Było minęło – Dariusz Dudka
Uczestnik trzech wielkich turniejów, były wielokrotny reprezentant kraju. Zapisał się w historii polskiej piłki, choć sam o sobie mówi, że zawodnikiem był średnim. Kilka miesięcy temu, w wieku 35 lat, postanowił pożegnać się z boiskiem.
(fot. Adam Cieraszko / 400mm.pl)
Dariusz Dudka jako piłkarz zrobił karierę czy raczej miał przygodę z futbolem?
Zagrałem na mundialu i mistrzostwach Europy, występowałem w Lidze Mistrzów oraz Lidze Europy. Dotknąłem wszystkiego, więc uważam, że mam prawo mówić o karierze – twierdzi Dudka.
Z czego jest pan najbardziej dumny?
W moich czasach każdy piłkarz marzył o transferze do zachodniej ligi. Jestem dumny z tego, że udało mi się nie tylko wyjechać, ale też utrzymać przez cztery sezony w silnej Ligue 1.
W Auxerre przez cztery sezony rozegrał pan przeszło 120 meczów. Ostatnio polskim piłkarzom nie udaje się przebić w lidze francuskiej, zatem jak pan to zrobił?
Pasowałem do zespołu, podobnie jak Irek Jeleń. Graliśmy na niego, byliśmy nastawieni na kontrataki. Broniliśmy się całą drużyną i to zdawało egzamin. Auxerre było bardzo stabilnym zespołem, w ciągu dwóch sezonów trener wymienił w składzie jednego, może dwóch zawodników.
Pobyt we Francji to najlepszy czas w pańskiej karierze?
Uważam, że tak, chociaż na Ligue 1 nie byłem przygotowany. Z Polski wyjeżdżałem jako wyróżniający się zawodnik drużyny klubowej i reprezentant kraju. W Ekstraklasie mogłem spokojnie przyjąć piłkę, rozejrzeć się i podać. Tymczasem we Francji zderzyłem się ze ścianą: tempo gry, motoryka oraz taktyka były na bardzo wysokim poziomie. Pierwsze treningi i mecze pokazały, że nie jestem gotowy. Po tygodniu pracy trener zaprosił mnie na rozmowę i powiedział, że muszę na boisku myśleć zdecydowanie szybciej, już w momencie podania od kolegi mieć w głowie dwa-trzy rozwiązania, a jeśli się nie dostosuję, wypadnę z gry.
Szybko poradził pan sobie z językiem francuskim?
Wyjeżdżając, znałem angielski, tyle że we Francji nie ma to większego znaczenia. Po roku dużo już rozumiałem, ale żeby swobodnie rozmawiać w klubie, potrzebowałem dwóch lat. W mieszkaniu miałem polską telewizję, co nie pomagało w nauce francuskiego. Inna sprawa, że na wstępie trener oznajmił, że nie dostanę nauczyciela i mam skupić się na grze. Trwało to pół roku, w tym czasie chodziłem ze słowniczkiem oraz łapałem to, co usłyszałem w szatni.
Z Wisłą Kraków w 2005 roku był pan bardzo blisko Champions League, jednak udało się to osiągnąć dopiero pięć lat później z Auxerre.
Trafiliśmy do bardzo silnej grupy z Realem Madryt, Milanem oraz Ajaksem. Wszyscy w klubie bardzo cieszyli się z tego powodu. Super przygoda. Wtedy to było wielkie przeżycie, dzisiaj miłe wspomnienie – spotkałem na murawie między innymi: Suareza, Ibrahimovicia, Ronaldinho, Robinho, Seedorfa, Di Marię, Ronaldo, Marcelo, Higuaina. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie Estadio Santiago Bernabeu.
Dlaczego w Primera Division nie było już tak dobrze?
Do Levante przyszedłem z kontuzją, którą złapałem jeszcze przed Euro 2012. Dostawałem zastrzyki, które pomagały, ale tylko na jakiś czas. Przez miesiąc nie robiłem właściwie nic – sądziłem, że jestem zdrowy, jednak uraz pozostawał niewyleczony. Problem narastał. Nie oszukałem klubu, przed podpisaniem umowy poinformowałem o kontuzji, ale stwierdzili, że to dla nich żaden kłopot. Do Levante trafiłem w sierpniu, kiedy skład zespołu był już wykrystalizowany. Trudno było wskoczyć do jedenastki, tym bardziej że podczas zajęć ciągle czułem ból. Jednego dnia trenowałem, następnego już nie i tak przez parę miesięcy. W końcu zdecydowałem się na operację.
