Od Bulzackiego do Bednarka, od 1973 roku i Wembley do ławki w Southampton. Nasze Odkrycia Roku, często trafione w punkt, czasem niespełniające pokładanych nadziei. Jedno w plebiscycie jest niezmienne – wygrać w tej wyjątkowej kategorii można tylko raz.
44 edycje i 46 nazwisk, wszakże dwa razy laureaci byli dubeltowi, średnia wieku to 22 bez kilku miesięcy. Najmłodszy – Arkadiusz Milik (18), najstarszy – Grzegorz Piechna (29); zawsze biorąc pod uwagę rocznik laureata i rok, za jaki otrzymywał nagrodę. Czterech – Marek Koźmiński, Michał Żewłakow, Tomasz Iwan i Wojciech Szczęsny – było odkrywanych, kiedy występowali za granicą. Wśród laureatów są późniejsi medaliści mistrzostw świata, królowie strzelców silnych lig, przede wszystkim jednak wielu obecnych reprezentantów Polski, na czele z Robertem Lewandowskim. Także selekcjoner Adam Nawałka, także prezes PZPN – Zbigniew Boniek, również wiceprezes Koźmiński i dyrektor reprezentacji – Iwan. Wszyscy, bez wyjątku.
FUNIO I CAŁA RESZTA
A krótkie story zacząć wypada od historycznie pierwszego. Rozegrał w reprezentacji Polski tylko 23 mecze, ale za to wystąpił w najważniejszym w historii biało-czerwonych, na Wembley, jesienią 1973 roku. Mirosław Bulzacki miał wówczas 22 lata. Kazimierz Górski szukał wysokiego stopera, dał mu szansę w dwóch meczach towarzyskich i od razu rzucił na Anglię. Selekcjoner raczej w tańcu się nie obcyndalał. Bulzacki wygrał rywalizację z Leszkiem Ćmikiewiczem, Henrykiem Wieczorkiem, Marianem Ostafińskim. To młody łodzianin był tym, który ostatni kopnął piłkę na Wembley. Wybił ją na aut, a kiedy sędzia gwizdnął, zaczął szukać wybitej przez siebie futbolówki. Na pamiątkę. Zamieszanie zrobiło się jednak tak wielkie, że nie znalazł.
Bulzacki: – Z perspektywy lat muszę się zgodzić, że właśnie rok 1973 był dla mnie piłkarsko najlepszy. Na pewno jednak wpływ na karierę miał fakt, że w 1974 roku rozpocząłem studia na warszawskiej AWF. Koniecznie chciałem pogodzić piłkę z nauką, a to nie była prosta sprawa. W efekcie albo opuszczałem zajęcia, albo treningi… Często na przykład zmuszony byłem ćwiczyć w Warszawie, gdzie studiowałem. Wszystko to zaważyło na tym, że kariera reprezentacyjna trwała krótko.
Legendarny obrońca ŁKS jednak dopiął swego i zdobył tytuł magistra wf. Pytanie jednak, co by było, gdyby… W każdym razie tytułu pierwszego Odkrycia nikt mu nie odbierze. – Jeśli dobrze pamiętam, skromna uroczystość ogłoszenia wyników miała miejsce w Warszawie. Statuetkę wręczał mi redaktor naczelny Stefan Grzegorczyk – wspomina.
Życie pisze czasem niespodziewane scenariusze. Po wielu latach urażony artykułem w „PN” Funio podał gazetę do sądu. Proces z dziennikarzem przegrał. Natomiast legendarna odwaga Górskiego do stawiania na młodych akurat Bulzackiemu wyszła bokiem. Już na mundialu w Niemczech Górski wymyślił sobie na środku obrony nie młodego Funia, ale… jeszcze młodszego Władzia – Władysława Żmudę. I tak narodził się najlepszy stoper w historii polskiego futbolu, a „PN” nie miała wyboru i rok po roku Odkryciem zostawał środkowy obrońca, de facto odkryty przez Górskiego.
