Drugi Polak w Juventusie. Ciąg dalszy legendy
Wojciech Szczęsny w Romie osiągnął mniej więcej tyle samo co Zbigniew Boniek po transferze z Juventusu, gdzie dorównać mu będzie o wiele trudniej.
Czy Wojciech Szczęsny poradzi sobie w Juventusie (fot. Imago Sportfotodienst Reuters Forum)
Do odważnych świat należy. A na odwadze, pewności siebie graniczącej z bezczelnością nigdy naszemu bramkarzowi nie zbywało. W tym też jest podobny do Zibiego sprzed 35 lat, który w otoczeniu świeżo upieczonych mistrzów świata oraz najlepszego piłkarza pierwszej połowy lat 80. Michela Platiniego czuł się w szatni jak ryba w wodzie.
Teraz charakterny Szczęsny nie drży przed nowym wyzwaniem i Gianluigim Buffonem, przy którym niejeden stracił cierpliwość i zamienił się w piłkarskiego turystę. Nie ma co jednak porównywać Polaka do Norberto Neto, Marco Storariego, Aleksa Manningera i jeszcze paru innych. Nie ta półka. Oni byli lub są solidnymi rzemieślnikami, którzy za Buffonem mogli nosić rękawice, on jest wybitnym fachowcem. Dwa lata pobytu w Serie A nostryfikowały jego mistrzowskie papiery. A przecież już w Rzymie miało być bardzo trudno. Nie czekała tam na niego dolce vita, lecz atmosfera pełna nieufności.
Bramkarze Romy latami pracowali na ograniczone zaufanie. Poczynając od Francesco Antoniolego, z którym wiąże się ostatnie rzymskie scudetto. Jego wpadki i black-outy przeszły do legendy. Czego mu nie brakowało, to szczęścia i na tym zajechał dalej, niż zasługiwał. Nawet dobry początek zaliczył Brazylijczyk Doni, a zachęcona tym Roma straciła umiar i zakontraktowała w krótkim czasie kolejnych jego rodaków. W pewnym momencie miała aż trzech w kadrze: rzeczonego Doniego, Julio Sergio i Artura.
Moda na Brazylijczyków rozszerzyła się na cudzoziemców w ogóle. Chronologicznie pierwszym, który pojawił się w klubie, był Austriak Michael Konsel. Nie poradził sobie, mylił się częściej niż Antonioli, z którym przegrał rywalizację. Jak meteoryt przeleciał przez szatnię Grek Dimitrios Elefteropoulos. Następnie między brazylijski tercet wmieszał się Bogdan Lobont. Kiedy na bocznicę zjechali Doni i Julio Sergio, zjawił się ktoś na lata. Tego na pewno oczekiwano po finaliście mistrzostw świata z 2010 roku Maartenie Stekelenburgu. W burzliwych czasach, które wraz z pieniędzmi Amerykanów i rządami Luisa Enrique nadciągnęły do Rzymu, Holender nie okazał się bezpieczną przystanią. Dlatego rok później do pomocy sprowadzono mu Mauro Goicoecheę. Na samo wspomnienie tego golkipera kibicom Romy przechodzą ciarki po plecach. Następni: Morgan De Sanctis najlepsze lata miał już za sobą, a Łukasz Skorupski – jeszcze przed sobą. I wreszcie nastał Szczęsny.
