To może być najbardziej brzemienny w skutki fax w dziejach futbolu – podobnie jak serwetka, na której małoletni Leo za pośrednictwem rodziców podpisał z Carlesem Rexachem pierwszy kontrakt z Barcą jest najciężej brzemienną serwetką. Ową starodawną metodą Argentyńczyk poinformował właśnie władze FC Barcelony, że zamierza skorzystać z klauzuli pozwalającej mu po każdym sezonie rozwiązać swój kontrakt z klubem i po dwudziestu latach razem odejść w siną dal.
O to, że Messi postanowił sobie pójść, trudno mieć do niego pretensje – takie jego prawo – pisze Leszek Orłowski (foto: Albert Gea/Forum)
Szkopuł w tym, że miał na to czas do 10 czerwca. Oczywiście, sezon został nietypowo przedłużony, więc zanosi się na zaiste interesujący bój prawników dotyczący interpretacji zapisu o dacie wypowiedzenia umowy.
Cule-świat podzielił się na tych, którzy są za i przeciw Messiemu, przy czym chyba w większości pozostają ci pierwsi, twierdzący, że biedny Leo miał prawo zdenerwować się na brzydkiego prezydenta klubu Josepa Bartomeu. Prawda, że jest to typ raczej spod ciemnej gwiazdy. Jednak czy Messi dowiedział się o tym dzisiaj? Nie, zatem powód jego petycji musi być inny. Nie jest wielką sztuką skojarzyć słynny fax z działaniami nowego trenera Ronalda Koemana, który dziś odstrzelił kumpla Leo, Luisa Suareza.
Kluczowe pytanie związane z całą tą kwestią brzmi: czy tak wielki piłkarz jak Leo Messi ma prawo przejąć władzę w klubie, czyli wybierać mu prezydenta, dyrektora sportowego, trenera, a temu ostatniemu asystentów (lista osób, z którymi się skłócił, obejmuje osoby piastujące wszystkie te stanowiska)? Ci, którzy dziś pomstują na Bartomeu i Koemana chyba są zdania, że to, co dobre dla Messiego, jest automatycznie dobre dla klubu.
Jednak jest też druga szkoła, głosząca, że każdy, nawet genialny piłkarz jest tylko piłkarzem i ma się po prostu podporządkowywać decyzjom przełożonych, nawet tym głupim i szkodliwym, a takich Bartomeu i jego podwładni podjęli mnóstwo, albo sobie pójść.
O to, że Messi postanowił sobie pójść, trudno mieć do niego pretensje – takie jego prawo. Natomiast inną kwestią jest to, że domaga się, by klub puścił go za darmo, podczas gdy w jego kontrakcie widnieje klauzula odejścia w wysokości 700 milionów euro. To jasne, że Bartomeu nie może się na to zgodzić. Leo to wie, wie, że za darmo nie odejdzie, chyba że prawnicy na jego korzyść rozstrzygną wątpliwości, w co jednak mało kto wierzy: 10 czerwca to bowiem 10 czerwca, a nie 25 sierpnia. Messi gra więc tak naprawdę w co innego. Mówi do prezydenta: „albo podasz się do dymisji – a razem z tobą twój trener – albo zrobię ci tak koło pióra, wywołam taki skandal, że będziesz skończony w mieście”. Czy to jest właściwe, czy też moralnie naganne? Czy kibice Barcy winni uznać, że obowiązuje zasada: za wszelką cenę i dowolnymi środkami pozbyć się Bartomeu, który też przecież nigdy nie wykazywał skrupułów? To kuszący pogląd. Ale trzeba pamiętać, że raz złamane zasady już nigdy nie dadzą się odbudować. Ewentualne powodzenie akcji Messiego sprawi, że szantaż piłkarzy wobec przełożonych stanie się w futbolu o wiele bardziej powszechny niż jest dziś.
Może więc trzeba powiedzieć Leo proste słowa: „700 baniek na stół i krzyż ci na drogę, a jak nie to w dresy i na trening”? A jeśli Batromeu tak zrobi, to zacisnąć zęby i w imię zasad stanąć tym razem po jego stronie?
Leszek Orłowski
„Piłka Nożna”