WIELCY NIEOBECNI
Niespełna miesiąc temu obaj – Żmuda i Bulzacki – uczestniczyli w pogrzebie kolegi z boiska, Stanisława Terleckiego. 42 lata temu elektorzy z „PN” zdecydowali się wyróżnić jednocześnie dwóch zawodników, i to jakich: 21-letniego Terleckiego oraz rok młodszego Bońka. Ich losy i kariery potoczyły się jednak odmiennie. W przypadku Zibiego – wiadomo. W przypadku mistrza kiwki, człowieka z kosmosu i Cosmosu, najtrafniej chyba jego losy podsumował, żegnając go, ksiądz Mariusz Zapolski: – Życie jest jak mecz, ma dwie połowy. Jeśli ta druga była słabsza, to znaczy, że mecz jest przegrany? Nie, bo czasem wystarcza zaliczka z pierwszej połowy…
Giganci polskiego futbolu – Grzegorz Lato, Włodzimierz Lubański czy Kazimierz Deyna – nie raz tytułowani najlepszymi piłkarzami w Polsce, nie zdążyli zostać odkryci, ponieważ plebiscyt został zainaugurowany dopiero w 1973 roku. Ale i później, wskutek ogromnej konkurencji, znakomici przecież Włodzimierz Smolarek czy Dariusz Dziekanowski w ten sposób nie zostali nagrodzeni. Zwłaszcza przypadek Dziekana, uchodzącego swego czasu za perłę polskiej piłki, jest wymowny. Ale jak miał zaistnieć, skoro w latach 1981-82 błyszczały mundialowe, srebrno-brązowe odkrycia Antoniego Piechniczka – Andrzej Buncol i Waldemar Matysik.
Dziekan faktycznie nie miał limitów, był najbardziej uzdolnionym piłkarzem swojego pokolenia. Ale on przynajmniej z czasem doczekał się nagrody dla najlepszego polskiego piłkarza. Mirosław Okoński nie był ani Odkryciem, ani Piłkarzem. Nawet w 1987 roku, kiedy uznano go za drugiego futbolistę Bundesligi – za Uwe Rahnem, a przed Lotharem Matthaeusem – w Polsce musiał ustąpić pola Andrzejowi Iwanowi. Genialny skrzydłowy bawił się na boisku, ale równie mocno w kasynach. Kilka lat temu mówił w „Magazynie Futbol”: – Hiszpanie grają piłką. Marzyłem o ich lidze, tam mój talent by się spełnił. Nie udało się przez ten głupi przepis, że można wyjechać w określonym wieku. Dajcie mi teraz 20 lat, dajcie mi te możliwości, jakie są dziś…
PERŁY GÓRNEGO ŚLĄSKA
W połowie lat 80. zdolne jednostki wywodziły się przede wszystkim z Górnego Śląska. – A jak mogło być inaczej, jeśli mieliśmy po kilka drużyn w najwyższej klasie rozgrywkowej – mówi Jan Furtok, Odkrycie 1984. – Trochę przede mną odkrywaliście Matysika, potem Marka Koniarka, Ryśka Cyronia, za chwilę Darka Gęsiora.
Furtok dziś jest na emeryturze, poświęca się rodzinie, w oldbojach raczej nie grywa. Chodzi na mecze GKS, ale trzyma też kciuki za sukces Górnika Zabrze. – Bo ja taki cichy fan Górnika jestem. Chyba przez sentyment. Chcieli mnie kiedyś z Katowic porwać do Zabrza, ale Marian Dziurowicz się nie zgodził. Kurczę, to ile już lat minęło od tego Odkrycia? 34? To wówczas nie był żaden ciężar dla mnie, nie czułem presji, w tym wieku człowiek gotów jest góry przenosić i nic go nie rusza. Za chwilę zacząłem grać w reprezentacji, pojechałem na mundial do Meksyku, strzelałem gole dla HSV i Eintrachtu. Pamiętają mnie do dziś. Kilka miesięcy temu we Frankfurcie spotkałem Uwe Beina, nie powiem, sympatycznie mnie podjęli.
Z pozycji kibica patrzy na futbol, z dala od trenerki i stanowiska działacza. Ma jednak satysfakcję, oglądając reprezentację. – W 2008 roku szukałem trenera dla GKS Katowice – opowiada. – Wpadł mi do głowy Adam Nawałka, który był akurat wolny. Zadzwoniłem, mówię mu, Adaś, ale mam dla ciebie tylko sześć tysięcy na miesiąc, bierzesz? Przyjechał od razu. Co było potem, wiadomo. Górnik, reprezentacja…
Tak się złożyło, że ci, którzy do dużej piłki wchodzili na początku lat 80., później wyjeżdżali i osiedlali się w Niemczech. Do dziś mieszkają tam Pałasz, Cyroń, Matysik, Buncol, Marek Leśniak. Ten ostatni na przykład trenuje małą drużynę w jednej z niższych lig Westfalii, ale żyje z czego innego. Prowadzi firmę zajmującą się pielęgnacją, konserwacją ogrodów. – Nie wstydzę się tego, pracy jest dużo, nie ma czasu na obijanie i o to chodzi – mówi. Niemcy stały się również przystankiem dla Andrzeja Rudego, Odkrycia anno 1985. Być może najbardziej utalentowanego pomocnika od czasów Kazimierza Deyny, którego zgubiła jednak miłość. Nie do futbolu, ale do kobiety.
