O meczu na Allianz nawet nie ma co pisać. Tradycji stało się zadość. Bayern uwziął się na Hamburg. Monachijczycy najwidoczniej za punkt honoru obrali sobie, by walić w HSV niczym w bęben. Ale w kontekście walki o utrzymanie to, co najważniejsze, wydarzyło się przed tygodniem. Strzały – 18:5. Dwie poprzeczki. Rzut karny, oczywiście niewykorzystany. Setek – tak na oko – z pięć, posiadanie piłki – blisko 67 procent, w rzutach rożnych 11:1. Do tego 32 dośrodkowania (przy trzech przeciwnika), celność podań o ponad 20 procent wyższa (71 do 50). Tego spotkania nie dało się nie wygrać. Raz, że HSV rozegrało pewnie najlepszy mecz w tym sezonie, a dwa, że Mainz było skandalicznie beznadziejne.
TOMASZ URBAN, KOMENTATOR ELEVEN
Z wyjątkiem jednego piłkarza – debiutującego w 1. Bundeslidze Floriana Muellera, nominalnie trzeciego bramkarza FSV. Trzeciego, czyli w teorii jeszcze gorszego niż drugi Robin Zentner, co wydaje się nierealne. I ten trzeci bramkarz tego beznadziejnego w tamten dzień Mainz w debiucie rozgrywa spotkanie życia. Zanim na dobre rozpoczął karierę w Bundeslidze, może ją już kończyć. Lepszego meczu już nigdy nie zagra.
Los zakpił sobie z HSV. Nie pierwszy raz, nie drugi i nie dwudziesty ósmy. Kpi z nich nieustannie od 10 lat. Po czwartym miejscu w sezonie 2007-08 przyszły w gruncie rzeczy udane rozgrywki 2008-09. Bo patrząc z dzisiejszej perspektywy – piąte miejsce w tabeli i awans do europejskich pucharów oraz półfinały Pucharów UEFA i Niemiec to wyniki, o których teraz nad Łabą nawet się nie marzy. Paradoks polega jednak na tym, że to właśnie te małe sukcesiki zapoczątkowały trwający już niemal dekadę kryzys. Ktoś uzbroił bombę z opóźnionym o kilka lat zapłonem i podpiął ją pod ten ich słynny stadionowy zegar. Już nikt nie myśli z dumą o tym przeklętym mechanizmie, odmierzającym bytność HSV w 1. Bundeslidze. Spogląda się na niego z rosnącym przerażeniem, każda przeskakująca sekunda coraz bardziej przybliża klub do totalnej katastrofy. Detonacja zdaje się nieuchronna. Jeszcze tylko trener Hollerbach żyje w ułudzie. Jeszcze tylko jemu się wydaje, że wymyśli sposób, by zatrzymać czas. Problem w tym, że na razie nie wymyślił sposobu nawet na to, by Hamburg pod jego wodzą wygrał choćby jeden mecz.
Ów mechanizm nie uruchomił się jednak sam. Za wajchę pociągnął znienawidzony sąsiad. To potrójna klęska z Werderem Brema, poniesiona na każdym polu, okazała się punktem zwrotnym w najnowszej historii Die Rothosen. W ciągu 18 dni oba kluby rozegrały ze sobą cztery mecze. Najpierw zielono-biali okazali się lepsi w Pucharze Niemiec, eliminując HSV po serii rzutów karnych. Potem, przy pomocy papierowej kulki rzuconej z trybun, która do dziś ma poczesne miejsce w klubowym muzeum, wyrzucili zespół z Hamburga w dramatycznych okolicznościach z Pucharu UEFA. Wreszcie na dobicie, zaledwie trzy dni później, ograli rywala w lidze trzy kolejki przed końcem sezonu, kiedy to HSV zachowywało jeszcze całkiem realne szanse nawet na mistrzostwo kraju. Skończyło się na piątym miejscu, a do upragnionej Ligi Mistrzów zabrakło raptem trzech punktów. Właśnie tych trzech punktów. Co ciekawe, tamte i obecne czasy klamrą spina ze sobą osoba nowego prezydenta klubu Bernda Hoffmanna, który był wówczas przewodniczącym zarządu. Teraz wrócił do struktur, a urząd objął akurat w przeddzień niedawnych Nordderbów, które HSV przegrało w końcówce. Po bardzo kontrowersyjnym golu. Ot, karma…
NA RÓWNI POCHYŁEJ
18 punktów po 25 kolejkach to wynik wręcz tragiczny. Najgorszy w historii. Jeszcze nikomu z tak lichym dorobkiem na tym etapie sezonu nie udało się utrzymać w 1. Bundeslidze. To wręcz niewiarygodne, że tak wielki klub, mający tak bogatą tradycję, z rzeszą fanów i – co chyba najważniejsze – mający duże, jak na Bundesligę, możliwości finansowe, od lat tylko cudem utrzymuje się na powierzchni. Nic tam się nie zgadza. W ciągu ostatnich sześciu lat tylko na kwoty transferowe przeznaczono aż 150 milionów euro i nie zbudowano za te pieniądze zupełnie nic. Nikt nie zna recepty na uzdrowienie notorycznie chorego Dinozaura. HSV jest jak stajnia Augiasza. Niejeden śmiałek próbował ją już uprzątnąć i nikomu się nie udało. Nie pomagali ani nowi piłkarze, ani trenerzy ze świeżymi pomysłami, ani doświadczeni i uznani w bundesligowym światku działacze. Wszyscy połamali sobie zęby na tym przeklętym klubie.
