Było, minęło z Markiem Dziubą
Wciąż żyje sobie w Łodzi – w domu, w którym zamieszkał jako piłkarz. Emerytem jeszcze nie jest, ale z wielką piłką nie ma nic wspólnego. Piękna kariera piłkarska, ciekawa trenerska, choć za krótka. – Dlaczego chce pan ze mną rozmawiać, nie ma ciekawszych postaci, prawdziwych generałów – to on zadał pierwsze pytanie.
Marek Dziuba ma o czym opowiadać (fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl)
Najpierw zweryfikujmy doniesienia Wikipedii o szeregowcu. A ta podaje, że wciąż jest pan nauczycielem wychowania fizycznego w jednej z łódzkich szkół. Prawda to?
To już sprawa nieaktualna – mówi 65-letni Dziuba, medalista mistrzostw świata. – Dziś kontakt z młodzieżą ograniczam do pojawiania się na obiektach MOSiR, gdzie nawiasem mówiąc pracuje również Mirek Bulzacki. Tam właśnie działała Akademia Młodych Orłów. A poza tym, choć emerytem jeszcze nie jestem, to najwięcej czasu spędzam chyba w ulubionym fotelu przed telewizorem.
Wciąż w Łodzi, wciąż na Retkini…
I wciąż w tym samym domu od lat. To było zawsze sportowe osiedle. Mieszkali tu Zbyszek Boniek, Władek Żmuda, Jurek Sadek i wielu innych. Wciąż zresztą moim sąsiadem jest Janek Tomaszewski. Znam tu każdy kąt, bliscy są ze mną. Córka wróciła z Anglii, osiedliła się niedaleko, syn ze swoją rodziną mieszka ze mną, pod jednym dachem. Kilka lat temu zmarła moja żona… Dziś, kiedy pan dzwoni, jest właśnie rocznica naszego ślubu, więc wspomnienia siłą rzeczy ożywają… No ale pamiętać trzeba, żyć dalej jednak też. Dlatego jest ze mną również Ania, bliska mi osoba.
W pana okolicy na pewno, a trochę dalej, w innych częściach Łodzi, ludzie jeszcze rozpoznają Marka Dziubę?
Tu gdzie mieszkam sensacji nie wzbudzam, jestem swój. Ale gdzie indziej zdarzają się sytuacje, że ktoś mnie jeszcze rozpozna, zagadnie. Niedawno, nieopodal MOSiR-u, na Stawach Jana, szła starsza para i usłyszałem: „Przepraszam, czy to pan Marek?”. „No, niestety, to ja” – odpowiedziałem. Czas nikogo nie oszczędza. Młodzi jednak rzadko zaczepiają. Nie mają prawa pamiętać. Chyba że ojciec opowie i pokaże na ulicy…
Retkinia to raczej dzielnica zwolenników ŁKS. Jak się zachowywali, gdy pan, wychowanek i legenda tego klubu, zdecydował się odejść do Widzewa?
Po pierwsze to trochę widzewiaków na Retkini by się również znalazło… Ale fakt, wtedy, w 1984 roku, wielu ludzi z dnia na dzień przestało mi się kłaniać. Miałem takiego sąsiada, już zresztą nieżyjącego, którego dwaj młodzi synowie to byli zażarci ełkaesiacy. Kiedy przeszedłem do Widzewa, obaj momentalnie przestali mi mówić „dzień dobry”, choć znaliśmy się świetnie. Któregoś razu byłem u sąsiada w gościach. Zawołał synów i pyta: „A jakbyście dostali lepszą pracę, awans, za lepsze wynagrodzenie, nie skorzystalibyście?”. Trochę pomruczeli, ale lody zostały przełamane. Wiadomo, nie każdemu mój ruch się spodobał, ale opłotkami nie musiałem przedzierać się do domu.
Dziś wciąż animozje kibicowskie w Łodzi pozostają ogromne, tylko wielkiej piłki w mieście nie ma.