– Z perspektywy czasu trzeba powiedzieć, że to jeden z bardziej zmarnowanych polskich talentów. Dla kadry oczywiście, bo w karierze klubowej poradził sobie świetnie – mówi Mieczysław Broniszewski (za WP), były selekcjoner młodzieżówki, która w 1984 roku sięgnęła po trzecie miejsce w Europie. Trener, który zawodnika znał doskonale.
Rudy miał 23 lata i grał w GKS, ale pogłoski o jego klasie rozeszły się po Europie. Transfer był niemożliwy, Polak był za młody. Podczas zgrupowania reprezentacji ligi polskiej w Mediolanie (przed meczem z gwiazdami Serie A) opuścił potajemnie hotel i spotkał się z ludźmi, którzy mieli załatwić mu klub na Zachodzie. Chciał dołączyć w Niemczech do kobiety, którą kochał, która zdobyła tytuł Miss Dolnego Śląska, ale wybrała lepsze życie w Niemczech. Trener Udo Lattek porównywał go do Beckenbauera, schronienia uchodźcy w domu udzielił Uli Hoeness. Bayern chciał Rudego, ten jednak rozpoczął objazd po innych klubach, aż zakotwiczył w Kolonii. 2 miliony marek przekonały polską stronę i piłkarz mógł grać. Mimo że z czasem trafił nawet do Ajaksu, jego karierę należy uznać za niespełnioną, mógł i powinien osiągnąć więcej.
TECHNICY Z PODLASIA
Białystok to był matecznik wielu talentów. Znakomity trener i wychowawca Ryszard Karalus miał oko i podejście do młodzieży. No i potrafił utrzymać dyscyplinę, więc nie raz któryś z młodych zarobił klapkiem w ucho. W krótkim czasie (1996-98) dwaj wychowankowie Karalusa zostali naszymi Odkryciami. Najpierw Marek Citko, później Tomasz Frankowski. Kiedy ten drugi na Gali otrzymywał wyróżnienie, w towarzystwie Piłkarza Roku Mirosława Trzeciaka i Trenera Janusza Wójcika, miał na koncie dopiero 23 mecze w polskiej ekstraklasie i 12 w niej goli, plus 2 bramki wbite w 21 meczach ligi francuskiej. Miał natomiast 24 lata i mało kto przypuszczał, że świetny technicznie, ale filigranowy napastnik strzeli w polskiej lidze prawie 170 goli i cztery razy będzie przymierzał koronę króla strzelców.
Niedosyt pozostawia kariera reprezentacyjna mimo… oszałamiających statystyk – 10 goli w 22 meczach. Podobnie etap zagraniczny. Zbyt długo zwlekał z powtórnym wyjazdem. Tyle że to Wisła nie chciała go puszczać, wolała sprzedać Mirosława Szymkowiaka i Macieja Żurawskiego. – Franek, ty potem będziesz tu prezesem, dyrektorem, trenerem, kim tylko będziesz chciał – zapewniał Bogusław Cupiał. Czy wycisnął z kariery tyle, ile mógł?
– Przy swoich umiejętnościach technicznych – tak. Ale przecież miałem braki wydolnościowe – mówił w wywiadzie dla WP SportoweFakty. – Moi byli trenerzy powiedzą, że z takich parametrów wycisnąłem maksimum. Na początku kariery nasłuchałem się przecież, że do niczego się nie nadaję. Później trenerzy rywali głośno instruowali zawodników, by mnie nie kryli, bo nie ma po co…
Jeśli jednak Frankowski może czuć niedosyt, to co ma powiedzieć Citko? W pewnym momencie był najpopularniejszym sportowcem w Polsce. Strzelił gola na Wembley, grał z Widzewem w Champions League, miał trafić do Anglii, ale pechowa kontuzja zrujnowała marzenia o transferze i mocno wpłynęła na dalszą karierę.