To wręcz niewiarygodne, ale ze świecą szukać piłkarza, który po transferze do Hamburga utrzymałby chociaż poziom z poprzedniego zespołu, nie mówiąc już o jakimkolwiek postępie. Przykłady można mnożyć. Christian Mathenia bronił w Darmstadt co najmniej solidnie, w Hamburgu do solidności mu bardzo daleko. Bobbym Woodem miała się przed transferem do Hamburga interesować nawet Borussia Dortmund, dziś jego usługami nie dałoby się zainteresować chyba nawet klubów z 2. Bundesligi. Matthias Ostrzolek, przychodząc do Hamburga z Augsburga, należał do czołówki niemieckich lewych obrońców. W HSV grał jednak poniżej wszelkiej krytyki. Był absolutnie beznadziejny. Przed sezonem przygarnął go Hannover 96 i wcale źle na tym nie wyszedł, bo Ostrzolek gra niemal „od dechy do dechy” i robi to całkiem przyzwoicie. Wreszcie Filip Kostić, na którego w lecie wyłożono krocie. W Stuttgarcie siał postrach u rywali, szalejąc na lewym skrzydle. W Hamburgu wywołuje co najwyżej uśmiechy politowania na twarzach kibiców. No i ten nieszczęsny karny w meczu z Mainz… Zawiódł w kluczowym momencie.
Ogólnie rzecz ujmując, polityka transferowa HSV to temat na oddzielny tekst. Nie chodzi tylko i wyłącznie o wielkie sumy, wydawane na bardzo przeciętnych piłkarzy, ale przede wszystkim o wizję i pomysł na budowanie drużyny. O spójny pomysł, bo tych idei było w ostatnich latach wiele. Zdecydowanie za wiele. Każdy kolejny dyrektor sportowy wcielał w życie swoją wizję, zmieniał niepasującego do niej trenera (od tego nieszczęsnego tryptyku z Werderem przed dziewięcioma laty HSV miało już aż 15 szkoleniowców) – któremu oczywiście przysługiwało sowite odszkodowanie z tytułu zerwania kontraktu – i kupował na kopy nowych zawodników za pieniądze wykładane rokrocznie przez dającego się doić Kuehnego. Przez lata zupełnie zaniedbano inwestowanie w przyszłość.
Ściągano zawodników na tu i teraz, byle mieli nazwisko. Przykłady? Aaron Hunt i Andre Hahn. Obaj zostali sprowadzeni w takich momentach karier, w których to, co najlepsze, mieli już dawno za sobą. Aaron Hunt był dobry w czasach, kiedy grywał w Werderze. W Wolfsburgu grał już kiepsko, a teraz w Hamburgu jeszcze gorzej. Z Hahnem jest podobnie. W Augsburgu był znakomity, w Gladbach przeciętny, w Hamburgu jest już po prostu słaby.
PRZEKLĘTY REWIR
O braku myśli przewodniej w klubie świadczy także zatrudnienie Bernda Hollerbacha na stanowisku pierwszego trenera. Hollerbach to legenda HSV. Synonim twardości i konsekwencji. Kolekcjoner kartek – pseudonim Topór nie wziął się znikąd. Nie brano go w ciemno. Kierownictwo HSV musiało znać jego warsztat. W końcu pracował ostatnio w Wuerzburger Kickers, z którym najpierw awansował do 2. Bundesligi, a potem, po doskonałej rundzie jesiennej i szóstym miejscu na półmetku sezonu, nie wygrał na wiosnę ani jednego meczu i z hukiem z niej zleciał. W całym sezonie Kickersi strzelili tylko 32 gole, będąc pod tym względem trzecim najgorszym zespołem w lidze. Za to stracili ich relatywnie niewiele, bo tylko 41. Wnioski? Hollerbach ustawia zespoły stricte defensywnie. Liczy się to, by przede wszystkim nie stracić gola, a nie to, by go za wszelką cenę strzelić. Owszem, dyscypliną taktyczną można wygrać kilka meczów – pokazuje to przecież choćby Stuttgart Korkuta. Trzeba mieć jednak do takiej gry odpowiednich wykonawców. Czy Hamburg ma? Niekoniecznie. Dwie największe bolączki HSV w tym sezonie to brak kreatywnego środka pola i nieporadność napastników. To nie z defensywą drużyna miała największe problemy za czasów Gisdola, ale właśnie z grą do przodu. Zatrudnienie Hollerbacha jeszcze bardziej te problemy uwypukliło. Średnia strzelanych goli spadła z 0,79 do 0,43. Jak tu wygrywać mecze i zdobywać punkty, jeśli do zdobycia jednego gola potrzeba zespołowi średnio dwóch meczów?
