Przejdź do treści
Derby o Scudetto: Bo moc jest z nimi

Ligi w Europie Serie A

Derby o Scudetto: Bo moc jest z nimi

Mediolan zbyt długo siedział w kącie i tylko przyglądał się bezradnie. Wreszcie powstał i ruszył do ataku: Milan z zaskoczenia, Inter z determinacją. Juventus schował się na piątym miejscu i patrzy na ręce duetowi z San Siro, który zaczął rozdawać karty.

TOMASZ LIPIŃSKI

Czuć w powietrzu zapach nowego mistrza. Po dziewięciu latach stabilizacji na górze i z drugiej strony szamotaniny dwóch największych w historii rywali Juve nadszedł czas na przewrót. Gigant z Turynu zmalał do bardziej ludzkich kształtów. Inter pożywił się tą nieoglądaną od tak dawna, że właściwie zapomnianą słabością Starej Damy, a Milan… A Milan wyskoczył jak Filip z konopi ze Zlatanem Ibrahimoviciem w roli czarodzieja. Bardziej czarnoksiężnika, pamiętając o wydarzeniach z ostatnich derbów stolicy Lombardii z nim w roli czarnego charakteru.

 Zażegnana rewolucja

Milanu w obecnym kształcie miało już nie być. W grudniu 2019 roku wyrok podpisała i wykonała na nim Atalanta. Od 0:5 nie było apelacji. Trenera Stefano Piolego, większość tych, którzy mieli czelność zakładać koszulki w czerwono-czarne pasy, jak i dyrektorów Paolo Maldiniego i Frederica Massarę zgodnie z wolą ludu należało przegonić na cztery wiatry. Bez żalu i sentymentów jako działających na szkodę funduszu inwestycyjnego Elliott Management Corporation, który wziął pod opiekę klub oszukany przez Chińczyków i znajdujący się w potrzebie, pożyczał miliony na odzyskanie twarzy, pozycji, tego wszystkiego, co z Milanem kojarzyło się jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku.

Ivan Gazidis, zarządzający Milanem z ramienia rodziny Singerów, miał gotowy plan naprawczy w styczniu poprzedniego roku. Należało tylko ograniczyć straty w tamtym nieudanym sezonie, przygotować grunt pod nowe, nadać temu w odpowiednim czasie medialny rozmach i ruszyć z rewolucją. Nad wszystkim unosił się duch Ralfa Rangnicka. Dziennikarze przestali zastanawiać się, czy przyjdzie, bo to było przesądzone, tylko jakie obejmie stanowisko: trenera, a może dyrektora pociągającego za wszystkie sznurki i cegiełka po cegiełce stawiającego drużynę od fundamentów. Miał w tym doświadczenie i rozeznanie wśród perspektywicznych piłkarzy. Na takich tylko stawiał. Ibrahimović nie mieścił się w jego planach i po wykonaniu zadania mógł w czerwcu zwijać żagle. I wtedy nastała pandemia.

Wiele zła przyniosła, wiele zniszczyła, ale Milanowi akurat pomogła. Scementowała tę nieco chybotliwą konstrukcję. Od 22 czerwca i pierwszego razu po lockdownie kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa, zatrzymał się na 3 remisach w 12 meczach. Piolego przysypały komplementy, jakich podczas długiej kariery w takiej ilości nigdy nie usłyszał. W drużynie wytworzył się zdrowy, nawet nieco magiczny klimat. Megaloman Ibrahimović nie dzielił, a łączył, nie przytłaczał osobowością, a wydobywał z wpatrzonych w niego młodych uczniów nieznane pokłady ambicji i talentu. Niespodziewanie wszystko zaczęło funkcjonować na najwyższych obrotach. Skoro do niczego nie można było się przyczepić, po co to burzyć i zaczynać od nowa? Raz, że ryzyko, dwa – koszta. Pandemia wymusiła na klubach oszczędności, cięcia, w najlepszym przypadku rozważną politykę finansowo-transferową. Milan nie był w tym względzie wyjątkiem. Gazidis ugiął się pod siłą argumentów sportowych i ekonomicznych. Odwołał Rangnicka, zostawił Piolego. A jak jego to i Ibrahimovicia, który przedłużył kontrakt o kolejny rok. Działo się to przy akompaniamencie braw kibiców, co prawda słyszalnych tylko w mediach społecznościowych