Sytuacja jest specyficzna. Pamiętajmy, że Widzew czy ŁKS były utrzymywane przez wielkie zakłady przemysłowe. Dziś „Marchlewski” czy „Obrońców Pokoju” nie istnieją. Łódź nie jest tak bogata jak Warszawa. Nie ma kasy, to i nie ma wielkiej piłki. Dlatego szanuję kogoś takiego jak Antek Ptak – że chciał coś zrobić. Z młodzieżą z kolei też jest problem. Na Orlikach jej za bardzo nie widać, bo mają inne rozrywki. Gdyby na wuefach mieli skakać przez skrzynię, to by się połamali.
Ptak był bliski stworzenia czegoś wielkiego?
Zdobyliśmy mistrzostwo Polski w 1998 roku, nikt się tego nie spodziewał i to już było wielkie. Drużynę prowadziłem wspólnie z Ryśkiem Polakiem, skład mieliśmy naprawdę fajny, choć gdy Marek Saganowski rozbił się na motorze, to trochę zwątpiłem w ten tytuł, na szczęście rozkręcił się Mirek Trzeciak. A Ptak? Gdyby wprowadził w życie niektóre swoje wizje mógł zbudować w Łodzi potężny klub. Ja na niego złego słowa nie powiem. Osiem miesięcy po odejściu z ŁKS poszedłem do banku, a tam widzę na koncie większa sumka. Skąd? Jak? Za co? Zadzwoniłem do klubu i usłyszałem, że to spóźniona nagroda za pracę i wynik. Kto dziś coś takiego by zrobił? Nie ma cię w klubie, to nie ma. Cześć.
Wtedy miał pan okazję poznać Aleksa Fergusona, Manchester United wyrzucił was z eliminacji Ligi Mistrzów, a potem sam w cudownym finale z Bayernem sięgnął po puchar.
A ja do dziś kłócę się z Tomkiem, czyli Jasiem Tomaszewskim, że mogliśmy wtedy ten Manchester wyeliminować. Oni byli na początku sezonu, jeszcze nie rozkręceni, nam jednak brakowało kilku podstawowych piłkarzy, którzy zdobywali mistrzostwo Polski. W pełnym składzie inaczej by to wyglądało. Niemniej zremisować z nimi się udało.
Co to za szalony pomysł był, że w mistrzowskim sezonie ŁKS miał dwóch trenerów. A właściwie niby jednego, ale ciągle się z Ryszardem Polakiem zmienialiście. Czemu to służyło?
Nie wiem, taki był kaprys właściciela.
To kto zdobył tytuł?
Wspólnie, choć w ostatnim meczu to chyba ja byłem wpisany do protokołu.
Jak to wyglądało w praktyce: dzisiaj Marek, jutro Rysiek?
Mniej więcej właśnie tak. Przy czym zmiana wynikała z chwilowego gniewu właściciela. Czasami nerwy mi puszczały. Kiedyś, po kolejnej roszadzie, powiedziałem do Ryśka: „Pierdzielę, sam sobie trenuj, odchodzę”. A on mi na to: „Głupi jesteś, na nasze miejsce czeka kolejka chętnych, weź to na spokój, za chwilę ty będziesz pierwszym”. No i tak było, Już nie pamiętam nawet ile tych roszad zostało przeprowadzonych w ciągu sezonu. Pamiętam za to doskonale, że boss miał parcie na Brazylijczyków. Graliśmy z Groclinem, wcześniej, przed meczem, w Szamotułach narada w sztabie: Rodrigo Carbone czy Marek Saganowski? Wszyscy byli za Saganem. Wystawiłem Sagana, a potem jeden dziennikarz, już po meczu, relacjonuje, że ludzie w klubie są wściekli, bo nie postawiłem na Brazylijczyka, więc chyba będzie zmiana. No i była. Innym razem graliśmy na Wiśle. Korner dla nas, a ja zdjąłem Rodrigo. No i pretensja, bo on niby dobrze grał głową. Kolejna zmiana, czas na Ryśka Polaka.
