Przez Zagłębie Lubin przeszły wstrząsy. Z klubem pożegnał się prezes Robert Sadowski, odejście zapowiedział również dyrektor sportowy Dariusz Motała. A liga przecież na finiszu, zaś start w europejskich pucharach na wyciągnięcie ręki. Jak ten sezon skończy się dla klubu z Lubina i trenera Mariusza Lewandowskiego?
Mariusz Lewandowski będzie kontynuował swoją misję w Lubinie
ROZMAWIAŁ PRZEMYSŁAW PAWLAK
– Jak wyglądają pana notowania w Zagłębiu po odejściu prezesa Roberta Sadowskiego, człowieka, który pana w klubie zatrudniał? – Jako trenerowi nie wypada mi komentować pewnych sytuacji dziejących się wewnątrz klubu. Natomiast mogę prezesowi Sadowskiemu podziękować za szansę, którą dał mi w Zagłębiu. Tyle. W głowie nakreśliłem sobie plan pracy, który mam do wykonania i go kontynuuję. Niezależnie od tego, kto jest moim przełożonym – mówi spokojnie Mariusz Lewandowski.
(…)
– Od kilku miesięcy pracuje pan w roli trenera Zagłębia. To jest to czy jednak spodziewał się pan czegoś innego? – Są trudniejsze momenty w życiu niż bycie trenerem. Nawet kiedy jesteś piłkarzem. Inna sprawa, że wiem, iż najostrzejsze zakręty w tym zawodzie przede mną, życie nie zawsze jest usłane różami. Jestem jednak na to przygotowany. Lubię trudne wyzwania, nie boję się podejmowania trudnych decyzji, idę własną ścieżką. Przejmując Zagłębie, jasno powiedziałem to również zawodnikom, wiedzą więc, że kto się nie będzie chciał podporządkować moim schematom, nie będzie ze mną pracował. Współpraca na linii trener – piłkarze musi przypominać zasady obowiązujące w armii.
– Po co w ogóle panu ta robota? Zamienił pan życie w luksusowym Dubaju na mniej urokliwy Lubin. – Grając w Szachtarze Donieck, zacząłem przygotowania do zawodu trenera. A potem był Sewastopol i szkoła życia. O pobycie w tym klubie mógłbym napisać encyklopedię. Nie byłem tam tylko zawodnikiem, właściwie cały klub był na mojej głowie. Formalnie nie pełniłem funkcji prezesa, ale właściciel PFK zaufał mi w pełni, więc de facto wszystko przebiegało zgodnie z moją wizją. Wybudowaliśmy stadion, udało się zmontować całkiem fajną drużynę, organizacyjnie poszliśmy do przodu. Właściwie zbudowaliśmy wszystko od podstaw. Z tych doświadczeń również mogę czerpać w pracy szkoleniowej. Na kurs UEFA Pro dolatywałem już z Dubaju. Na Ukrainę, ale też do Szwajcarii czy do Turcji. A egzaminowali mnie, oprócz wysłanników UEFA, również panowie z Polski – Piotr Maranda oraz Dariusz Pasieka.
– W trakcie kariery piłkarskiej pracował pan z kilkoma znanymi szkoleniowcami, choćby z Nevio Scalą lub Mirceą Lucescu. Kopią w największym stopniu którego trenera jest pan obecnie? – Każdego podpatrywałem, zwłaszcza w sytuacjach dla zespołu kryzysowych. Na bieżąco robiłem notatki, analizowałem ich zachowania, także treningi, moje samopoczucie po zajęciach, komunikację z grupą. Grając w piłkę, wiedziałem, że chcę zostać trenerem, pewne ruchy w tym kierunku mogłem wykonać więc z wyprzedzeniem. Stworzyłem własną bazę danych, dzisiaj mogę do niej sięgnąć. Tyle że pamiętając, że to są moje spostrzeżenia z czasów, kiedy grałem w piłkę, bo trener pewne rzeczy mógł widzieć inaczej. Gdy wracam do notatek, wcale nie tak rzadko przychodzi myśl: jednak to trener miał rację. Przeżyć z różnymi szkoleniowcami, przyglądania się ich pracy z bliskiej odległości, nie da się nigdzie kupić. Nie przeczytam o tym w książce na kursie. Lucescu na przykład miał idealne podejście do piłkarzy, ale to najpierw zawodnik musiał zrozumieć, że do pracy z tym trenerem trzeba dorosnąć. Kto nie potrafił ułożyć sobie tego w głowie, miał u Rumuna pod górkę.
(…)
CAŁY WYWIAD MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (19/2018) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”