobry prognostyk. Czwarte miejsce na swoim Euro było już wyłącznie porażką.
Fazę półfinału, choć już bez rozgrywania meczu o III miejsce, Włosi powtórzyli osiem lat później. Pierwszą bramkę dla Italii, w premierowym jej występie na Euro ’88, zdobył 24-letni Roberto Mancini. Zespół był całkiem niezły, odświeżony przez Azeglio Viciniego, który włączył do kadry sporo swoich byłych podopiecznych z młodzieżówki, lecz być może zgubiła go nieco pewność siebie. W półfinale Italia nie miała nic do powiedzenia w starciu ze Związkiem Radzieckim, a przecież tego rywala w lutym 1988 rozbiła w Bari 4:1…

Dwaj ludzie o imieniu Francesco

Biorąc pod uwagę to wszystko, co targało krajem i reprezentacją w 1968 oraz 1980 roku, do Euro 2000 drużyna przygotowywała się ze spokojem. Atmosfera była całkiem niezła, co nie znaczy, że idealna. Dwa lata przed turniejem w „L’espresso” głos dał Zdenek Zeman. Kontrowersyjny szkoleniowiec publicznie i odważnie rozwodził się nad problemem dopingu trapiącym włoską piłkę. Mówił o tym, że środowisko musi pozbyć się „prochów”, że jest zdziwiony rozwojem muskulatury Alessandro Del Piero, itd. Doczekał się kilku pozwów cywilnych, ale jego słowa po latach doprowadziły do wielkiego śledztwa i procesu w sprawie dopingu we włoskiej piłce. 

Ale to wszystko „zadziało się” dopiero po latach. Na Euro Włosi zdawali się być mocni i zjednoczeni. Krytyka dotykała właściwie tylko selekcjonera Zoffa – za to, że hołdował catenaccio, mając w składzie artystów pokroju Del Piero czy Francesco Tottiego.

Zaczęło się od efektownego trafienia Conte i radości, jakiej nie powstydziłby się Tardelli, bohater finału MŚ ’82. Przed meczem z Belgią w Brukseli włoska delegacja złożyła kwiaty w miejscu, gdzie na Heysel 15 lat wcześniej zginęło kilkudziesięciu włoskich fanów. – Kiedy doszło do tragedii, byłem kibicem Juve. Oglądałem ten dramat w telewizji – wspomina Demetrio Albertini, członek włoskiej delegacji na Heysel.
Właściwie dwa ostatnie mecze turnieju zdefiniowały udział w nim Italii. Przede wszystkim znakomity półfinał z Holandią, która była faworytem. Sęk w tym, że we włoskiej bramce stał Francesco Toldo. A stał, ponieważ kontuzja wyeliminowała z turnieju Buffona. Rzadko zdarza się tak spektakularny występ bramkarza na takim poziomie. Włosi od 34. minuty grali w dziesiątkę po czerwonej kartce dla Zambrotty, zatem postanowili się przede wszystkim bronić. W regulaminowym czasie gry Holendrzy mieli dwie jedenastki – strzał Franka de Boera wybronił Toldo, Kluivert z kolei trafił w słupek. Kiedy doszło do serii jedenastek, znów zawalił sprawę De Boer, ale nie tylko on. Na cztery próby Holendrów Toldo skapitulował tylko raz. Warto pamiętać o mistrzowskiej, psychologicznej zagrywce Zoffa, który jako pierwszego w serii karnych do uderzenia desygnował Di Biagio – tego samego, którego pudło zadecydowało o włoskim fiasku mundialu ’98. Tym razem celny strzał pomocnika miał zbawienny wpływ na morale drużyny. Podobnie jak podcinka (łyżeczka, Panenka) Tottiego, który ośmieszył Van der Sara.

