Przejdź do treści
Byłem biegłym sądowym w aferze korupcyjnej

Polska Ekstraklasa

Byłem biegłym sądowym w aferze korupcyjnej

Historia tej rozmowy jest o tyle niecodzienna, gdyż to Romuald Szukiełowicz zadzwonił do redakcji „PN” zgłosić wątpliwości w wyliczeniach średnio zdobywanych punktów przez trenerów Śląska Wrocław, więc także jego, które ukazały się na naszych łamach. Grzechem byłoby nie skorzystać z okazji.


Jest pan nadal aktywny w zawodzie trenera?
Jak ktoś będzie chciał, to mnie znajdzie. Nie należę do ludzi, którzy rozsyłają CV po klubach, nie jeżdżę po stadionach i nie opowiadam prezesom klubów, że mają fajny zespół, wystarczy go tylko poukładać – mówi 72-letni Szukiełowicz. – Pod względem fizycznym i mentalnym jestem jednak gotowy do pracy. Gram w lidze oldbojów, na zdrowie nie narzekam, licencja trenerska UEFA Pro jest aktualna. Pan prezes Zbigniew i jego ekipa postanowili, że trenerzy nie muszą płacić za przedłużenie uprawnień, ale za to muszą spędzić określoną liczbę godzin na kursach doszkalających, skrupulatnie wypełniam ten obowiązek.

Czyli jest pan na emeryturze, ale nie do końca.
Można tak powiedzieć – domek, spacery, szóstka wnuków, także organizacja Turnieju Czterech Stolic dla oldbojów z całego świata, przy organizacji którego staruchom pomaga miasto Wrocław – nie twierdzę, że mi brakuje czasu, ale jest co robić. No i biegam, żeby młodsi koledzy z ligi, ci po pięćdziesiątce, nie myśleli sobie, że mi łatwo uciekną na boisku.

Pandemia nie wpłynęła na pana formę?
Koronawirusa chyba przechodziłem, pewności jednak nie mam. A teraz jestem już zaszczepiony. Natomiast jeśli ktoś nie boi się tej choroby, to nie wiem, jakie ma papiery. Dbając o siebie, dbasz o innych, nie można podchodzić do pandemii na zasadzie: jestem królem zwierząt i nic mi się nie stanie.

Śląsk postąpił słusznie, zwalniając Vitezslava Lavickę?
Ja bym trenera zostawił na stanowisku. Postawa zespołu w niektórych meczach, także skład personalny zaciemniły obraz, bo Śląsk zajmował wyższe miejsce w lidze niż miał potencjał. To zespół na środek tabeli, jeszcze nie na europejskie puchary, a chyba po wywalczenie awansu został zatrudniony Jacek. Klub w kontekście przyszłych wzmocnień liczy też na wiedzę Magiery o piłce młodzieżowej, Jacek ją bez wątpienia ma, tyle że od wskazania piłkarza do transferu droga daleka, zwłaszcza że w obecnych czasach szesnastolatek, który nie kopie piłki dwoma nogami naraz, ma od razu dziesięć propozycji. To jest wyzwanie dla klubów nie posiadających mocnych akademii. Zawodnikom brakuje spontaniczności, chcą tylko się pokazać, aby jak najszybciej wyjechać za granicę, nie ma w nich radości. No i liga ma problem z przedstawicielami różnych kultur.