Obaj panowie jednak stosunkowo szybko zakończyliście poważną trenerkę.
Ja jeszcze rok później zdobyłem wicemistrzostwo Polski z Widzewem, ale faktycznie, jeśli chodzi o piłkę seniorską, to dość szybko z niej wyszedłem. Miałem jednak ogromną satysfakcję pracując z młodzieżą. Wielu moich podopiecznych do dziś gra w Ekstraklasie i I lidze.
A co z synem Arturem? Był w drużynie ŁKS razem z młodym Saganowskiem, zdobyli mistrzostwo Polski juniorów młodszych…
Zgadza się. Może zabrakło mu samozaparcia, nie wiem. Kariery nie zrobił, ale dziś cieszy się trenerką w niższych klasach.
Wróćmy do starych czasów. Kiedy pan grał w piłkę derby Łodzi miały swój poziom i wagę.
W sumie zaliczyłem ponad 20 meczów derbowych. To było święto w mieście. Na boisku nie było przebacz, ale poza nim byliśmy z widzewianami kumplami, na piwko też się zdarzało razem wyskoczyć.
Jakiś pamiętny mecz?
Za dużo tego było, każdy miał jakąś historię. Kiedyś – pamiętam – na ŁKS-ie był lód, murawa zmrożona. Widzew przywiózł po dwie pary butów dla każdego zawodnika. Na początku sędzia sprawdził, wszystko było OK. A potem zmienili sobie buty na takie z długimi kołkami. My się wywracaliśmy, oni nie. Jak ja miałem w korkotrampkach ścigać się na skrzydle z Tadziem Gapińskim? Spryciarze byli. Innym razem mówię do Zbyszka Bońka: „Dziś się nie kopiemy”. Pierwsze starcie w narożniku i tak mnie walnął, że mało chorągiewki nie połamałem. No to usłyszał do słuchu… Ale po meczu byliśmy kumplami. No i sąsiadami.
Była temperatura, ale i poziom nie najgorszy.
A jaki miał być, skoro w obu zespołach w pewnym momencie połowa reprezentacji grała. U nich Żmuda, Smolarek, Młynarczyk, Boniek, w ŁKS – Dziuba, Tomaszewski, Terlecki czy Masztaler.
Transfery między dwoma łódzkimi klubami nie były na porządku dziennym, tymczasem…
Tymczasem ja odszedłem z ŁKS, bo mnie nie chciano, powoli stawiano na mnie krzyżyk. Z Łodzi nie chciałem się ruszać, miałem już 29 lat, Widzew mnie chciał, to dlaczego nie? Zapewniam, że to nie był skok na kasę, to nie było u mnie na pierwszym miejscu. Raczej urażona ambicja. Efekt był taki, że po zaledwie trzech miesiącach gry zostałem kapitanem Widzewa. W drużynie narodowej nie występowałem od marca 1983 roku, a jako piłkarz Widzewa na dwa mecze jeszcze wróciłem do reprezentacji. Wracając zaś do łódzkich wewnętrznych transferów, to potęga Widzewa była budowana między innymi na bazie byłych ełkaesiaków. Mieliśmy tak silną ekipę, że ci, którzy się nie mieścili w składzie – na przykład Gapiński czy Andrzej Grębosz – a chcieli grać, szli do Widzewa, do trzeciej ligi i potem wprowadzili klub do najwyższej klasy rozgrywkowej.
I niespodziewanie to ŁKS stał się klubem mniejszym od sąsiada.
Tak to wtedy wyglądało. A ja, poza wszystkim innym, byłem głodny sukcesów. W ŁKS mieliśmy reprezentantów w każdej grupie wiekowej, personalnie stanowiliśmy siłę wielką, natomiast brakowało organizacji, brakowało takiego prezesa jak Ludwik Sobolewski w Widzewie. Dlatego nie było trofeów. Bodaj w 1976 po rundzie jesiennej byliśmy liderami, a skończyło się nawet bez awansu do europejskich pucharów.