Hiszpańska przygoda skończyła się na jednym sezonie i zaledwie pięciu występach.
Popełniłem błąd, bo nie zgodziłem się na oferowany przez klub dwuletni kontrakt. Wynikało to z tego, że nie byłem przekonany do ligi hiszpańskiej, gdzie gra się w ataku pozycyjnym i bazuje przede wszystkim na technice. Wydawało mi się, że pasowałbym do bardziej fizycznej piłki niemieckiej.
Kiedykolwiek pojawiła się szansa, żeby tam wyjechać?
Jakieś pytania z niemieckich klubów się pojawiały, ale nigdy konkrety. Marzyłem o Bundeslidze, szczególnie chciałem trafić do Herthy, ponieważ Berlin jest blisko mojego rodzinnego domu. Poza tym miałem do Herthy pewien sentyment, bo swój pierwszy mecz w europejskich pucharach, w barwach Amiki, rozegrałem właśnie przeciwko tej drużynie.
A Bayernowi Monachium pan kibicuje? Słyszałem anegdotę, jakoby po finale Ligi Mistrzów w 1999 roku ze złości wyrzucił pan przez okno telewizor we Wronkach.
Historia została trochę ubarwiona. Nie jestem nawet pewny, czy to był właśnie ten mecz. Faktycznie przed jakimś finałem wraz z kolegami z drużyny zakładaliśmy się, nie pamiętam już o co, kto wygra. Zdenerwowałem się wynikiem i pchnąłem telewizor, ale niczego przez okno nie wyrzucałem. Byłem nerwusem, trzeba przyznać. Jednak bardziej na boisku, bo poza nim nie jestem osobą przesadnie pobudzoną.
Do Niemiec nigdy pan nie trafił, lecz o Anglię udało się zahaczyć.
Birmingham City to była nietypowa sprawa. Nie chciałem jechać na testy, ale przekonano mnie, że to będzie tylko formalność, zaraz po nich miałem podpisać umowę. Okazało się, że testy trwały miesiąc. Trenowałem, grałem w sparingach, ale kontraktu ciągle nie miałem. Klub był bez pieniędzy. Właściciel, który miał jakąś korupcyjną przeszłość, przebywał w Tajlandii. Oznajmił, że nie może wykonać przelewów, bo siedzi w domowym areszcie. Zostałem w Birmingham tylko dlatego, że kontuzji doznał podstawowy obrońca Jonathan Spector. Przez kilka miesięcy on dostawał pieniądze z ubezpieczenia, a ja w tym czasie przejąłem jego wynagrodzenie. Myślałem wtedy o powrocie do Polski. Będąc w Anglii, z tyłu głowy miałem już Wisłę Kraków.
Najlepszy piłkarz, z którym przyszło panu dzielić szatnię?
Benoit Pedretti. Nie był wybitnie szybkim zawodnikiem, za to myślał najszybciej. Błyskawicznie analizował to, co działo się na boisku. Grałem w drużynie z kilkoma bardzo dobrymi piłkarzami, ale nigdy z gwiazdą.
Za to oryginalnych postaci nie brakowało.
Kolega z Auxerre, Dennis Oliech, uśmiercił pół rodziny – co chwilę mówił w klubie, że zmarł ktoś z jego bliskich i musi jechać do Kenii. W ciągu roku wypadało mu tak z siedem pogrzebów. Grałem z wieloma zawodnikami z Afryki, więc dziwnych sytuacji było mnóstwo. Standardem było u nich to, że ze zgrupowania reprezentacji wracali z tygodniowym opóźnieniem. Piłkarze z Europy, nawet jeśli rozgrywali mecz na innym kontynencie, potrafili wrócić na czas, ale nie oni.
Od którego trenera najwięcej się pan nauczył?