Obcokrajowców gra w Ekstraklasie za dużo?
Akurat tych gra za dużo. Mnie do Śląska też przywieźli napastnika. Mervo. Postawiono mnie przed faktem dokonanym, przyszedłem na trening: – Kto to jest? – pytam. – Król strzelców mistrzostw świata – żartował jeden ze skautów. – A co tu robi? – Klub podpisał z nim kontrakt. Zrobiłem gierkę kontrolną, przez cały mecz król strzelców trzy razy odegrał piłkę do tyłu. Teraz można się z tego pośmiać, ale wtedy mi do śmiechu nie było – nie wyobrażam sobie, żeby bez mojej wiedzy zwożono mi nocą zawodników do drużyny. Słuch zaginął o tym chłopcu. Jakbyśmy o Ekstraklasie nie mówili, nie niszczmy jej takimi zawodnikami. Podobnie jest z trenerami, był moment, że do polskich klubów trafiali szkoleniowcy, którzy dobrze mówili albo dobrze udawali, że mówią po angielsku. Szkoła Trenerów w Białej Podlasce działa wzorowo, Darek Pasieka zaprasza na wykłady trenerów z Europy, tych samych, którzy prowadzą podobne zajęcia na kursach w innych krajach – to co, tam mówią coś innego, a w Polsce coś innego? Nie, kwestią jest, co odbiorca zrobi z wiedzą. Wiem, o czym mówię, bo gdy zasiadałem w Radzie Trenerów PZPN pod przewodnictwem Ryszarda Kuleszy, jako pierwsi wprowadziliśmy obowiązek posiadania licencji dla szkoleniowców – wtedy powstała Kuleszówka, której działalność kontynuuje szkoła w Białej Podlaskiej. W klubach z kolei do trenerów nie ma zaufania. I tak jest od dawna. Ja spotkałem tylko jednego prezesa, Andrzeja Rynkiewicza w Pogoni Szczecin, z którym realnie oceniłem szanse zespołu. Powiedzieliśmy otwarcie, kto jest lepszy od naszej drużyny, więc za zajęcie w lidze miejsca zaraz za plecami tych zespołów – premia. To nie znaczy, że nie walczyliśmy o więcej, rozliczani byliśmy jednak z tego, co było realne do osiągnięcia. W innych przypadkach było klasycznie, apetyt rósł w miarę jedzenia, potencjał drużyny niekoniecznie.


Jak pan wspomina współpracę z prezesami, zwłaszcza w szalonych latach dziewięćdziesiątych?
Byli prezesi, a jeszcze wcześniej wojskowi. Gdy Śląsk sprzedawał Ryśka Tarasiewicza, generał żądał milion marek. Stanęło na 600 tysiącach, a i udało się dobrać za kolejne 100 tysięcy sprzętu dla zawodników, bo nie mieli w czym grać. I jeszcze magnetowid oraz kamerę, byśmy mogli przeprowadzać analizy wideo. Z takimi problemami musieliśmy się borykać. Kluby miały też ogromne zaległości względem zawodników. Do pewnego momentu piłkarze zatrudniani byli na etatach w zakładach pracy, gdy to się skończyło i przeszli wyłącznie na garnuszek klubów, pojawiły się poważne problemy. A gdy nie ma pieniędzy, to jak żyć? Przecież to młodzi ludzie. Oni nie wracają do domu i nie oddychają co drugi raz, żeby się tylko nie zmęczyć przed kolejnym treningiem. Oni muszą jeszcze gdzieś się wybrać, więc dobrze mieć za co. Inni mieli żony, dzieci do wykarmienia, a w portfelu pusto. Tak raczkowała korupcyjna plaga w polskiej piłce, która dotknęła rzecz jasna nie tylko zawodników, ale też trenerów, działaczy i sędziów.

To było nagminne zjawisko w latach dziewięćdziesiątych?
Co mam panu powiedzieć? Klub nie płacił, więc zawodnicy potrafili znaleźć sposób na wyregulowanie pensji, aby mieć z czego żyć. Gdy sprawa wychodziła na jaw, miałem pewność, kto był w nią zamieszany, goodbye Charlie, eliminowałem łebków z zespołu. Zdarzało się, że kilku też podziękowałem po przyjściu do klubu, wiedziałem, co mają za uszami. Innym razem sprzedali mi grę w europejskich pucharach, więc w tym klubie powiedziałem pas. – Byście przynajmniej na lody dali, ch… – usłyszałem kiedyś w szatni, bo ktoś grał uczciwie, nie był w układzie, a jego koledzy nie do końca. Tak rozpadały się drużyny. A inne się konsolidowały.