W tym samym czasie Inter huśtał się na nastrojach Antonio Conte, które jak wiadomo są dość chwiejne. W lidze trener dość wcześnie uznał, że twardemu jak skała Juventusowi nie podskoczy i stało się zgodnie z jego przewidywaniami. Jeden punkt straty do mistrza tylko z dzisiejszej perspektywy wygląda na wyrównaną walkę do mety. Już po 36 kolejce wybrzmiała dziewiąta symfonia dla Starej Damy i w związku z tym punkty w dwóch ostatnich meczach oddała za darmo, co wiceliderowi pozwoliło poprawić wizerunek w tabeli. To w połączeniu z awansem do finału Ligi Europy wywołało stan lekkiego uniesienia. Porażka z Sevillą i jęki wiecznie niezadowolonego i szukającego winy z dala od siebie Conte, mogły wpędzić w depresję. Nie było wcale tak daleko od pożegnania z trenerem, o którego rozbieżnościach z dyrektorem Giuseppe Marottą rozpisywała się prasa. Grzał silniki Massimiliano Allegri. Wyłączył je prezydent Steven Zhang, który udobruchał Conte i postanowili jeszcze raz spróbować wtoczyć wózek na sam szczyt.

Chude lata

Nie było tam Interu od 2010 roku, Milanu od 2011. Kiedy rossoneri w sezonie 2011-12 z Massimiliano Allegrim występowali w randze obrońcy tytułu, Conte dopiero startował w Juventusie, wybór neroazzurrich padł na Gian Piero Gasperiniego. W takim składzie i układzie właśnie rozpoczynał się najgorszy okres w historii dla obu mediolańskich klubów.

Zjechali z podium w 2013 roku na długich 7 lat. Taki szmat czasu poza pierwszą trójką jednych bądź drugich to niechlubny rekord wszech czasów. Wcześniej, to znaczy od 1929 roku, od kiedy mniej więcej w obecnej formule (zmieniała się tylko liczba uczestniczących drużyn) istnieje Serie A, podobna historia zdarzyła się co najwyżej w dwóch kolejnych sezonach. Milan stać było na ósmą, dziesiątą, siódmą, szóstą, jeszcze raz szóstą i piątą pozycję. Za to degrengolada Interu zaczęła się jeszcze wcześniej. W maju 2013 roku po haniebnej porażce na San Siro z Udinese 2:5 spadł na 9 miejsce. Później bywało lepiej, ale niedużo, co dokumentowały piąta, ósma, czwarta, siódma, czwarta i czwarta lokaty.

Czarnymi zgłoskami zapisał się w kronikach sezon 2015-16, to wtedy kluby ze stolicy Lombardii nie zakwalifikowały się do europejskich pucharów. Absolutne novum dla wszystkich statystyków i policzek dla miasta, które z 27 międzynarodowymi trofeami skromniej wyglądało tylko na tle Madrytu. Milan w Lidze Mistrzów nie uczestniczył od 2013 roku i porażki w 1/8 finału z Atletico Madryt, którą musiał wziąć na swoje konto Clarence Seedorf. Od tamtego czasu miał ośmiu trenerów, tym ósmym jest Pioli, i trzech właścicieli. Inter tylko ciut lepiej (jeśli oczywiście uznamy, że im mniej, tym lepiej): siedmiu szkoleniowców i trzech właścicieli.