Jean Fernandez, z którym pracowałem w Auxerre przez trzy lata, był zwariowany na punkcie piłki. W trakcie wakacji potrafił polecieć na kilka tygodni do Argentyny czy Brazylii i oglądać tam mecze. Miał swoją wizję futbolu, dokładnie wiedział, jakiej gry oczekuje od drużyny. Fernandez to taki pasjonat, że kiedy wziął mnie na rozmowę, opowiedział ze szczegółami o tym, jak mają grać zawodnicy na poszczególnych pozycjach.
65 występów w drużynie narodowej oznacza przynależność do Klubu Wybitnego Reprezentanta. Pan siebie za takiego uważa?
Uważam siebie za wyrobnika. Robiłem swoje. Powierzano mi konkretne zadania, z których się wywiązywałem. Trzeba było zagrać na boku obrony – grałem. Byłem potrzebny jako defensywny pomocnik albo stoper – proszę bardzo. Śmieję się, że gdybym był 15 lat młodszy, to ze swoją uniwersalnością dzisiaj grałbym u Pepa Guardioli w Manchesterze City. Myślę, że byłem średnim piłkarzem. Być może osiągnąłbym więcej, gdybym był skoncentrowany wyłącznie na futbolu.
Jest pan jedną z twarzy słodko-gorzkiej ery w historii reprezentacji Polski. Udział w trzech dużych turniejach, ale wszystkie zakończone niepowodzeniem.
Na każdą z tych imprez jechałem z myślą, że stać nas na dobry wynik, przynajmniej na wyjście z grupy. Jednak już podczas mistrzostw przekonywałem się, że na to nie zasługujemy. Mieliśmy słabszych piłkarzy niż grupowi rywale. Z wyłączeniem Euro 2012, bo wtedy w drużynie byli zawodnicy grający regularnie i prezentujący wysoki poziom. Z tego turnieju można było wycisnąć więcej. Mistrzostw Europy w Polsce i Ukrainie zdecydowanie najbardziej żal.
Po mundialu w 2006 roku długo śnił się panu David Odonkor?
Przyjęło się, że to ja ponoszę winę za straconego gola w meczu z Niemcami. Źle się wówczas ustawiłem, bez dwóch zdań. Zamiast trzymać głębię, stanąłem w linii z rywalem, który był ode mnie znacznie szybszy. Tyle tylko, że w każdym meczu jest wiele dośrodkowań, a stoperzy też powinni zachować się lepiej w tamtej sytuacji.
Grał pan w reprezentacji u trzech selekcjonerów. Każdy na swój sposób był postacią wyrazistą.
Każdy był zupełnie innym trenerem i człowiekiem. U Pawła Janasa debiutowałem w reprezentacji. Potrafił rozmawiać z piłkarzami, miał umiejętność scalania zespołu. Z kolei Leo Beenhakker to niesamowity motywator. Można było siedzieć bez słowa przez dwie godziny, słuchając go. Holender potrafił zagrać na emocjach, bardzo mi się to podobało. No i Franciszek Smuda, którego wszyscy dobrze znają.
Z kadencją Beenhakkera wiąże się również historia, kiedy wraz z Arturem Borucem i Radosławem Majewskim zostaliście zawieszeni z powodów dyscyplinarnych.
Trener na coś zezwolił, a my to wykorzystaliśmy i pozwoliliśmy sobie na więcej. Siedzieliśmy w hotelu w większej grupie, jak po każdym meczu. Problemem było to, że przeciągnęliśmy spotkanie do godzin porannych. Złamaliśmy regulamin, więc kara była uzasadniona. Beenhakker chciał w ten sposób coś pokazać całej drużynie, zwłaszcza młodym zawodnikom. Dzisiaj to rozumiem.
Selekcjoner jednak długo się na was nie gniewał.
Zostaliśmy zawieszeni na dwa mecze eliminacji mistrzostw świata 2010. Już po pierwszym z tych spotkań trener zadzwonił i powiedział, że jeśli będziemy w odpowiedniej formie, to wrócimy do kadry.
Czym aktualnie się pan zajmuje?
Pracuję w akademii Lecha, w dziale zajmującym się planowaniem karier młodych zawodników. Trzy dni w tygodniu spędzam w Poznaniu, dwa we Wronkach. Prowadzę też indywidualne zajęcia z obrońcami w kategorii wiekowej U-15. Ponadto jestem w trakcie kończeniu kursu trenerskiego UEFA A.
KONRAD WITKOWSKI