Ekstraklasa zweryfikowała beniaminków
Weszli do ligi z pomysłami na siebie. Jedni przyjęli koncepcję wzniosłą, idealistyczną, drudzy postawili na sposób i pragmatyzm. Obrane drogi zaprowadziły beniaminków w zupełnie odmienne miejsca.
Dwóch beniaminków, dwie różne drogi i dwa różne wyniki (fot. Paweł Piotrowski / 400mm.pl)
KONRAD WITKOWSKI
Jeszcze kilkanaście miesięcy temu byli na bardzo podobnym etapie: drużyny Rakowa Częstochowa i Łódzkiego Klubu Sportowego ukończyły pierwszoligowe rozgrywki z niemal identycznym dorobkiem punktowym, pewnie uzyskując awans do Ekstraklasy. Oba zespoły były chwalone za oryginalność stylu i organizację gry. Spodziewano się, że będą powiewem świeżości w nieco skostniałej elicie. Panowała zgodność co do tego, że Raków jest interesującym projektem, lecz nie brakowało głosów, iż to ŁKS ze swoim ofensywnym usposobieniem wniesie więcej do najwyższej klasy rozgrywkowej.
Kończący się sezon zweryfikował przyjęte przez kluby sposoby budowy zespołu na miarę Ekstraklasy. W przypadku jednego z nich jest to weryfikacja brutalna. Na finiszu rozgrywek różnica między Rakowem a ŁKS wyniesie około 30 punktów – wynik będzie jak najbardziej miarodajny, bowiem w rundzie finałowej drużyny rywalizują w tej samej grupie. To przepaść. W ostatniej dekadzie tak gigantyczne dysproporcje występowały tylko wtedy, gdy jeden z beniaminków kwalifikował się do europejskich pucharów (Zagłębie Lubin w sezonie 2015-16 oraz Górnik Zabrze w rozgrywkach 2017-18), zaś drugi – z różnym skutkiem – rozpaczliwie bił się o utrzymanie (odpowiednio: Bruk-Bet Termalica Nieciecza i Sandecja Nowy Sącz). Zespół z Częstochowy znajdzie się w czołówce dolnej ósemki, może nawet na jej szczycie, tymczasem ŁKS z hukiem dołączy do grupy wstydu, czyli drużyn, które kończą sezon jako czerwona latarnia ligi.
KOLANEM W NOS
W dotychczas rozegranych bezpośrednich meczach korzystniejszy bilans ma ŁKS, lecz na dłuższym dystansie Raków deklasuje drugiego z beniaminków. Jedyny aspekt statystyczny, w którym górują dwukrotni mistrzowie Polski, to liczba strzałów oddawanych w meczu – nijak nie przekłada się to na zdobywane punkty. Częstochowska koncepcja podboju Ekstraklasy okazała się znacznie skuteczniejsza niż ta wymyślona w Łodzi. Dlaczego?
Raków sumienniej przygotował się do ekstraklasowego egzaminu. W Częstochowie skompletowano stosunkowo silną i odpowiednio zbalansowaną kadrę. Szefowie klubu wyszli ze słusznego założenia, że skład personalny, który zdominował rozgrywki I ligi, nie stanowi gwarancji sukcesu szczebel wyżej. Drużyna się zmieniła: w podstawowym składzie na mecz 30. kolejki z Zagłębiem Lubin znalazło się tylko czterech zawodników, którzy zagrali przeciwko Podbeskidziu Bielsko-Biała w kolejce numer 30 sezonu 2018-19. Ta czwórka to: Tomas Petrasek, Petr Schwarz, Igor Sapała i Sebastian Musiolik. Silny kręgosłup zespołu został zachowany, na pozostałych pozycjach dokonano wymiany ogniw na lepsze.