Zamiana ról

Do tego sezonu przystępowali z innych pozycji. Dla drużyny Piolego pełnią szczęścia była pierwsza czwórka. Conte wziął na cel Juventus. Jak głodny wilk zwietrzył delikatną słabość uciekającego tak długo grubego zwierza. Liczył tylko na większe wsparcie przywódcy stada. Tymczasem właściciele Suninga przykręcili kurek. Jeszcze zaklepując transfer Achrama Hakimiego w kwietniu, nie poskąpili milionów, ale już pozyskanie Arturo Vidala i Aleksandara Kolarova odbyło się ledwie symbolicznym nakładem finansowym. Ci, za których należałoby zapłacić bardziej słono, pozostali w sferze marzeń wiecznie niezaspokojonego szkoleniowca. Z drugiej strony nikt znaczący nie ubył mu z kadry i było z kogo zmontować załogę gotową na zamach stanu.

Jednak na początku działo się nieciekawie. Szło jak po grudzie: jak zwycięstwa to z przeciętniakami, kiedy pojawiał się poważniejszy rywal i z nim rosła stawka, to zaraz wpadka. Remisy z Lazio i Atalantą, porażka w derbach i przede wszystkim ostatnie miejsce w grupie Ligi Mistrzów o tym świadczyły. Realizował się scenariusz tak dobrze znany z poprzednich lat i dlatego każdemu wydawało się, że i teraz skończy się na wielkich obietnicach. Conte nadal plótł androny o niedoborach kadrowych, ale doskonale wiedział, że stracił alibi i żeby nie stracić pracy i reputacji, za wszelką cenę musiał zrehabilitować się w Serie A. Do półmetka dobiegł w bardzo dobrym tempie podyktowanym na 9 zwycięstw, 2 remisy i 1 porażkę.

Im lepiej wyglądała tabela, tym gorzej stały akcje chińskich właścicieli. To była niemiła niespodzianka. Wydawali się przecież tacy wiarygodni, rzutcy, zaangażowani i zdeterminowani, aż nagle musieli przystopować. W tym przypadku pandemia podcięła skrzydła. Wkroczyła też polityka. Rząd chiński nakazał wielkim przedsiębiorcom inwestującym bardziej na zewnątrz, skierować się do wewnątrz. Wobec takie rozkazu także rodzina Zhang nie miała wyjścia. Zaczęła szukać nabywcy na mniejszościowy (30 procent) pakiet akcji Interu, ale po cichu mówiło się, że gdyby znalazł się kupiec na całość, to też by nie pogardzili ofertą i wycofali się z Włoch. Takie głosy groziły destabilizacją klubu, co mogłoby negatywnie wpłynąć na morale i wyniki drużyny. W międzyczasie Conte został poinformowany, żeby nie robił sobie nadziei na to, że ktoś wpadnie przez zimowe okienko transferowe. Chyba że w wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności lub na zasadzie wymiany.

Na Milan przerwa między sezonami nie wpłynęła w żaden sposób. Nadal gnał na łeb, na szyję. Dopiero po ponad 10 miesiącach i 304 dniach trafił na mocniejszego w lidze. W 17 kolejnych meczach strzelał po minimum dwa gole, passę z jednym golem pociągnął do stycznia tego roku przez okrągłych dwanaście miesięcy. Zachwyt mieszał się z niedowierzaniem. Bo też cały czas jakby grał nie swoją rolę. Jakby zaczął wypowiadać kwestie napisane dla Interu.

Po pierwsze dlatego, że na półmetku był tam, gdzie wielu widziało tamtego. Po drugie – to obecnego lidera miała ograniczać niepewna sytuacja z właścicielem, a bardziej z brakiem stałego właściciela. Na ruchomych piaskach, na których stali rossoneri, Inter wyglądał pewnie i dumnie jak symbol miasta Duomo. Tymczasem kiedy niby bogatsi włączyli czerwone światło dla kolejnych inwestycji, biedniejsi jechali na zielonym. Milan penetrował rynek, szukał wzmocnień i kupował. Do 28 stycznia sprowadził trzech piłkarzy i na tym nie zamierzał poprzestać. Zrobił wyjątek dla Mario Mandżukicia, tak jak rok wcześniej dla Zlatana, ale priorytetem nadal byli młodzi piłkarze.

