W ciągu roku pełnił w Lechu Poznań funkcję szkoleniowca rezerw, trenera tymczasowego, w końcu dostał pierwszą drużynę na stałe. Choć nie ma wielkiego doświadczenia, powierzono mu zadanie budowy nowego Kolejorza – odmienionego pod względem personalnym i charakterologicznym.
Jak się pan odnajduje w roli kapitana statku na niespokojnych wodach?
Jestem pozytywnie nastawiony i dobrze czuję się w tej roli – mówi Dariusz Żuraw. – Nie należę do ludzi, którzy marudzą i narzekają. Wiem, co mam do zrobienia. Ze sztabem nakreśliliśmy plan, jak zamierzamy grać i pracować, do czego chcemy dążyć.
Był pan zadowolony z kadry zawodniczej, którą otrzymał na starcie przygotowań do sezonu?
Byłem bardzo zadowolony. Jak każdy trener, wolałbym od pierwszego dnia mieć do dyspozycji kompletny zespół, jednak zdaję sobie sprawę, jaka jest sytuacja. Reprezentanci oraz zawodnicy, którzy kończyli poprzedni sezon w drugiej drużynie, dostali dłuższe urlopy. Do tego kilku piłkarzy wracało do zdrowia po kontuzjach. Z optymizmem patrzę w przyszłość.
W latach 2014-15, kiedy był pan asystentem Macieja Skorży, wyobrażał pan sobie siebie jako pierwszego szkoleniowca Lecha?
Powiedziałem nawet jednemu z prezesów, że kiedyś będę chciał wrócić do Poznania jako pierwszy trener.
Można znaleźć jakąś analogię pomiędzy tamtą drużyną, a zespołem, który obecnie pan prowadzi?
Wspólnym mianownikiem jest grupa zdolnych, młodych piłkarzy. Tamta młodzież była trochę bardziej doświadczona, aczkolwiek dzisiaj też mam do dyspozycji paru młodych i już ogranych zawodników. Myślę, że oni z każdym meczem będą coraz lepsi.
W ubiegłym sezonie dwukrotnie przejmował pan Lecha w trybie awaryjnym: najpierw po zwolnieniu Ivana Djurdjevicia, później po Adamie Nawałce. W którym przypadku było łatwiej wejść do szatni?
Za pierwszym razem wiedziałem, że będzie to mecz, dwa, może trzy, a zatrudnienie nowego trenera to tylko kwestia czasu. Sytuacja była dynamiczna. Nawet nie szykowałem się do dłuższej pracy. Czy wtedy było łatwiej? Na pewno inaczej, bo trwała taka część sezonu, gdy dużo było jeszcze do wygrania. Natomiast w drugim przypadku zadanie utrudniało kilka czynników: sytuacja z kibicami, wiele kontuzji, ponadto grupa piłkarzy dowiedziała się, że nie zostaną z nimi przedłużone kontrakty. Tym razem nie była to już praca w roli strażaka, bo zdawałem sobie sprawę, że pozostanę na stanowisku przynajmniej do końca rozgrywek.
Czyli już w momencie przejęcia schedy po trenerze Nawałce, miał pan świadomość, że jest szansa, aby poprowadzić Lecha także w kolejnym sezonie?
Nie wiedziałem, czy zostanę na dłużej, ale istniała taka opcja, miałem otwarte drzwi. Byłem jednym z kandydatów do prowadzenia Kolejorza w nowym sezonie.
Trudno z dnia na dzień przestawić się z prowadzenia rezerw na pracę z pierwszą drużyną?
Nie jest to łatwe, ale pomógł fakt, że współpracowałem z trenerami Djurdjeviciem i Nawałką, mieliśmy dobry kontakt, przepływ zawodników pomiędzy zespołami był płynny. Nie było tak, że nagle znalazłem się w pierwszej drużynie i nie wiedziałem, jak się zachowywać. Znałem piłkarzy, naturalnie za drugim razem już zdecydowanie lepiej.
W końcówce sezonu prowadził pan drużynę, która szybko straciła szanse na europejskie puchary, a dziesięciu piłkarzy w zasadzie siedziało na walizkach. Został pan rzucony na głęboką wodę.
Wydaje mi się, że się nie utopiłem. Trudno zarządzać grupą ludzi, w której atmosfera nie jest najlepsza, a wielu zawodników chce, żeby sezon jak najszybciej się skończył i myśli o tym, gdzie będzie grać w przyszłości. Staraliśmy się być fair w stosunku do piłkarzy. Zagraliśmy kilka dobrych spotkań i być może właśnie one przesądziły o tym, że jestem tutaj dalej.
Tę dziesiątkę, która wiedziała, że za chwilę odejdzie z Lecha, musiał pan szczególnie motywować?
Wszyscy podeszli profesjonalnie do sprawy, wykonywali swoje obowiązki. Każdy z nich dał z siebie tyle, ile mógł.
Generalnie jest pan zadowolony z postawy drużyny na finiszu sezonu?
Można było ugrać więcej, bo w niektórych meczach byliśmy blisko osiągnięcia lepszego wyniku. Były spotkania słabsze, jak te z Lechią i Jagiellonią jeszcze w fazie zasadniczej, czy później w Szczecinie z Pogonią. Pozostałe mecze były emocjonujące, prezentowaliśmy w nich ofensywną piłkę, stwarzaliśmy sobie sytuacje. Nawet w ostatnim spotkaniu w Gliwicach, gdzie wystąpiliśmy w mocno okrojonym składzie, przeważaliśmy i prowadziliśmy grę, choć ostatecznie zwyciężył Piast.
Mocno oberwało się panu za wypowiedziane na starcie rundy finałowej słowa o tym, że „trzeba jakoś dograć sezon do końca”.
