Czterdziestka Tottiego. Papież futbolu
Niepowtarzalny, nieśmiertelny, wyjątkowy, genialny, boski… Nie ma takiego przymiotnika, którego jeszcze nie dopasowano do jego nazwiska i zarazem takiego, który oddawałby to, ile znaczy dla Rzymu, Włoch i futbolu.
„Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”. Ostatni tydzień na zapisy! – KLIKNIJ!
Niedziele w Rzymie należą do dwóch Franków. Przed południem do papieża, który błogosławi wiernych na placu świętego Piotra i po południu do Tottiego czyniącego cuda na boisku i naigrywającego się z praw natury. Jeden i drugi święty za życia, choć jeszcze przed beatyfikacją. Bez nich to nie byłby taki sam dzień i takie samo święto. Dowód? Koledzy z Romy marudzą, że na Stadio Olimpico rozgrywają dwa mecze w jednym. Bez kapitana czują się u siebie obco, wręcz ogłusza ich cisza. Z nim na boisku jakby z zimnego Bałtyku wskoczyli do ciepłych wód Adriatyku, aż chce się pływać. Fale wysyłane z trybun same niosą. Jak do niedawnej wygranej z Sampdorią.
(…)
Czerwiec 2001. Jeśli uznać, że osiągnął jeden szczyt, to właśnie wtedy. – Jedno mistrzostwo z Romą jest warte dziesięciu z innym klubem – tę formułkę wypowiada, kiedy pytają, dlaczego nie osiągnął więcej, dlaczego nie wyjechał w strony, gdzie splendor czekał większy i sukcesy leżały na wyciągnięcie ręki. Wytrwale opierał się pokusom bogatszej Północy, nawet dostojnemu Madrytowi. O zostawieniu Rzymu na poważnie myślał tylko raz, w 1997 roku. Carlos Bianchi niemal zmusił go do wybierania między piłkarskim niebytem a Sampdorią. Nim Totti odebrał bilety do Genui, zdążył się zmienić trener, co rzymianie błogosławią po dziś dzień. W 2000 roku nastały rządy Fabio Capello, który Tottiemu gotów był nieba przychylić. Do pomocy w zdetronizowaniu Lazio i pozostawieniu w tyle Juventusu z Milanem dał mu Vincenzo Montellę i Gabriela Batistutę. Nawiasem mówiąc Argentyńczyk był ostatnim środkowym napastnikiem Romy, który nie zbladł w świetle kapitana, tylko je odbijał. We dwóch strzelili 33 gole i Rzym utonął w żółto-czerwonych barwach. Później bywało blisko scudetto, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie, decydowały niuanse. Na osłodę pozostawały gole Il Capitano.
Październik 2005. Jak z kopalni diamentów wybrać te najpiękniejsze? Spróbujmy. Jedenaście lat temu przyjechał na San Siro, na którym momentami czuł się lepiej niż w domu. Zwłaszcza, kiedy gościł go Inter. Przejął piłkę w okolicach środkowej linii i jak wicher popędził na bramkę. Miał siłę, szybkość, technikę i trochę szczęścia, więc minął napotkane ruchome przeszkody. Miał też klasę i fantazję, które pozwoliły mu przelobować Julio Cesara. Bez wysiłku, jak na treningu i jak rok wcześniej w derbach Angelo Peruzziego z Lazio. Jeśli po raz drugi użył cucchiaio, to znaczyło, że trzymał je zawsze pod ręką i nie zawaha się użyć przy każdej okazji. Z karnymi też próbował, jak w półfinale z Holandią na Euro 2000. Wprawdzie czasami się sparzył, ale w sumie przerósł mistrza Czecha Antonina Panenkę. Inne arcydzieło zmalował na niedoszłym swoim stadionie w Genui. W sezonie 2006-07 z woleja lewą nogą i z precyzją Tigera Woodsa trafił w dołek znajdujący się w dalszym rogu bramki Sampdorii. Oprócz jakości szła w parze też ilość. Bez niej nie zostałby królem strzelców Serie A i nie wciągnął na stopę Złotego Buta. W plebiscycie o Złotą Piłkę najwyżej sięgnął piątego miejsca, w 2006 roku.
(…)
Tomasz LIPIŃSKI
Cały tekst można znaleźć w nowym numerze Tygodnika „Piłka Nożna”