Przejdź do treści
Chciany-niechciany powrót

Ligi w Europie Premier League

Chciany-niechciany powrót

Wziął się za siebie, wrócił do najwyższej dyspozycji i zakończył dyskusję na temat jedynki Manchesteru United. David de Gea wyeliminował własne błędy, a teraz znów naprawia potknięcia innych. To zarazem dobry, jak i zły znak.



David de Gea był w pierwszej fazie sezonu w bardzo dobrej formie. (fot. Reuters)

W dziesięciu spotkaniach trwającego sezonu Czerwone Diabły zachowały tylko jedno czyste konto. Mała cyfra robi się jeszcze skromniejsza, gdy prześledzi się listę dotychczasowych przeciwników drużyny z Old Trafford. Leeds United, Southampton, Wolverhampton, Newcastle United, Young Boys Berno, West Ham (dwa mecze), Aston Villa, Villarreal, Everton. Trudno określić początkowy terminarz podopiecznych Ole Gunnara Solskjaera mianem szczególnie wymagającego. A jednak stracili oni już dziesięć goli.

Bilans gry defensywnej byłby jeszcze gorszy, gdyby nie David de Gea. W starciu ze Świętymi Hiszpan wygrał pojedynek sam na sam z Adamem Armstrongiem. W potyczce z Wilkami popisał się zjawiskową, podwójną interwencją na linii bramkowej, wprawiając Romaina Saissa w osłupienie. W meczu z West Hamem obronił rzut karny wykonywany przez Marka Noble’a. W rywalizacji z Villarrealem raz za razem zatrzymywał Arnauta Danjumę i sparował groźne uderzenie Paco Alcacera. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że bez wyśmienitej postawy golkipera Manchester United nie uzyskałby ze wspomnianych spotkań dziesięciu punktów.

To powrót do czasów, w których szkoleniowcami Czerwonych Diabłów byli David Moyes, Louis van Gaal oraz Jose Mourinho. Wtedy również De Gea często ratował kolegów z zespołu. Naprawiał ich błędy, bronił uderzenia, których „nie powinien” być w stanie obronić. Wystarczy przypomnieć, iż w rozgrywkach ligowych 2017-18 ekipa z Old Trafford zainkasowała aż o 13,7 bramek mniej, niż wskazywał współczynnik traconych goli oczekiwanych. Reprezentant La Roja był jednym z głównych architektów wicemistrzostwa Anglii. Nie było krzty przypadku w tym, że w latach 2014-2018 aż czterokrotnie wybierano go Piłkarzem Sezonu w klubie (nikt wcześniej tego nie dokonał). Że był etatowym członkiem Drużyny Sezonu Premier League. Że FIFA uznała go najlepszym bramkarzem na świecie.

 


 

Z jednej strony jest to powrót chciany. Po latach, w których pozycja De Gei osłabła na tyle, że w końcówce ubiegłego sezonu podstawowym golkiperem Manchesteru United był Dean Henderson, Hiszpan ponownie stanowi mocny, pewny punkt drużyny. Jest jej niepodważalną częścią. Nie ma żadnych podstaw do dyskusji na temat tego, kto powinien być jedynką Solskjaera. Ten określa 30-latka najlepszym bramkarzem świata i nie mija się z prawdą tak wyraźnie, jak wtedy, gdy w podobnym tonie wypowiadał się w poprzednich miesiącach. – Jest innym człowiekiem. Poprosił o możliwość wcześniejszego powrotu z wakacji, ponieważ chciał pokazać, jak jest dobry – chwalił swojego podopiecznego Norweg.

Z drugiej strony jest to powrót niechciany. Golkiper stanowi ostatnią instancję defensywy. Ilość pracy, jaką ma do wykonania, jest barometrem tego, jak spisują się pozostali piłkarze odpowiedzialni za grę obronną. Jeśli nie musi zbyt często wykazywać się kunsztem (szczególnie w starciach z przeciwnikami z nie najwyższej półki), drużyna funkcjonuje właściwie. Jeśli musi, coś jest nie tak. De Gea znów musi. Jak za Moyesa, Van Gaala i Mourinho.

Za Solskjaera defensywa United nigdy nie była oczywiście monolitem. Nie przodowała w kolekcjonowaniu czystych kont. Mimo to, nie była zmuszona, by polegać na bramkarzu, który zresztą pomagał jej z rzadka, z tak dużą częstotliwością. W pierwszej fazie bieżących rozgrywek Czerwone Diabły bronią zwyczajnie słabo, popełniając liczne błędy tak grupowe, jak i indywidualne.

Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze – brak pełnego zgrania stoperów. Harry Maguire i Raphael Varane jeszcze się siebie uczą, jeszcze wypracowują nić porozumienia. To naturalne, że nie wszystko wychodzi im perfekcyjnie. Po drugie – urazy. Maguire i Luke Shaw, liderzy formacji defensywnej, nie mogli wesprzeć drużyny we wszystkich spotkaniach. Po trzecie – wykluczenie. Aaron Wan-Bissaka to jeden z najlepszych destruktorów wśród bocznych obrońców, lecz w wyniku czerwonej kartki stracił już półtora meczu Ligi Mistrzów. Po czwarte wreszcie – brak klasowego defensywnego pomocnika. Ta kwestia będzie wracać jak bumerang. Niczym sprawa niedoszłego nowego napastnika Manchesteru City. Nic jednak dziwnego, wszak obsadzając pozycję numer sześć Solskjaer musi wybierać z grupy zawodników, którą tworzą Paul Pogba, Fred, Scott McTominay, Donny van de Beek i Nemanja Matić. Każdy z nich ma swoje walory, ale żaden nie łączy w sobie szybkości, odpowiedzialności i jakości w odbieraniu oraz wyprowadzaniu piłki.

Dobrze więc dla Manchesteru United, że David de Gea ponownie staje na wysokości zadania i pilnie pracuje na miejsce w światowej czołówce na pozycji bramkarza. Bez tego drużyna z Old Trafford niechybnie zachowałaby mniej czystych kont (nawet to z Wolverhampton nie byłoby przecież możliwe), straciłaby więcej goli i byłaby w zdecydowanie gorszej sytuacji. W ten sposób nie da się jednak osiągać najwyższych celów. David Moyes, Louis van Gaal i Jose Mourinho świadkami.

Maciej Sarosiek

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024