Bar w centrum Kaliningradu. Malowniczo położony tuż nad brzegiem Pregoły. Budynek wygląda świeżo, ale nie o każdym w tym mieście można powiedzieć to samo. Bo wystarczy wystawić głowę za róg baru, żeby oczy natrafiły na zniszczone bloki, które doskonale pamiętają czasy ZSRR. I tak jak wtedy zostały zbudowane, tak stoją do dziś, prawdopodobnie nigdy w żaden sposób nieremontowane. Zresztą, że stoją to cud, bo jakby były jakieś takie powykrzywiane (może złudzenie?), a balkony obite dechami i zardzewiałymi płytami nie dają na pierwszy rzut oka gwarancji, że nie odpadną.
Foto: REUTERS/Kacper Pempel
W barze piwo i wódka leją się strumieniami. Alkohol to nieodłączny towarzysz każdego mundialu. Na przejściu granicznym w Bezledach celnik sam zagaduje, co jest dosyć zaskakujące: – Ja nie mogę pić wódki, tylko odrobinę.
– Ale na służbie czy w ogóle – dopytujemy.
– Ja piję tylko na wakacjach – ucina temat, ale potem zadaje kilkanaście kolejnych dziwnych pytań, więc jego intencje wydają się coraz bardziej niejasne.
W barze w centrum Kaliningradu najwięcej wydają Anglicy. Ale i miny kilku Polaków nie są tęgie. Belgowie trzymają się najpewniej. Na ekranach telewizorów mecz Japonia – Polska. Anglików średnio interesują wydarzenia boiskowe. Niby spoglądają w ekran, zajęci są jednak dyskusją, albo śpiewami. Przekrzykują się z Belgami, klaszczą, kiedy Polacy wznoszą swoje: Polska, biało-czerwoni. Nie ma mowy o żadnej wrogości, spojrzeniach spode łba, jest po prostu jak być powinno – jest zabawa.
Po ostatnim gwizdku wygranego przez Polaków 1:0 meczu nastąpiła jednak konsternacja, bo nagle zza lady śpiewać zaczyna barman: – Legia, Legia Warszawa! Tego nikt się raczej nie spodziewał: – Pochodzę z Polski, urodziłem się w Warszawie, ale dorastałem w Mińsku Mazowieckim – opowiada Michał, ale że na plakietce z imieniem napisane jest Michael, trudno było zorientować się od razu, że jest Polakiem. – Przyjechałem tu za pracą. Od czterech lat krążę między Kaliningradem a Londynem. Tu się ożeniłem, mam dziecko. Niespecjalnie mam na co narzekać. No dobrze, mógłbym lepiej zarabiać, ale kto by nie mógł? Widzicie, że atmosfera w trakcie mundialu jest znakomita, wpadnijcie wieczorem po meczu, gwarantuje, że będzie jeszcze lepiej – uśmiecha się na do widzenia, charakterystycznie uderzając dłonią w szyję.
Droga z centrum na stadion w Kalingradzie nie jest długa. Maksymalnie 30 minut i już jesteś na miejscu, gdzie witają cię zawsze uśmiechnięci i gotowi do pomocy wolontariusze. Te pół godziny w jakiś sposób oddają charakter miasta. Z jednej strony nowe budynki, nowoczesne, z drugiej – dużo miejsc po prostu zaniedbanych. Tłum sunie swoim tempem, słuchając ludowych pieśni, mieszających się z głosem wydobywającymi się z megafonów, przez które wolontariusze cały czas informują kibiców, o tym gdzie i jak iść. Trzy miejscowe babcie siedzą na ławce, którą prawdopodobnie zajęły przez zasiedzenie 30 lat temu, kolorowy tłum nie robi na nich żadnego wrażenia. Fakt, że mundial odbywa się w ich mieście, zdaje się mieć dla nich żadnego znaczenia.
Sam mecz jest jednak rozczarowaniem. Z wielu względów. Sytuacji brakuje. Na boisku nie ma Harry’ego Kane’a, a jednak przyjemnie byłoby zobaczyć z bliska, jak gra napastnik wyceniany – w zależności kto akurat pisze tekst – na 100, 150 albo 200 milionów euro. Obaj selekcjonerzy mocno mieszają składem, po stronie Anglików groźny jest Marcus Rashford. Ale przecież nie ma sensu pisać, że będą z niego ludzie, bo po pierwsze to już są, a po drugie – każdy to przecież wie. Tak samo jak każdy wie, że wykonanie hymnu przez angielskich kibiców jest niepowtarzalne. I choćby dlatego, że można było go posłuchać, warto było odwiedzić Kaliningrad.
Z Kaliningradu Zbigniew Mucha, Przemysław Pawlak