– Z kolei dla mnie wszystko działo się szybko – mówi Radosław Michalski. – W 1992 roku trafiłem do Legii, ale przez pół roku nie mogłem się przebić. Jak już zacząłem grać, to po bodaj 17 meczach w lidze jesienią 1993 roku już zadebiutowałem w reprezentacji Polski. „Piłka Nożna” to była podstawa, jej wyroki zaś niepodważalne. Kiedy więc ogłoszono, że zostałem Odkryciem Roku, byłem podekscytowany. Także zmotywowany, ale na pewno nie uginałem się pod ciężarem tytułu. Ja w ogóle byłem typem dość bezstresowym, więc bez powodu się nie przejmowałem. Kariera nabrała przyspieszenia i chyba, tak mi się wydaje, nie zawiodłem tych, którzy 25 lat temu oficjalnie mnie odkrywali. Piłkarzem Roku nie zostałem, ale ilu było defensywnych pomocników, którzy wdrapali się na szczyt?
NIE KAŻDY MOŻE BYĆ LEWYM
Mimo wszystko Kruchy, obecnie prezes Pomorskiego ZPN, karierę zrobił poważną. Natomiast nie da się ukryć, że wśród Odkryć trafiali się piłkarze, którzy poza polską ligę w zasadzie nie wyrośli, po których spodziewano się bardziej spektakularnych wyczynów, ale z różnych przyczyn tak się nie stało. Nawet jeśli próbowali podbijać Europę, to zapału starczało na krótko, a moment chwały trwał naprawdę krótko – jak w przypadku Radosława Matusiaka, Radosława Majewskiego czy Andrzeja Niedzielana – lub praktycznie w ogóle. Marcin Nowacki, Tomasz Moskała, Grzegorz Sandomierski, Maciej Jankowski, Dominik Furman, Patryk Małecki… Część z nich zapewne ostatniego słowa jeszcze nie powiedziała, niemniej trudno przypuszczać, by Europa miała o nich jeszcze usłyszeć.
– Pewnych rzeczy żałuję. Późno wszedłem do Ekstraklasy, miałem już 24 lata i nawet się nie obejrzałem, jak czas zaczął mi uciekać – mówi 41-letni obecnie Moskała. – W GKS była fatalna organizacja, ale sportowo – super. W Groclinie odpaliłem szybko, strzeliłem gola Lechowi na Bułgarskiej w Pucharze Polski, prezes Drzymała był wniebowzięty. Potem było już różnie, a prezes był niecierpliwy. Gdyby ktoś we mnie uwierzył, kiedy miałem 20 lat, osiągnąłbym więcej. Ale się nie skarżę. Dałem z siebie maksa. Nie pochodzę z domu, gdzie mama z tatą mi wszystko zapewnili, do wielu rzeczy musiałem sam dojść. Kiedy masz 23-24 lata i nie możesz wskoczyć na wyższy poziom, pojawia się strach. Kończyć z piłką, wziąć się za jakąś robotę czy dalej próbować? Mnie samozaparcia na szczęście starczyło, wielu było takich, którym zabrakło…. Wciąż próbuję się ruszać w czwartoligowym Beskidzie Andrychów, czyli tam, gdzie zaczynałem kopać piłkę. Poza tym wraz ze wspólnikami prowadzę szkółkę piłkarską, robię kurs trenerski UEFA B, no i pracuję w firmie meblarskiej. Aha, jeszcze jedno, Słowackiego wciąż mam. Tak mówię na niego. To ten obraz z moją podobizną, który dostałem wraz z nagrodą Odkrycia Roku. Wisi u mnie w pokoju. Nie w salonie co prawda, ale wisi…
BEZ ZAGLĄDANIA W METRYKĘ
Reguły gry niosą pewne ograniczenia. Wystarczy, że w jednym roku choćby nominujemy młodego zawodnika do tytułu Odkrycia, drugi raz już nie możemy brać go pod uwagę. Czasem więc dwa razy zastanawiamy się, czy X już kwalifikuje się do odkrywania, czy lepiej poczekać, dać mu jeszcze rok, aby tylko przedwcześnie nie spalić.