Beniaminek nie budował kadry naprędce, nie sprowadzał jakichkolwiek zawodników mogących przydać się w Ekstraklasie. Zasada „wszystkie ręce na pokład”, tak powszechna w klubach wchodzących do ligi, nie obowiązuje w Częstochowie. Tam każdy ruch wygląda na zaplanowany i przemyślany. Felicio Brown Forbes, przyzwoity w Koronie Kielce, jest najlepszym strzelcem Rakowa. Sprowadzenie Kamila Piątkowskiego, który nie dostał szansy w Zagłębiu Lubin, okazało się strzałem w dziesiątkę. Jeśli ktoś sądził, że jedyny atut 20-latka to status młodzieżowca, bardzo się pomylił. Piątkowski wyrósł na jednego z najciekawiej zapowiadających się obrońców Ekstraklasy. Wypożyczony z Crystal Palace Jarosław Jach, choć miewał gorsze momenty, drużyny nie osłabił. A już zimowe okno transferowe było popisem pionu sportowego Rakowa: Fran Tudor pokazał, dlaczego ma na koncie występy w reprezentacji Chorwacji, zaś David Tijanić wniósł tyle jakości, że zapomniano o absencji Miłosza Szczepańskiego. Warto przyglądać się Benowi Ledermanowi. Pozyskanie 20-letniego Amerykanina, szkolonego między innymi w La Masii, było ruchem nieoczywistym, lecz przedłużenie umowy na kolejne cztery sezony pokazuje, że w Częstochowie pokładają w pomocniku spore nadzieje.
Skauting Rakowa zasłużył na pochwały, choć nie ustrzegł się błędów. Andrija Luković i Bryan Nouvier pożegnali się z klubem już w marcu. Przeciętnym graczem okazał się Rusłan Babenko, więcej spodziewano się także po Emirze Azemoviciu.
ŁKS prowadził bardziej naiwną politykę transferową. Drużyny nie zdołano przeformatować na poziom Ekstraklasy. Najwidoczniej w Łodzi uznano, że zespół pierwszoligowy uzupełniony kilkoma obcokrajowcami poradzi sobie o półkę wyżej. Radził sobie tak, że spadł pięć kolejek przed finiszem sezonu, będąc najsłabszym w lidze od kilkunastu lat. Błędnie rozłożono akcenty transferowe: w szatni ŁKS pojawił się iberyjski zaciąg (czterech Hiszpanów oraz Portugalczyk) i tylko dwóch Polaków zaprawionych w ekstraklasowych bojach. Arkadiusz Malarz robił, co mógł, ale częściej niż w geście triumfu, musiał unosić ręce z bezradności po kolejnej straconej bramce. Dopiero w przerwie zimowej do drużyny dołączył Maciej Dąbrowski: 33-latek nie stał się szefem defensywy na miarę oczekiwań, a z bieżącego sezonu zostanie zapamiętany głównie jako ten, który kolanem uszkodził sobie nos.
PRZEZ FINEZJĘ DO SPADKU
O reprezentacji Hiszpanii mawiano onegdaj, że gra jak nigdy, a przegrywa jak zawsze. ŁKS w pewnym stopniu pasuje do tego sformułowania. Beniaminek próbował gry atrakcyjnej, opartej na wymianie wielu krótkich podań. Ofensywnym stylem łodzianie chcieli zawojować Ekstraklasę, ale zderzyli się ze ścianą. Wierność przyjętej filozofii w tym przypadku okazała się zgubna.
– ŁKS mocno ryzykował – mówi Radosław Majdan. – Rozgrywanie akcji krótkimi podaniami od własnej bramki wymaga odpowiednich wykonawców, a w tej drużynie ich zabrakło. Rywale szybko rozczytali styl beniaminka, podchodzili wysoko i zmuszali go do błędu. W efekcie ŁKS stracił wiele goli po indywidualnych pomyłkach przy wyprowadzaniu piłki. Ta filozofia gry przysporzyła zespołowi więcej problemów pod własną bramką niż składnych akcji w ofensywie – dodaje były reprezentant Polski, obecnie ekspert stacji Canal+.