Z Tottim to również ciekawa historia, która o mało nie rozsadziła drużyny przed decydującymi meczami. Grał świetny turniej, by tuż przed półfinałem dowiedzieć się, że siądzie na ławce, ustępując miejsca Del Piero.
„Piszę kilka SMS-ów do najbliższych przyjaciół, wyzywając trenera od najgorszych. Zakłopotani koledzy nie wiedzą, w którą stronę mają patrzeć. Są równie zaskoczeni niezrozumiałym wyborem trenera i gdyby nie fakt, że zastępuje mnie Del Piero – mistrz, którego wszyscy szanujemy niezależnie od nie najlepszego okresu, jaki teraz przechodzi – jest bardzo prawdopodobne, że ktoś nie dałby rady zachować milczenia”. – tak opisywał w biografii przedmeczową odprawę Totti. Zoff powiedział mu, że widzi jego zmęczenie i chce po prostu, by zachował błysk na finał. Puste słowa. Rzymianin chciał grać w półfinale, o którym mówił cały świat. Wszedł dopiero na zmianę, ale swoją rolę, i to dość spektakularną, zdążył odegrać.

O samym meczu Totti mówi jak o najlepszej ilustracji poświęcenia, siły psychicznej, kunsztu i słabnącego ducha w szeregach przeważającego rywala. „Takie spotkania – napastnicy przeciw obrońcom bez zamieniania się rolami – zawsze kończą się w ten sam sposób: w końcu bramka pada i całe twoje cierpienie okazuje się daremne. Tego dnia jednak dzieje się coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem i nigdy nie zobaczę. Bramka nie pada… Kontrolka energii Holendrów miga już na czerwono, a my czujemy się niepokonani jak trzystu pod Termopilami”.
Finał mistrzostw Europy był równie fascynujący jak półfinał. Włosi objęli prowadzenie po uderzeniu Delvecchio i pewnie zmierzali do końca meczu z nikłym prowadzeniem. W doliczonym czasie gry źle interweniował w powietrzu Cannavaro, piłka trafiła do Wiltorda i padło wyrównanie. To załamało Włochów, którym zabrakło 15-20 sekund do szczęścia. „Zaczynamy dogrywkę, a niektórzy z nas są już tak załamani, że nie pamiętają nawet o zasadzie złotego gola. Kto strzeli, wygrywa…”. Strzelił Trezeguet. Zdobył bramkę, która ostatecznie zakończyła zmagania między Les Blues a Azzurri.
– Wciąż mam ciarki, gdy myślę jak by to było sięgnąć po tytuł. Największe rozczarowanie w karierze, nadal to przeżywam i nie potrafię się z tym pogodzić – mówi Albertini.
Drużynę powitano jednak w kraju ciepło, wicemistrzostwo Europy było sukcesem, na który na dobrą sprawę niewielu liczyło.

Ten wynik Azzurri powtórzyli dopiero na boiskach Polski i Ukrainy. To akurat historia świeżutka, nie wymaga szerszego opisu. Historia, którą spuentował fatalny występ w finale przeciw Hiszpanii, ale wcześniej kapitalny rozdział napisał Mario Balotelli, w pojedynkę rozprawiając się z Niemcami na Stadionie Narodowym w Warszawie. Między tymi dwoma srebrnymi medalami, między mimo wszystko dwoma beczkami miodu, zaplątała się również ciężarówka lukru (MŚ 2006) oraz łyżka dziegciu – gdy Szwedzi z Duńczykami remisując 2:2, wyrzucili Włochów z Euro 2004…


Przy pisaniu tekstu korzystałem z książek:
  • Encyklopedii Fuji MISTRZOSTWA EUROPY, 
  • „FRANCESCO TOTTI KAPITAN”, 
  • „CALCIO”,
  •  archiwum własnego, 
  • filmów dokumentalnych UEFA, wyemitowanych na sport.tvp.pl.

TEKST POJAWIŁ SIĘ W TYGODNIKU PIŁKA NOŻNA 27/2021

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024