Trzeba było przenieść się za miedzę, by posmakować Europy?
Przez trzy lata w Widzewie zagrałem 13 meczów w europejskich pucharach. Przez 11 lat w ŁKS – zero. Wszystko na ten temat. Najbardziej żal mi edycji 1984-85. W dwóch pierwszych rundach wyeliminowaliśmy Duńczyków z Aarhus i Niemców z Borussii Moenchengladbach. Odpadliśmy natomiast z Dynamem Mińsk, choć wciąż nie wiem dlaczego. Zadecydowała pechowa mimo wszystko porażka w Łodzi 0:2. Mieliśmy wtedy mnóstwo okazji, Jurek Leszczyk sam na sam wychodził, no naprawdę sporo tych szans było. Tymczasem oni w doliczonym czasie strzelili drugiego gola. Rewanż zamiast w Mińsku rozgrywany był w Tbilisi. Darek Dziekanowski już na początku meczu wykorzystał rzut karny. Dalszych sytuacji nie brakowało, ale jak na złość nic nie wpadło. A jestem przekonany, że gdybyśmy przeszli Dynamo moglibyśmy się zameldować nawet w finale. Oni w ćwierćfinale nie dali rady Żeljeznicarowi Sarajewo, Jugosłowianie potem ulegli węgierskiemu Videotonowi, który tym sposobem znalazł się w finale i przegrał tam z Realem Madryt. To była ścieżka wymarzona dla Widzewa.
53 mecze w reprezentacji Polski. Jakiś rodowity łodzianin ma więcej?
Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że niekoniecznie. W sumie chyba całkiem sporo tych meczów uzbierałem, biorąc pod uwagę, że kadra grała zdecydowanie rzadziej niż dzisiaj.
Wyjazd do Belgii, do Sint-Truiden, to już typowa emerytura piłkarska?
32 lata to wówczas był wiek, kiedy trzeba było powoli pakować torbę. Ale grę w Belgii wspominam bardzo dobrze. Oni chyba również, bo niedawno dowiedziałem się, że wybrano mnie do jedenastki 40-lecia tego klubu. Grałem tam aż pięć lat, raz niewiele brakowało, byśmy jako beniaminek trafili do pucharów, skończyło się na siódmym miejscu. Namawiano mnie, bym został tam jako trener, ale nie znałem dobrze języka, to była poważna bariera. Mam satysfakcję, że poznałem Marca Wilmotsa. Miał 18 lat. Od razu powiedziałem do prezesa, że długo to on u was nie pogra, w czerwcu go stracicie. No i w wieku 19 lat już odszedł do Mechelen, a co było później, to wiadomo. Oczywiście nie brakowało też trudnych momentów. Taki przypadek: w sobotę grałem w rezerwach, w niedzielę siadłem na trybunie podczas meczu pierwszej drużyny. Argument: Dziuba kontuzjowany. Jak kontuzjowany, jak dzień wcześniej grałem? Po meczu wywiad z naszym kapitanem, który mówi otwarcie, że taki zawodnik jak Marek powinien grać. No i w następnym meczu rzeczywiście już zagrałem, a on usiadł na ławce…
Belgia to był jedyny kierunek skąd przyszła oferta?
Wcześniej mogłem wyjechać do Niemiec. Z Józkiem Młynarczykiem była szansa dostać się do St. Pauli. Miałem również ofertę z Herthy Berlin, ale tu na przeszkodzie stanęła polityka. Berlin Zachodni był strefą okupowaną. Powiedziano mi, że jako Polak mogę grać w Hercie, ale tylko w Berlinie, czyli tylko mecze domowe, na wyjazdy nie mógłbym jeździć. Paranoja. Nie wiedziałem co o tym myśleć, w końcu temat upadł.
