Nawet po porażce 0:4 z Manchesterem City, przewaga Liverpoolu nad tym zespołem, który jest drugi w tabeli wynosiła aż 20 punktów. Jeśli piłkarze Kloppa zdołają utrzymać tę różnicę, to pobiją kolejny rekord Premier League. Zasadne wydaje się więc pytanie, czy ich rywale w ogóle mają plan i możliwości, by w kolejnym sezonie dogonić mistrza?
Pep Guardiola chciałby zapewne jak najszybciej zapomnieć o tym sezonie ligowym i skupić się na kolejnym, w którym jego drużyna postara się odzyskać tytuł mistrzowski. (fot. Reuters)
MICHAŁ ZACHODNY
Jedni zagrali jak na prawdziwych mistrzów przystało: od początku chcieli narzucić swój styl gry, wciągnąć przeciwnika w swoją strategię. Z czasem zaczęli stwarzać kolejne doskonałe sytuacje i je wykorzystywali. Robili to z duża skutecznością oraz determinacją, bo chcieli coś udowodnić. Piłkarze Manchesteru City zagrali tak, jak oczekiwano od zespołu, który właśnie stracił mistrzostwo kraju.
Z Liverpoolem – co widzieli wszyscy – było inaczej. Nie można mówić o mistrzowskim kacu, bo impreza, którą zorganizowano po przegranym meczu City z Chelsea odbyła się tydzień wcześniej. Zdobyciu trofeum nie towarzyszyły inne wydarzenia, które mogły piłkarzy rozproszyć, czy rozleniwić. Ale mistrz był na Etihad tego wieczoru syty, kompletnie do siebie niepodobny, jakby nieobecny.
Patrząc na to, jak trio Raheem Sterling, Phil Foden i Kevin De Bruyne rozprowadza obronę Liverpoolu można było się zastanowić, czy przepaść między pierwszym a drugim miejscem jest w Premier League faktycznie tak duża. Bo jedna rzecz to liczba punktów, która różnicę wyraża, ale druga to możliwości drużyn i dynamika ich rozwoju. Byli mistrzowie bardzo tego zwycięstwa potrzebowali, a właśnie kreowanym mogło to namieszać w głowach.
Do tego, jaki pomysł na kolejny sezon ma Juergen Klopp jeszcze będzie czas wrócić, bo z perspektywy ligi ważniejsze pytanie dotyczy tych, którzy mistrzów będą gonić. Guardiola poruszania tej kwestii ma zapewne już serdecznie dość. On w ostatnim roku nasłuchał się sporo o tym, że w czwartym roku pracy w Manchesterze stracił swoją determinację, że nie ma już takiego wpływu na zespół, a jego metody nie mają przełożenia na piłkarzy. Przypominano mu w ostatnich dniach, że City przegrało więcej spotkań (8), niż w pierwszym jego sezonie (6).
Tamten sezon jest dobrym odniesieniem do obecnej sytuacji. Wówczas City do mistrzowskiej Chelsea straciło 15 punktów i także wątpiono, czy na styl Guardioli jest w ogóle miejsce w Premier League. Ówcześni triumfatorzy pod wodzą Antonio Conte po przejściu na ustawienie 1-3-4-3 wyglądali jak świetnie funkcjonująca maszyna, choć grali bez fajerwerków. Nie mieli tyle jakości, ile obecny Liverpool, czy City, lecz zdawało się, że ich piłkarze trafili na ten właściwy moment w swoich karierach i na odpowiedni pomysł trenera. Ale – tu ostrzeżenie dla obecnych mistrzów – radość nie trwała zbyt długo. W końcu powtarzalność czy mechaniczność działań Chelsea stała się jej przywarą i w kolejnym sezonie zdobyła 23 punkty mniej. City wygrali tytuł z przewagą 19 pkt nad United i też mówiono o przepaści, która ich dzieli.
Dlatego w rozmowie o niwelowaniu różnicy najmniej chodzi o dorobek punktowy. Koniec końców jest on tylko wyrażeniem tego, co oglądamy na boisku. A tam City było niestabilne, z zachwianymi proporcjami między ofensywą i defensywą. Guardioli po porażkach zdarzało się wskazywać, że jego piłkarze nie wykorzystywali świetnych sytuacji, ale nadal mowa przecież o najskuteczniejszej drużynie Premier League (ponad 80 strzelonych goli). To defensywa – często ustawiona bardzo wysoko, daleko od własnej bramki – nie dawała porównywalnej jakości, również ze względu na liczne kontuzje i wprowadzanie nowych zawodników. Z jednej strony Pep w pierwszej kolejności chwalił swój zespół za to, jak z Liverpoolem się bronił, a z drugiej wystarczy przypomnieć ubiegłotygodniową porażkę z Chelsea, by stwierdzić, że wady wciąż są tam obecne.
Oczywiście nie jest tak, że Hiszpan nie ma pomysłu, jak znów wznieść zespół na poziom mistrzowski. Prawdopodobnie w tym celu dokonał pierwszego kluczowego transferu – nie do drużyny, ale do sztabu.