Do Romy wniósł nieoglądaną wcześniej jakość. Na jego punkcie oszalał Luciano Spalletti, który sens pracy w poprzednim sezonie upatrywał w przedłużeniu wypożyczenia Polaka z Arsenalu, mimo że góra lekko oponowała, zgłaszając gotowość Brazylijczyka Alissona. Trener dopiął swego i być może bramkarz był jedynym z jego kadry, który zasługiwał na coś więcej niż wicemistrzostwo. Bronił we wszystkich 38 meczach, nie zszedł z posterunku nawet na moment. Pełnym dorobkiem 3420 minut w sezonie mogło pochwalić się jeszcze tylko dwóch piłkarzy: stoper Francesco Acerbi z Sassuolo i Gianluigi Donnarumma z Milanu, z tym że on puścił 45 goli, Szczęsny o siedem mniej. W 14 spotkaniach zachował czyste konto, a doliczając takich osiem z pierwszego sezonu w Romie, rachunek wyniósł 22 zerowe mecze na wszystkie ligowe w liczbie 72. Tak dobrego bilansu w dwóch ostatnich sezonach nie miał żaden bramkarz. Z jednym wyjątkiem. Buffon w 65 występach puścił 41 goli i 34 razy nie dał się pokonać nikomu.
Dwóch najlepszych bramkarzy Serie A teraz spotkało się w jednej szatni. Czy Szczęsny będzie dla Buffona tym, kim jeszcze niedawno był dla Polaka Alisson? Nie może być innej odpowiedzi niż twierdząca. Nie da rady Buffona posadzić na ławce i nie chodzi o zasługi i nazwisko, ale o ciągle nieprawdopodobne umiejętności, z którymi pod rękę idą końskie zdrowie, wilczy apetyt na kolejne rekordy, radość z gry i silna osobowość. Jego plany na ten sezon zakładają ostatni skok na nieosiągalną do tej pory Ligę Mistrzów i wyjazd na szóste w karierze mistrzostwa świata (jeśli Włosi wywalczą awans).
Juventus bardziej niż kiedykolwiek będzie potrzebował jego charyzmy. Po odejściu Leonardo Bonucciego niemal cały ciężar odpowiedzialności za morale zespołu: mobilizowania w momentach kryzysu, ściągania za nogi na ziemię po paru zwycięstwach będzie spoczywał na nim. Z którejkolwiek strony spojrzeć, Massimiliano Allegri nie może w najbliższym sezonie nagle zmarginalizować roli prawie 40-latka w zespole. Nie ma powodu.
Szczęsnego czeka więc rok cierpliwości. Trudny rok, w którym zdarzy się mu zagrać raz, góra dwa w miesiącu, w którym złapanie rytmu meczowego będzie prawie niemożliwe, w którym wywołany do tablicy po dłuższej przerwie będzie musiał odpowiedzieć na piątkę z plusem, żeby nikt nie zwątpił w jego przygotowanie do roli następcy Supermana. Niby więc ma spokojnie dojrzewać do gry w Juventusie, by zacząć zbierać owoce za rok, ale jak w takich okolicznościach zachować spokój?
W najbardziej wymagającym miejscu pracy w Italii czyhają na niego inne niebezpieczeństwa. Bo co, jeśli rozochocony albo ciągle nienasycony Buffon zmieni zdanie i po przyszłorocznym turnieju w Rosji nie przerwie kariery? Wykluczyć tego nie można. Dino Zoff, na przykład którego coraz częściej się powołuje, bronił w Juventusie po 41 urodzinach. A jeśli numero 1 dotrzyma słowa i spasuje, to będzie sygnał do gruntownej przebudowy drużyny. Za bramkarzem prawdopodobnie pójdzie Andrea Barzagli, o rok starszy będzie Giorgio Chiellini. Zakończy się cykl, a każde nowe otwarcie niesie ryzyko. W 1999 roku nie udało się Carlo Ancelottiemu kontynuować pasma sukcesów Marcello Lippiego. Zmieniła się ekipa trenersko-piłkarska i na dwa lata skończyły się sukcesy. Najbardziej winni byli szkoleniowiec i nowi zawodnicy, na czele z Edwinem van der Sarem, symbolem tamtych niefartownych czasów zakończonych podwójnym wicemistrzostwem, z których nikt nie potrafił się cieszyć.
Ciąg dalszy legendy to Szczęsny. Decyzja już zapadła. Tylko nie wiadomo, od kiedy Polak zacznie dopisywać do niej swoje rozdziały. A być może z czasem stworzy własną?
TEKST UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (30/2017) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”