Pan ma czyste sumienie?
Ja, proszę pana, straciłem najwięcej, bo zgodziłem się pełnić rolę biegłego sądowego przy słynnej aferze korupcyjnej. Poprosił mnie pan prokurator, aby omówić mecze, które uważał za przehandlowane. Nie mogłem powiedzieć, że na sto procent zostały sprzedane, za ile i kto brał udział w procederze, mogłem za to określić system, w jakim zespół gra, po numerach wskazać, kto zawalił bramki, kto się potknął, schylił głowę przed piłką. Resztą zajmowała się prokuratura. Zgodziłem się, bo mierziło mnie to przez lata. Ile można wytrzymywać granie meczów nie do przegrania i schodzenie do szatni pechowo pokonanym? A potem człowiek dowiadywał się, ile twój pech kosztował.

Jak długo pełnił pan funkcję biegłego sądowego?
Na sali rozpraw pojawiłem się dosłownie dwa razy. Opowiedziałem, w jaki sposób dana drużyna przegrała mecz czy wygrała, jak padły bramki. Obrońcy oskarżonych dopytywali, czy mam doświadczenie, aby wypowiadać się na temat futbolu: – Prawie żadne, sto meczów w lidze, wiele lat pracy w piłce – odpowiedziałem. Adwokaci wystąpili jednak o zmianę biegłego i tak też się stało. A mój telefon zamilkł, przestały przychodzić propozycje pracy. Miałem zobowiązania finansowe, więc drugi raz w życiu wyjechałem do Stanów Zjednoczonych.

W poszukiwaniu, nazwijmy to, normalnej pracy?
Trenowałem popołudniami. Z Polonią Nowy Jork zrobiliśmy Puchar Wschodniego Wybrzeża, a mi przyznano tytuł Coach of the Year. W klub zaangażowany był Michał Siwiec. Prowadził firmę, która zajmowała się również stawianiem rusztowań do remontów dużych budynków. Ogromne pieniądze na tym zarobił, więc gdy zachodziła konieczność, wsiadałem za kierownicę dostawczaka i dowoziłem chłopakom różne elementy. Zdobyłem więc też tytuł Szofer of the Year, ale za to żadnych certyfikatów nie przyznawali. Za pierwszym razem udałem się do Chicago, gdy w Polsce ogłoszono stan wojenny. Prowadziłem zespół Lighting, a że w Ameryce są sami czempioni, wiec my też zrobiliśmy na hali mistrzostwo czterech stanów. Mogłem wtedy zostać za oceanem na stałe, ale Polska nigdy mi nie przeszkadzała. Szef proponował mi sprowadzenie rodziny, posadę dyspozytora w jego firmie transportowej. Ameryka mi pomogła, zarobiłem ważne pieniądze, ale nie jest to kraj dla mnie. Żeby dobrze czuć się w Stanach Zjednoczonych, trzeba tam skończyć szkołę, mieć znajomych.


Wracając do polskiego futbolu lat dziewięćdziesiątych, kiedy lepiej grało się w piłkę – wówczas czy teraz?
Lepiej wyszkolonych zawodników mieliśmy wtedy, piłka nie przeszkadzała zdecydowanej większości. Każda drużyna posiadała graczy nieprzewidywalnych, dziś jest dużo więcej rzemieślników – poprawnych, ale prochu nie wymyślą. Choć byli i tacy, którzy skakali do góry, gdy obrońca miał katar i pociągnął nosem. W każdym razie, na boisku było więcej spontaniczności, grało się jednak wolniej. Nie dlatego jednak, że w drużynach brakowało hartów do szybkiego biegania, ale to były czasy, w których piłkarze trzymali piłkę przy nodze, nie grali jak dziś na dwa kontakty. Futbol nabrał tempa, więc świadomość taktyczna zawodników jest inna, bo przy błyskawicznej wymianie piłki wielką rolę odgrywa skracanie pola gry, szybkie myślenie, zamykanie wolnych przestrzeni. No i w latach dziewięćdziesiątych było jednak inne podejście do wykonywania zawodu przez piłkarzy.