Dodajmy do tego jeszcze te wszystkie „dzikie” historie, jakie dzieją się w klubie i wokół niego od lat. Są niczym gotowy scenariusz na kolejne opowiadanie do znakomitego filmu autorstwa Damiana Szifrona o tym samym tytule. Można by je wymieniać bez końca. To niewytłumaczalne, ale HSV po prostu przyciąga nieszczęścia. Cieszynka Muellera zakończona zerwaniem więzadeł w kolanie, przypadki 19-letniego Vasilije Janjicicia, który pijany, bez prawa jazdy, w środku nocy spowodował wypadek na autostradzie, a policji wmawiał, że jest swoim bratem bliźniakiem, czy choćby katastrofalna dla wizerunku klubu porażka w pierwszej rundzie Pucharu Niemiec z trzecioligowym Osnabrueck 1:3, mimo gry przez 72 minuty w przewadze liczebnej, i to w składzie bardzo zbliżonym do optymalnego, wszystko to, co dzieje się w klubie i wokół niego po sobotnim meczu w Monachium… Ot, HSV. Bez nich w Bundeslidze już nie będzie tak wesoło.
SZANSA CZY ZAGROŻENIE?
Czy spadek byłby dla HSV szansą na uzdrowienie? Wielu twierdzi, że tylko degradacja pozwoliłaby wyczyścić klub od środka, uniezależnić go od osobliwego mecenasa Klausa-Michaela Kuehnego, który kocha klub miłością toksyczną. Ale to mylne przekonanie. Degradacja nigdy nie jest dla klubu szansą. Jest jedynie niewiadomą i zagrożeniem. Wiedzą coś o tym w Kaiserslautern i w niebieskiej części Monachium. Ktoś powie, że Stuttgart czy Hannover wróciły i radzą sobie całkiem przyzwoicie. Może i tak, ale FC Koeln też przecież wróciło. Przez cztery lata radziło sobie nawet lepiej niż przyzwoicie. I co? I wielce prawdopodobne jest, że po sezonie wróci do punktu wyjścia.
Ze Stuttgartem i Hannoverem może być za jakiś czas tak samo. Zresztą, sytuacja w klubie rządzonym przez Martina Kinda daleka jest od idealnej i prędzej czy później odbije się na wynikach drużyny. Jeśli nie w tym sezonie, to w kolejnym. „Kicker” pisał w minionym tygodniu, że budżet płacowy HSV po ewentualnej degradacji spadnie niemal dwukrotnie – z bieżącego poziomu 55 milionów euro do około 30 milionów euro. To i tak będzie ogromnie dużo jak na drugoligowe warunki, ale drużynę trzeba będzie budować praktycznie od nowa. A w zasadzie nie tylko drużynę. Pion szkoleniowy i organizacyjny także, bo Hoffmann chce całkowicie nowego rozdania i zdążył już pogonić z klubu dwie ważne persony – przewodniczącego zarządu Heriberta Bruchhagena i dyrektora sportowego – Jensa Todta. Jedyną osobą z managementu, która pozostanie w klubie, będzie Johannes Spors, czyli szef skautów HSV, który dołączył do klubu z początkiem lutego, przychodząc z RB Lipsk. Hoffmann jest pod dużym wrażeniem jego kompetencji i według informacji „MoPo”, powierzył mu zadanie zaplanowania i zbudowania nowej kadry na kolejny sezon. Spors będzie miał pełne ręce roboty, bo w HSV zanosi się na prawdziwą czystkę. Na niej z kolei może skorzystać skrzydłowy naszej młodzieżówki Marco Drawz, który dostał od Hollerbacha zaproszenie na treningi z pierwszym zespołem. Mówi się, że to ogromny talent. I właśnie na takich zawodników HSV będzie musiało w przyszłym sezonie postawić. Niezależnie od tego, w której lidze przyjdzie mu grać.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (11/2018)