– Pozycja asystenta jest jedyną, jaką menedżer może sam wybrać. Przy zakupie piłkarzy są dyskusje i to klub podejmuje decyzję, którą musisz zaakceptować. Ale gość z którym pracujesz? On musi być tobie bardzo bliski. Sam musisz go wybrać, bez narzucenia go z góry – mówił przed starciem z Liverpoolem o Juanmie Lillo, który niecały miesiąc wcześniej zajął miejsce zwolnione przez Mikela Artetę.
54-letni asystent to intrygująca postać. City to jego dwudziesty klub w szkoleniowej karierze, w której poza Hiszpanią zahaczył o Meksyk, Chile, Kolumbię czy Japonię. W żadnym miejscu Lillo nie spędził tyle czasu, ile Guardiola prowadził swoje zespoły. On bardziej w sensie taktycznym „dotykał” prowadzone przez siebie drużyny, narzucał rewolucję, której niemal nigdzie nie doprowadzał do końca. Jego relacje z Pepem są zażyłe od dawna, od czasów, gdy Guardiola-piłkarz zajrzał do szatni prowadzonego przez Lillo Oviedo. Barcelona tamten mecz wygrała, lecz ich połączyła wspólna myśl o futbolu. Relację rozbudowali w Meksyku, gdzie na koniec kariery trafił Guardiola, choć i tam rewolucja zakończyła się spadkiem, głównie z powodu dziwnie skonstruowanego systemu ligowego. Lillo pomagał potem Pepowi w rozwoju jego planu na Barcelonę w pierwszym sezonie, a teraz ma go wesprzeć w City.
Lillo za swoją pracę i sposób myślenia o futbolu doczekał się wielu określeń, ale mało które pasuje do profilu asystenta Guardioli. Miał on przecież mieć wizję jeszcze bardziej skrajnej dominacji przez posiadanie piłki, gry zdecydowanie bardziej ryzykownej w obronie i pressingu, polegającej na wymienności ról na boisku, która nie zdarzała się nawet drużynom Pepa. To wszystko może i prawda, ale nie byłoby go w City, gdyby nie zdolności do klarownego myślenia o futbolu. – Już mi bardzo pomógł – przyznawał Guardiola w wywiadzie dla SkySports. – W analizie rywali i tego jak grają. W kwestiach taktycznych, poruszaniu się, atakowaniu i bronieniu. Różnych innych rzeczy, które możemy robić, o części z nich sam nie zdawałem sobie sprawy. Nie chciałem w sztabie kogoś, kto będzie wyłącznie się ze mną zgadzał. Potrzebuję osoby, która mnie rozwinie intelektualnie.
To doskonała wiadomość dla kibiców City i dla całej Premier League. Gdy kwestionowano zaangażowanie Guardioli, dopatrywano się osłabienia jego intensywności działania w czwartym, dotychczas ostatnim dla niego sezonie w poprzednich klubach, lecz on sam dostrzega w sobie rezerwy. Myśląc o poprawie gry nie pochylił się w pierwszej kolejności nad jedną z wielu analiz zespołu i indywidualności, ale spojrzał w lustro i dostrzegł, że on sam potrzebuje pomocy, by wciąż się rozwijać.
Może to właśnie najbardziej trafiona diagnoza? W końcu o przywarach Manchesteru City w obecnym sezonie wiemy całkiem sporo. Począwszy od tego, że jakościowo zespół na bokach obrony zdecydowanie odstaje od Liverpoolu, przez fakt, że nie udało się wykorzystać fenomenalnej dyspozycji De Bruyne, ani na nowo natchnąć Sterlinga. Ten ostatni nadal potrafi strzelać dla City gole, ma ich po meczu z Liverpoolem już 13, ale zaliczył tylko jedną asystę. To ogromny spadek w porównaniu do poprzednich dwóch sezonów (10 i 11 ostatnich podań), który w kluczowych momentach był odczuwalny.
A jednak nadal w tej drużynie jest tak wiele potencjału. Sterling to wciąż przecież 25-latek, De Bruyne w przyszłym roku skończy trzydziestkę, a Guardiola może liczyć na to, że utrzyma formę, a przy okazji eksploduje talent Phila Fodena. Pep wciąż traktuje 20-latka jak dziecko, po doskonałym występie z Liverpoolem nawet tłumaczył, że musi na niego uważać, więc nie może mu dawać grać w każdym meczu. Dlatego to prestiżowe spotkanie było dopiero piątym w tym sezonie Premier League, które Foden zaczął w podstawowym składzie. Ale pomimo ograniczonego czasu gry widać ogromne możliwości w tym, jak współpracuje właśnie z De Bruyne i Sterlingiem. Guardiola uspokajał i tłumaczył, że to piłkarz na kolejną dekadę, lecz przyznał również, że coraz trudniej jest mu nie dać kolejnej szansy młodemu Anglikowi – mimo tego, jaką jakość ma w ofensywie.