Balangi.
Bombka po meczu, w poniedziałek rozruch, we wtorek wypocenie, w środę zakwasy, w czwartek już lepiej, w piątek jestem gotowy, w sobotę mecz – tak wyglądał mikrocykl piłkarza w latach dziewięćdziesiątych. I nie, że piwko wypił – mocne alkohole! Prowadziłem drużynę, w której chyba ze trzech zawodników nie paliło papierosów i to oni jako odmieńcy chowali się za autokar na postoju. Dziś nastąpiło zdecydowane przejście z dolce vita na profesjonalizm. Ja jednak mam paskudny charakter, więc gdy zawodnik był nieświeży na treningu, dostawał po kieszeni. Zresztą, ten mój charakter pozbawił mnie kilku posad.

Na przykład?
W Zawiszy Bydgoszcz. Płacono parę złotych miesięcznie, a zalegano poważne sumy zawodnikom z wejściówek. Jeden z szefów klubu dał słowo, że tuż przed startem ligi kasa się pojawi, ale się nie pojawiła, zapytałem więc czy wie, czym różni się przedwojenny oficer Wojska Polskiego od powojennego. Nie wiedział: – Przed wojną jak dał słowo honoru i go nie dotrzymał, strzelał sobie w łeb. Niedługo później się rozstaliśmy. Wychodziłem z założenia, że jak na coś z kim się umawiam, to ten ktoś powinien się wywiązać ze swoich deklaracji. Tymczasem kluby były prowadzone w myśl zasady: jakoś to będzie. Nie, nie będzie jakoś. Jeśli na coś się umawiasz i nie zapłacisz w terminie choćby sto złotych, są ludzie, którzy za te sto złotych rozwalą zespół od środka. Dlatego podziękowałem za współpracę z Pogonią, umówiliśmy się z prezesem, że za konkretny wynik będzie określona premia, a prezes postanowił ją opodatkować. Swoją drogą, przekazałem mu tę informację w trakcie „sennej” rozmowy na Gali „Piłki Nożnej”.

Prezesi w latach dziewięćdziesiątych lubili wtrącać się w pracę trenerów.
W Śląsku za pierwszym razem spędziłem 2,5 roku, rozmawialiśmy o kolejnej umowie na 18 miesięcy. Na zgrupowanie w Zakopanem przyjechał Maciek Kapelczak, nowy prezes. Odwiedził mnie wieczorkiem, przyniósł łyskaczyka: – Mógłbyś zawodnikom trochę więcej w dupę dać – zagadał. – Rano, przed siódmą, powinni po pięć kilometrów biegać, byłem w wojsku i tak nas gonili. – Rozpisz mi cały dzień przygotowań i przystaw pieczątkę prezesa – zaproponowałem. Rano zacząłem się pakować. – Co robisz? – Rozpisałeś wszystko, ja zostawiam to asystentowi, bo pod tym się nie podpiszę. Oczywiście zostałem, ale o przedłużeniu kontraktu już nie było mowy. Maciek poczuł się w pewnym momencie tak mocny, że na prezesa PZPN chciał startować. Pod miejscem wyborów czekało już nawet kilka mercedesów, które miały rozwozić delegatów na bankiet po zwycięstwie Maćka. Tyle że na zjeździe zwariował, chciał wszystkich ustawić, jeszcze dzień wcześniej nie można było się do niego dostać, a w dniu wyborów, po wystąpieniu, został sam. – Zabierasz się ze mną do Wrocławia? – zapytał. – Mam pociąg o szesnastej. Wszystkiego dobrego.

PRZEMYSŁAW PAWLAK

TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (17/2021)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024