Jeden z podstawowych problemów ŁKS polegał na tym, że z lepszymi od siebie chciał grać jak równy z równym. W przeciwieństwie do Rakowa, który zdając sobie sprawę z własnych niedostatków, wiedział, że nie zdobędzie punktów w Ekstraklasie, jeśli nie przechytrzy przeciwnika. Zresztą można to było zauważyć już w ubiegłym sezonie, gdy obaj ówcześni pierwszoligowcy trafili w Pucharze Polski na poznańskiego Lecha. ŁKS przegrał pod dogrywce z kiepsko dysponowanym Kolejorzem, natomiast Raków potrafił wykorzystać mankamenty faworyta i wyrzuć go za burtę rozgrywek.
Przy całym pragmatycznym podejściu do rywalizacji w Ekstraklasie, trener Marek Papszun konsekwentnie trzymał się autorskiego pomysłu na grę. Raków zachował swoje DNA – ustawienie z trójką stoperów, nacisk na atakowanie skrzydłami i dopracowane do perfekcji egzekwowanie stałych fragmentów (piłkarze przyznają, że poświęcają wiele godzin na ćwiczenie wariantów wykonywania rzutów rożnych i wolnych, a sposób pracy nad tymi elementami nie zmienił się od czasów II ligi).
– W przeciwieństwie do ŁKS, w drużynie z Częstochowy pragmatyzm wygrał z finezją. Raków bazuje na zagęszczaniu środka pola, gra piątką pomocników, a to bardzo niewygodne dla rywali. To zespół kompaktowy, w którym zawodnicy świetnie się asekurują. Stosuje wysoki pressing, jest agresywny w odbiorze piłki. Żeby tak grać, trzeba być bardzo dobrze przygotowanym kondycyjnie – podkreśla Majdan. – Raków rozwijał się w trakcie sezonu. Drużyna ewoluowała: zaczęła jak beniaminek, traciła przypadkowe bramki, odkrywała się, a rywale ją kontrowali. Trener Papszun wyciągał jednak słuszne wnioski i z kolejki na kolejkę zespół coraz bardziej przypominał rutynowanego ligowca. W pierwszej rundzie zapłacili frycowe, natomiast później grali znacznie konsekwentniej i skuteczniej.
W RÓŻNE STRONY
Ostatnie miesiące pokazały, który z beniaminków opiera się na mocniejszych fundamentach. W Częstochowie realizowany jest projekt długofalowy: właściciel Michał Świerczewski zaufał określonej grupie ludzi i to z nimi zamierza pokonywać kolejne szczeble w rozwoju klubu. Istotnym dla Rakowa krokiem będzie modernizacja stadionu, która rozpocznie się wkrótce. Drużyna ma wrócić do gry w Częstochowie na wiosnę 2021 roku. Jest niemal pewne, że uczyni to z Papszunem na ławce, gdyż 45-letni szkoleniowiec ma w klubie bardzo mocną pozycję. – Trener jest wielkim atutem Rakowa. Widać, że zawodnicy dobrze rozumieją jego ideologię gry – zauważa Majdan.
ŁKS również uchodził za instytucję względnie stabilną i rozsądnie zarządzaną, ale kończący się sezon podał ten pogląd w wątpliwość. Sprzedając Daniego Ramireza – swojego bezapelacyjnie najlepszego piłkarza – przed wiosenną częścią sezonu, beniaminek znacząco ograniczył szanse na utrzymanie, żeby nie napisać, że sam wydał na siebie wyrok. Kolejną decyzją władz, która nie pomogła zespołowi, była zmiana trenera na początku maja. Co prawda Wojciech Stawowy przejmował ŁKS będący w bardzo trudnym położeniu, jednak pod wodzą nowego szkoleniowca drużyna nie zaliczyła progresu w żadnym aspekcie. – Szefom łódzkiego klubu chodziło o impuls wobec drużyny, zawodnicy mieli przebudzić się przy nowym trenerze. Wyszło jednak zupełnie odwrotnie. O ile za kadencji Kazimierza Moskala zmorą ŁKS były błędy poszczególnych piłkarzy, o tyle później kompletnie rozsypał się jako zespół. Jego gra wyglądała desperacko, zwłaszcza w defensywie – ocenia Majdan.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 28/2020)