Za to z drużyną narodową podróżował pan bez przeszkód. Ciekawi mnie z jakim nastawieniem jechał pan na mundial do Hiszpanii – pewniak do gry, czy pogodzony z rolą dublera?
Ja się cieszyłem, że w ogóle tam jadę, że dostałem się do kadry.
Kryguje się pan. W eliminacyjnym meczu w Lipsku, decydującym o awansie, pan był przecież kapitanem drużyny.
Nie chcę rozwijać tego wątku, ale z dobrego źródła wiem, że do końca ważyło się, czy Antoni Piechniczek ma mnie wziąć na turniej czy nie. Chyba podpadłem komuś na samej górze związkowej centrali. To rozgrywało się w każdym razie ponad głową selekcjonera, więc kiedy w końcu znalazłem się w samolocie do Hiszpanii, byłem szczęśliwy.
Na początku jednak była tylko ława.
Nieistotne. Pewnie, że chciałem grać, ale czułem się częścią tej ekipy. Blisko trzymałem się między innymi z Andrzejem Szarmachem. Siedział zły na ławce obok mnie. To był drugi grupowy mecz, z Kamerunem. Andrzej Iwan na początku doznał kontuzji. Trener kazał się rozbierać Szarmachowi, a ten mi mówi, że teraz to nie chce. „Głupi jesteś?” pytam Diabła. „Właź i pokaż ile potrafisz”. Ja dostałem swoją szansę z Peru, gdy kontuzji doznał Janek Jałocha. Ależ byłem zestresowany. Miałem już za sobą ponad czterdzieści meczów w reprezentacji, a czułem się jak debiutant. Wciąż było 0:0, myślałem sobie, wejdę, przegramy i zostanę wrogiem publicznym numer 1 w Polsce. Skończyło się 5:1 i potem było już tylko lepiej. Bajka.
Najlepszy mecz?
Mój? Ze Związkiem Radzieckim, decydujący o awansie do półfinału. Nie dałem pograć Olehowi Błochinowi. Byłem w takim gazie, że widząc jak Grzesiu Lato oddycha już rękawami zabroniłem mu wracać pod bramkę, żeby mi pomagał. „Tylko młyn mi zrobisz, nie pokazuj się tu, ja sam to wszytko opędzę”. Tak mu powiedziałem i opędziłem. A z Błochinem to miałem swoje rachunki do wyrównania.
To znaczy?
Niecały rok przed mundialem w Argentynie Jacek Gmoch wystawił mnie na Błochina w towarzyskim meczu z ZSRR. To był wtedy najlepszy piłkarz w Europie, szybszy od wiatru, a ja młody i głupi postanowiłem się z nim pościgać. Strzelił dwa gole, przegraliśmy 1:4 i o mundialu mogłem zapomnieć. Do kadry wróciłem półtora roku później, kiedy szefował jej Ryszard Kulesza. Jedyna jasna strona tej historii jest taka, że w czerwcu 1978 roku, kiedy chłopaki walczyli na mundialu, ja mogłem być w Łodzi, kiedy rodził się mój syn. No, ale jednak wolałbym być w Argentynie, wiadomo…
Dobra, zakończmy ten hiszpański wątek. Nie jest już dzisiaj specjalną tajemnicą, że po awansie do półfinału trochę się za bardzo rozluźniliście…
I dlatego niby przegraliśmy z Włochami? No więc ja mam inną teorię. Po pierwsze to była ekipa, która poradziła sobie z Brazylią i Argentyną, a w finale z RFN, więc silna bez dwóch zdań. Po drugie: w Barcelonie panowały wówczas upały stulecia, a my mieszkaliśmy w hotelu bez klimatyzacji.
Ponoć załatwianym w ostatniej chwili, bo chyba nikt nie wierzył, że tak długo zostaniecie na mundialu.