Jeżeli chce się kogoś złapać za słówko, to się to zrobi. Nie mówiłem tego w tym kontekście, że chcemy po prostu rozegrać pozostałe mecze i niech sezon się kończy. Tłumaczyłem to już i nie zamierzam wracać do tematu.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od początku pracy z pierwszą drużyną Lecha nieustannie musi pan udowadniać, że nie znalazł się w tym miejscu przez przypadek.
Podobną drogę przechodziłem jako piłkarz, a skończyłem na siedmiu sezonach w Bundeslidze. Nie mam nic przeciwko temu, żeby tak samo było w zawodzie trenera. Wydaje mi się, że lepiej jest podążać taką ścieżką, jak moja: od mniejszych klubów, przez rolę asystenta i dopiero po zdobyciu pewnego doświadczenia przejść do większych wyzwań. Niektórym piłkarzom wydaje się, że po zakończeniu kariery od razu mogą być szkoleniowcami. W tej profesji nie ma dróg na skróty. Pracowałem w niższych ligach, gdzie brakuje pieniędzy na transfery i trzeba zbudować drużynę z tych zawodników, których się ma. Szansy w Lechu nie dostałem za darmo, tu nie bierze się trenera znikąd. Nominacja na szkoleniowca rezerw była sygnałem, że być może w perspektywie moja osoba będzie brana pod uwagę przy wyborze trenera pierwszego zespołu. Myślę, że nikt – łącznie ze mną – nie zakładał, że nastąpi to tak szybko.
Łukasz Trałka, już po odejściu z klubu, powiedział, że w Lechu brakowało wspólnego życia, każdy chadzał swoimi ścieżkami. Pod tym względem chciałby pan stworzyć bardziej staroświecką szatnię?
Bez integracji i ducha zespołu nie da się osiągać dobrych wyników. Mając kadrę liczącą ponad 20 zawodników, trudno jest wszystkim dogodzić. Jako sztab będziemy czynić kroki, żeby zachęcić piłkarzy do wspólnego wyjścia na obiad, kolację czy grilla. Zamierzamy organizować takie aktywności, które scalą zespół. Jeżeli nie dopilnujemy tego, by w drużynie była odpowiednia atmosfera, to prędzej czy później polegniemy.
Czego w pierwszej kolejności będzie pan oczekiwał od drużyny w nadchodzącym sezonie?
Będziemy chcieli przesunąć ciężar gry wyżej, przynajmniej fragmentami stosować wysoki pressing i częściej niż do tej pory odzyskiwać piłkę na połowie przeciwnika. Zespół ma od pierwszej do ostatniej minuty grać o zwycięstwo.
Ile czasu w polskich warunkach potrzebuje trener, żeby zbudować drużynę według własnej koncepcji?
Wiele czynników decyduje o tym, jak zespół funkcjonuje na boisku i poza nim. Bywa tak, że piłkarze szybko zaczynają się rozumieć, tworzy się fajna grupa. Zdarza się jednak, że potrzeba na to czasu. Dużo zależy też od trafności przeprowadzonych transferów. Trudno mi powiedzieć, czy wystarczającym okresem jest jedno okienko, czy dwa. Będziemy robić wszystko, aby Lech z rundy na rundę wyglądał lepiej.
Są w Ekstraklasie piłkarze, których pan chciał mieć w zespole, ale odmówili Lechowi tego lata?
Mamy przygotowane rankingi graczy na pozycjach, na których zamierzamy się wzmocnić. To zawodnicy wyselekcjonowani przez skauting, przeze mnie oraz dyrektora sportowego.
Chorwat Karlo Muhar był liderem w rankingu defensywnych pomocników?
Zajmował pierwsze miejsce. Zdecydowaliśmy się na transfer Karlo, ponieważ prezentował się najlepiej z grona piłkarzy, których oglądaliśmy w kontekście tej pozycji. Długo go obserwowaliśmy. Ma odpowiednie warunki fizyczne, dysponuje bardzo dobrym odbiorem piłki, ale też niezłym pierwszym podaniem po przechwycie. Było dla nas istotne, żeby szóstka po odbiorze piłki potrafiła grać do przodu. To jego duży atut.
W ostatnich latach wizytówką Lecha byli wychowankowie. Spośród tych, którzy obecnie są w kadrze pierwszego zespołu, jeden uchodzi za wyjątkowy talent. Ma pan koncepcję na wykorzystanie potencjału Filipa Marchwińskiego?
Mam pomysł na wielu młodych zawodników. Nie zagwarantuję Filipowi, że będzie grał w podstawowym składzie, tak samo, jak żadnemu innemu z nich. Nasza młodzież jest zdolna i chętna do pracy, co pokazuje w okresie przygotowawczym.
Jako piłkarz w Niemczech trafił pan na kilku wysokiej klasy fachowców. Na współpracy, z którym trenerem zyskał pan najwięcej?
Grając w Hannoverze, byłem już doświadczonym zawodnikiem. Myślałem wtedy o tym, co chcę robić dalej. Zapisywałem sobie pewne spostrzeżenia, sposoby prowadzenia treningów. Są rzeczy, z których korzystam do dzisiaj, chociaż rzadko, bo piłka poszła mocno do przodu. Bardzo podobała mi się praca Ralfa Rangnicka. Jednak szkoleniowców, od których czegoś się nauczyłem, było więcej: Ewald Lienen, Peter Neururer, Mirko Slomka. W Polsce też nie trafiałem na przypadkowych trenerów, mam na myśli choćby Czesława Michniewicza, Andrzeja Szarmacha czy Mirosława Jabłońskiego. Było wiele sytuacji, dzięki którym dzisiaj wiem, jak zareagować. Nie kopiuję jeden do jednego metod innych szkoleniowców, ale sporo zyskuję dzięki ich znajomości.