Jednak odpowiadając na pytanie o to, jak daleko jego drużynie do tej Kloppa, Pep przechodził do defensywy. – Dla mnie najważniejsze jest to, że zespół wygrywający osiem tytułów z dziesięciu ostatnich rozgrywek krajowych (czego dokonało City – przyp. red.) jest po prostu niesamowity. Przy wynikach, jakie Liverpool miał w lidze nikt i w żadnym kraju nie byłby w stanie ich dogonić. To, co nam udało się osiągnąć w ostatnich latach jest niesamowite, wyjątkowe. Tego nie zmieni fakt, że przegraliśmy mistrzostwo z Liverpoolem – tłumaczył. A więc dla Guardioli liczy się szerszy kontekst, czyli przypomnienie, kto faktycznie dominuje na krajowym podwórku, a także stwierdzenie, że to City straciło tytuł. To odmienna perspektywa, choć nadal pełna szacunku do przeciwnika, ale pokazująca, że jest on gotów do dalszej rywalizacji, że niepowodzenie nie zgasiło go.
Czy jest jednak ktoś trzeci do walki o kolejne mistrzostwo? Na dziś wydaje się, że tych niedoskonałości w Leicester City, Chelsea, Manchesterze United jest zbyt dużo, by móc sięgnąć poziomu pierwszej dwójki i, co istotniejsze, utrzymać się na nim przez 38 kolejek. W tym kontekście w bardzo interesujący sposób wypowiadał się Frank Lampard, którego zespół pokonał ostatnio drużynę Guardioli. – To dwie najlepsze drużyny. Zostaną na szczycie, a dla nas jasnym jest, że musimy starać się przebić dzielącą nas barierę. Jeden korzystny wynik z City i uczucie radości po zwycięstwie to coś świetnego, ale powodem, dla którego nie równamy się z nimi punktami jest stabilizacja, którą oni osiągnęli. Nie da się tej różnicy pokonać z dnia na dzień, dwoma transferami. Trzeba wykonać wiele pracy – mówił szkoleniowiec Chelsea. – Liverpool i City to projekty tworzone od kilku lat, które miały swoje sukcesy i teraz też wygrywają. Nie dajmy się zwieść, ale na pewno możemy stać się lepszymi – dodawał.
Częścią problemu jest także to, że mówiąc zwłaszcza o szkoleniowcach Chelsea i United widzimy w nich osoby, które w tej roli nie doświadczyły jeszcze rywalizacji na szczycie. Przykładowo, odmłodzony zespół Lamparda punktuje gorzej, niż ten Sarriego, przegrywa częściej i broni gorzej, choć odczucia kibiców są inne. Szeroko dyskutowane transfery Timo Wernera i Hakima Ziyecha sugerują otwarcie, że ambicje klubu wyrastają ponad samą kwalifikację do Ligi Mistrzów, ale – jak podkreślał Lampard – to tylko część z wymaganych działań, by dołączyć do City i Liverpoolu. W końcu kilka dni po pokonaniu drużyny Guardioli jego piłkarzom przydarzyło się najgorsze 45 minut w sezonie – z Leicester City w Pucharze Anglii. Menedżer mówił, że w przerwie meczu chciałby wymienić niemal całą jedenastkę, ostatecznie skończyło się na trzech piłkarzach. Później doszła jeszcze wstydliwa porażka z West Hamem w lidze. Co więcej, symbolizuje obecny sezon w wykonaniu Chelsea, gdy z bardzo dobrymi lub przynajmniej obiecującymi występami przeciwko najlepszym przeplatane są takie wpadki jak porażki: dwukrotnie z West Hamem oraz po razie z Newcastle, Southampton i Bournemouth.
O podobnym procesie często mówi też Ole Gunnar Solskjaer i można się tylko zastanowić, czy Manchester United nie jest jednak krok przed Chelsea – zwłaszcza dzięki transferowi Bruno Fernandesa, który z meczu na mecz wygląda coraz pewniej. Powrót Paula Pogby także dodał jakości, której w środku pola pod jego nieobecność brakowało. United są obecnie od piętnastu meczów niepokonani, ich terminarz na kolejne spotkania ligowe to głównie rywale z dołu tabeli i jeszcze Chelsea w półfinale Pucharu Anglii. Ta Chelsea, którą już trzykrotnie w tym sezonie pokonali.
Jednak znów kluczowe w tym wszystkim będzie nastawienie. To, co wyróżniało w ostatnich latach Liverpool i City, kluby dominujące w Premier League, to właśnie determinacja. Klopp o swoich piłkarzach mówił „mentality monsters”, jednoznacznie sugerując, że mistrzostwo wzięło się z tego, co jest w głowach piłkarzy. Pozostali muszą nadrobić przede wszystkim pod tym względem, nie tylko transferami. Inspiracja może być różna, w wypadku Manchesteru United będzie nią właśnie tytuł dla wielkich rywali. – Zdobywający mistrzostwo sobie na to zasłużyli. Jednak nas oglądanie ich radości po wygraniu trofeum boli. Takie jest uczucie wszystkich związanych z United. Chcemy wrócić do zdobywania pucharów. To nasze wyzwanie – mówił Solskjaer. Czy to będzie złość, obsesja czy po prostu sportowa ambicja, ale tylko takie podejście zagwarantuje większe emocje w kolejnym sezonie Premier League.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 27/2020)