Być może, nie wiem, w każdym razie kładliśmy się do łóżek na golasa, przykrywaliśmy zmoczonymi prześcieradłami, które za pięć minut były suche. Z Belgią i ZSRR graliśmy wieczorami, po 21, tymczasem mecz z Włochami był o godzinie 17. Oni byli zaprawieni, oni o tej porze grali z Brazylią i Argentyną. Nie jestem zwolennikiem spiskowych teorii, ale FIFA na pewno wolała Włochów w finale niż Polaków. Za nami nie jeździły tysiące kibiców, za Włochami jak najbardziej. My mieliśmy wykartkowanego Bońka, który wtedy stanowił nawet 40 procent naszej siły ogniowej, wartości drużyny w ofensywie. A gdyby wyjąć Włochom Rossiego, to co by zrobili? Pewnie niewiele. Pierwsza bramka? Moim zdaniem poprzedził ją faul na Stefanie Majewskim. Sami też pomogliśmy rywalom nie wystawiając Szarmacha. Antek Piechniczek przyznał po latach, że to był wielki błąd. Andrzej miał patent na Dino Zoffa, Włoch ponoć jak się dowiedział, że Szarmacha nie ma, to ręce złożył do nieba. Poza wszystkim przyznajmy szczerze, że Włosi byli tego dnia od nas lepsi.
Pamiątki z mundialu zostały?
Miałem kilka koszulek z wymian, ale człowiek był młody, to nie przywiązywał wagi do takich gadżetów. Szło się na jakaś imprezę, imieniny czy coś takiego, porozdawałem wszystko w ramach prezentów. Został medal. O, dobrze, że sobie przypomniałem, muszę córce odebrać, bo pożyczyła, żeby dzieciakom w przedszkolu pokazać i dotąd nie oddała. Muszę też wykonać jego replikę, żeby mieć na rozmaite aukcje charytatywne. Mój syn prowadzi Włókniarza Pabianice, tam poważnie chory był jeden zawodnik. Zadzwoniłem do swoich kolegów, by jakieś pamiątki przysłali. Zbyszek Boniek załatwił koszulkę reprezentacji z podpisami i piłkę, Grzesiek Lato przysłał replikę medalu olimpijskiego. Zebraliśmy trochę grosza z licytacji. Trzeba ludziom pomagać póki można, zdrowie i życie są najważniejsze.
Zwłaszcza że tylu pańskich kolegów z boiska już nie ma.
Kurczę, łapię się na tym, że gdy opowiadam, to właściwie co chwila musiałbym o kimś mówić „świętej pamięci…”. Czas tak szybko leci. Ostatnio próbowałem sobie przypomnieć ile lat minęło od śmierci Włodka Smolarka. Byłem przekonany, że pięć to maks. Sprawdzam: osiem. Już trzy lata jak Stasia Terleckiego pochowaliśmy. Byłem na pogrzebie, sztandar ŁKS trzymałem. Niektórzy niemalże umierali na moich oczach. Taki Krzysio Surlit. Pojechaliśmy do Szczecina na turniej oldbojów, szedł przy linii, obok trybuny kibiców, nagle upadł. Nie mogłem myśleć już o grze.
Znalazłem kiedyś na Allegro zdjęcia Marka Dziuby z autografem. Cena – 14,99 zł. Dużo?
No szczerze powiem, że nie za wiele. Ale jak syn na wspomnianą aukcję charytatywną dał moją koszulkę, to poszła za siedemset złotych, a ten co ją wylicytował, to zdaje się jeszcze oddał na Orkiestrę Jurka Owsiaka. Więc przydała się podwójnie.
No to kończmy powoli, bo z planowanej półgodzinnej rozmowy wyszło półtorej godziny.
Czyli jak mecz. Dobrze jednak, że kończymy, bo Ania krzyczy, że zupa całkiem wystygła. A lepiej jej nie denerwować, bo to widzewiaczka od urodzenia…
Rozmawiał: Zbigniew MUCHA