To oni stworzyli najmłodszą drużynę w lidze ze średnią wieku w okolicach 24,5 i z fantazją przenosili góry. Zdarzało się przecież, że Pioli musiał lepić skład bez sześciu lub siedmiu podstawowych zawodników i nadal żarło. Milan wychodził z opresji również wtedy, kiedy przydarzały się czerwone kartki, jak dla Sandro Tonalego w meczu z Sassuolo czy Alexisa Saelemaekersa z Cagliari. Dopiero czerwień dla Ibry w pucharowych derbach okazała się zbyt silnym ciosem.

W styczniu nie było czasu ani nastrojów na świętowanie pierwszego od dekady mistrzostwa półmetka, skoku o 18 punktów i dziewięć pozycji w porównaniu do zimy poprzedniego roku. Bo oto zdarzył się pierwszy kryzys. Nad trzema porażkami w krótkim odstępie nie dało się przejść do porządku dziennego. Kontuzje, choroby, zmęczenie, niedoświadczenie, a być może także rosnąca z każdym krokiem bliżej mety presja złożyły się na wyraźne porażki z Juventusem, Atalantą i Interem. Jeśli Pioli odpowiednio zarządzi tym kryzysem, jeśli w drugiej części sezonu częściej będzie mógł wystawiać skład zbliżony do optymalnego, jeśli Milan nadal niezawodnie będzie punktował ze średniakami i maluczkimi, to dokona niemożliwego. Matematyka nie kłamie: wystarczy, że w rundzie rewanżowej zdobędzie tyle samo punktów, co do połowy sezonu. Z 86 zostałby mistrzem w poprzednim sezonie, tyle spokojnie wystarczy i teraz.

Romantyczny i rozważny

Inter obrał inną drogę: doświadczenia, ogrania, powtarzalności, po której wcale nie czuje potrzeby, nawet specjalnie nie chce iść pięknym krokiem. Najczęściej przejście robi Romelu Lukaku, a reszta podąża za nim. Milanowej improwizacji przeciwstawił siłę powtarzalności. Niemal cały jego skład da się wymienić bez zająknięcia: Samir Handanović w bramce, przed nim Stefan de Vrij, Milan Skriniar i Alessandro Bastoni, w pomocy Nicolo Barella i Marcelo Brozović, z przodu Lukaku i Lautaro Martinez. Conte rotować nie lubi i z powodu zaniedbania obowiązków w Lidze Mistrzów już nie musi. Zmienia tylko na skrzydłach i zostawia jedno wolne miejsce w środku. Niby pierwszeństwo należy tam do Arturo Vidala, ale Chilijczyk tak długo zawodził zaufanie trenera, że stworzyła się szansa dla innych, z których żaden nie przekonuje. Prawa strona to pole do popisu dla Hakimiego, którego falstart wykoleił Inter z Champions League. Z Marokańczykiem grającym na takim poziomie, jak w grudniu i w styczniu, jak nic przygotowywałby się do lutowej rywalizacji w 1/8 tych rozgrywek. Skoro na prawym skrzydle wieje huragan, to na lewym może być lekki wietrzyk, który robią Ashley Young na zmianę z Ivanem Perisiciem.

Choć na półmetku pierwszy był romantyczny Milan, to realnie oceniając bliżej do zdetronizowania Juventusu jest rozważnemu Interowi. Kowal Conte trzyma imadło w ręku i nie zawaha się go użyć, a ma jeszcze gdzie i kogo docisnąć. Jedna rzecz już mu się udała. W lipcu 2019 roku startował z poziomu -21 punktów straty do bianconerich. Przez cały poprzedni sezon i pół trwającego nie tylko odrobił dystans, ale wyszedł na prowadzenie. W punktacji cząstkowej wygrywa 123 do 119. Tylko, żeby patrząc daleko i wysoko na Juventus, nie przeoczył Milanu.

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024