Zdarzało się jednak, że zamiast szukać wśród młodzieży, trzeba było sięgnąć po graczy dojrzałych, którzy jednak mieli tak wystrzałowy rok, że wcześniej specjalnie nieznani nagle byli na ustach całej sportowej Polski. Klasyczny przypadek to Grzegorz Piechna w 2005 roku. – To były cudowne czasy, a ja zostałem pięknie wyróżniony – wspomina. – Obecnie jednak niewiele mam wspólnego z futbolem. Mieszkam w Opocznie i pracuję w rodzinnym biznesie. Czasami spotkam się z kolegami i pokopiemy sobie. To wszystko…
Co ciekawe, Piechna w plebiscycie zdystansował… Jakuba Błaszczykowskiego, wówczas zaledwie 20-latka, który już za trzy lata miał odebrać nagrodę dla najlepszego polskiego piłkarza. A Kiełbasa? Rozwozi węgiel. Tytuł króla strzelców pomógł mu w transferze do Torpedo Moskwa, lecz wielka kasa nie skusiła, odrzucił więc oferty wyjazdu do Chin i Azerbejdżanu. Pozostają wspomnienia i gol strzelony Estonii w meczu reprezentacji. Piechna miał 29 lat, odbierając nagrodę, tylko trzy lata młodszy był Adam Kompała. Dziś też jest na sportowej emeryturze, pracuje w firmie handlowej i kibicuje Górnikowi. Temu samemu, dla którego nastrzelał 19 goli w sezonie 1999-2000, został królem strzelców, a pół roku wcześniej bawił na naszej Gali.
– Fakt, późne było ze mnie Odkrycie, ale cieszyłem się strasznie – mówi. – Mam statuetkę, w szufladzie leży również zegarek, który dostałem od jednego ze sponsorów Górnika za koronę króla strzelców. Szanuję go, nie noszę na co dzień. Na pewno kilka decyzji podjąłbym innych w życiu, może osiągnąłbym więcej, ale przecież płakać nie będę. Byłem królem strzelców, a to nie byle co. Zadowolony jestem, że uniknąłem poważnych kontuzji. Może dzięki temu, że takie krzywe nogi miałem… Pierwszą ciężką kontuzję złapałem rok temu, na nartach. Połamałem się okrutnie, do tej pory pręt w nodze siedzi, a córka znów ciągnie na narty, bo ferie się zbliżają. Chyba jednak się ruszę…
BRAMKARSKIE RODZYNKI
Mimo znakomitych tradycji i co jakiś czas odważnego przekonywania, że istnieje coś takiego jak polska szkoła bramkarska, tylko dwóch golkiperów mogło cieszyć się z tytułu Piłkarza Roku – Józef Młynarczyk i Jerzy Dudek. Co jednak znamienne, nawet wśród młodych gniewnych rzadko trafiali się laureaci. W sumie było ich trzech – Kazimierz Sidorczuk, Grzegorz Sandomierski i Wojciech Szczęsny. Inna sprawa, że ten ostatni jako 21-latek był jednocześnie nominowany w kategorii Odkrycie Roku oraz – jako jeden z trzech obok Łukasza Piszczka i Roberta Lewandowskiego – Piłkarz Roku. Wobec takiej konkurencji musiał zadowolić się „mniejszą” nagrodą. Dziś jest topowym golkiperem w Europie. Sandomierski, ledwie rok starszy od Szczęsnego, to tylko ligowy rzemiecha, w dodatku chyba już na krzywej opadającej, choć trzeba wierzyć, że ostatniego słowa nie powiedział.
Ciekawy jest przypadek Sidorczuka, od ponad 20 lat mieszkającego w austriackim Grazu. Grał do prawie 40 roku życia. Miał wspaniałe chwile i trudniejsze, kiedy musiał wydobyć się z depresji. Ze Sturmem zadomowił się w Lidze Mistrzów, piłka austriacka miała się wówczas o wiele lepiej niż dziś. Nie ma jednak wątpliwości, że w reprezentacji powinno pójść mu lepiej. – Nie miałem w niej dobrych meczów – mówił. Ale swoją rolę w niej odgrywał. Interesował się finansami, prawem podatkowym, sądowym, doradzał kolegom, w jaki sposób winni się rozliczać z urzędem skarbowym, w efekcie dostał ksywkę Księgowy. W polskiej lidze nie puścił bramki przez 834 minuty – to jeden z najlepszych wyników w historii.
Bywały lata, kiedy wybór nie był łatwy nie z powodu braku urodzaju, ale wręcz przeciwnie. Weźmy nominowanych za rok 2012 – Jakub Kosecki, Paweł Wszołek, Łukasz Teodorczyk, Grzegorz Krychowiak i najmłodszy w tym gronie, ale zwycięski, Arkadiusz Milik. Talent czystej wody, którego nie tylko z uwagi na datę urodzenia (28 lutego) porównywano do Lubańskiego. I jeszcze jedno – tylko pięciu odkrytych przez „PN” później zostawało laureatami w dorosłej kategorii. Boniek Piłkarzem Roku był dwukrotnie, Leśniak, Kosecki i Wojciech Kowalczyk – po razie, Lewandowski – sześć. Na razie sześć…
ZBIGNIEW MUCHA
TEKST UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”