Adam Buksa w swoim drugim sezonie w Major League Soccer imponuje formą, strzela coraz więcej goli, przesądza o losach meczów w ostatnich sekundach, a jego zespół zajmuje pierwsze miejsce w tabeli Konferencji Wschodniej. Podopieczni Bruce’a Areny, najbardziej utytułowanego trenera piłkarskiego w historii USA, wyrastają powoli na głównego faworyta do mistrzowskiego tytułu.
Buksa tak bramkostrzelny w MLS jeszcze nigdy wcześniej nie był. (fot. Reuters)
MARCIN HARASIMOWICZ Z LOS ANGELES
Życie bywa przewrotne… Gdy Gonzalo Higuain przechodził za 100 milionów dolarów do Juventusu, młodziutki Adam Buksa dopiero dostawał szansę pokazania się w Zagłębiu Lubin. Dwa tygodnie temu obaj spotkali się w Major League Soccer w bezpośrednim starciu. Drużyna słynnego Argentyńczyka, naszpikowany dużymi nazwiskami Inter Miami przegrał z zespołem Polaka New England Revolution – i to u siebie! – aż 0:5. Buksa strzelił dwa gole, a El Pipito żegnały gwizdy. W połowie sezonu Inter zajmuje ostatnie, piętnaste miejsce w Konferencji Wschodniej, a Revs plasują się, i to ze znaczną przewagą, na pozycji lidera.
Dla Buksy były to trafienia numer sześć i siedem (w szesnastu meczach) w tym sezonie, co daje mu przewagę w rywalizacji o miano najlepszego polskiego snajpera MLS z dotychczasowym najlepszym goleadorem – Kacprem Przybyłką (sześć trafień w 2021) z Philadelphia Union. Co więcej, były napastnik szczecińskiej Pogoni kilka dni później strzelił już w doliczonym czasie gry zwycięską bramkę w prestiżowej, wyjazdowej potyczce z New York Red Bulls (3:2). Na dodatek w pierwszej połowie najpierw trafił w słupek, a następnie w poprzeczkę. – Słupek i poprzeczka kochają mnie od początku ubiegłego roku, a ja nie odwzajemniam tej miłości – komentował dowcipnie po meczu. – Najważniejsze, że teraz regularnie strzelam gole. Owszem, mogłem mieć dzisiaj hat tricka, ale ostatecznie zdobyłem bramkę na wagę zwycięstwa, a to jest najważniejsze.
Buksa imponuje tym, że jest zawsze gotowy do gry – wystąpił w 43 kolejnych spotkaniach Revolution! W tym sezonie albo wychodzi w podstawowej jedenastce obok znakomitego argentyńskiego weterana Gustavo Bou (siedmiokrotnie) albo z ławki w roli dżokera (osiem razy), w której sprawdza się całkiem nieźle.
– To jest coś, z czego jestem naprawdę dumny – mówi. – W ostatnich trzech latach nie opuściłem ani jednej sesji treningowej. Wiele czynników miało wpływ na to, że utrzymuję dobre zdrowie i formę. Na pewno dbam o siebie i sporo trenuję, również we własnym zakresie, po normalnych zajęciach z zespołem. W różnych momentach kariery zdarzały mi się drobne urazy, ale aby im zapobiec, utrzymywałem intensywność treningów na wysokim poziomie, nie robiąc sobie przerw.
Przełomowym momentem dla Polaka, wcześniej krytykowanego za słabą skuteczność i marnowanie sytuacji podbramkowych w ubiegłym sezonie, był wyjazdowy mecz z obrońcami tytułu Columbus Crew. Buksa wszedł na zmianę i strzelił efektownego, zwycięskiego gola w 86. minucie. Od tego momentu Revs przejęli kontrolę nad Konferencją Wschodnią. Ostatnim Polakiem, który wywalczył mistrzostwo MLS – uczynił to zarówno jako piłkarz z Chicago Fire oraz trener z DC United – był Piotr Nowak, niedawno wybrany do grona dwudziestu najwybitniejszych zawodników w dziejach ligi. Teraz Buksa ma szansę pójść w jego ślady. – Miałem Adama jako młodego gracza w Lechii, ale to nie był oczywiście ten piłkarz, co obecnie – mówi nam Nowak. – Buksa w New England wykonuje swoją robotę, to trzeba mu oddać. Jest tam, gdzie być powinien. Bardzo mocno pracuje pressingiem, wchodzi wślizgiem, walczy fizycznie z amerykańskimi obrońcami, co dobrze mu wychodzi. To ważne, bo dodaje pewności siebie. Wkomponował się w ten zespół, nie tylko jako piłkarz, który wykańcza akcje, ale do grania. To mi się podobało. Sam sugerowałem, że powinien być brany pod uwagę w kontekście powołań do reprezentacji. Warto zwrócić na Adama uwagę, bo MLS to nie jest żadna liga emerytów, tu trzeba się nabiegać – deklaruje były kapitan biało-czerwonych.
25-letni piłkarz nie jest typem napastnika, który przedrybluje całą obronę przeciwnika i w stylu Diego Maradony z mundialu w Meksyku wjedzie z piłką do bramki. Jako typowy środkowy napastnik żyje z podań, a w New England trafił na zdecydowanie najlepszego rozgrywającego, z jakim miał do czynienia w całej dotychczasowej karierze. 28- letni Carles Gil, mający za sobą przeszłość w Valencii i Aston Villi, jest w tym momencie chyba najlepszym graczem w całej Major League Soccer. Swoją wartość pokazywał już w DC United, gdzie utrzymywał bardzo przeciętny zespół w ścisłej, ligowej czołówce, ale jego talent rozbłysnął pełnym blaskiem pod wodzą Areny w New England. Były reprezentant hiszpańskiej młodzieżówki gra fenomenalnie, dyrygując całym zespołem i kontrolując środek boiska praktycznie w każdym spotkaniu. W dotychczasowych siedemnastu meczach zaliczył aż piętnaście asyst. Eksperci zastanawiają się, czy aby przypadkiem nie pobije niesamowitego rekordu należącego jeszcze do legendarnego Carlosa Valderramy. Słynny Kolumbijczyk z bujną fryzurą w 2000 roku zaliczył 26 asyst w 32 meczach w barwach Tampa Bay Mutiny, klubu, który już dawno zniknął z futbolowej mapy w USA. Czy podobnie będzie z jego rekordem? Wiele na to wskazuje.
– Carles dostarcza znakomite podania. Dlatego wszystko sprowadza się do wyczucia, zazwyczaj mam jedną albo dwie sekundy na podjęcie decyzji. Muszę zgadywać, gdzie w danym momencie zagra piłkę, bo robi to szybko i bardzo precyzyjnie – mówi Buksa. Sam Gil rewanżuje się komplementami pod adresem Polaka: – To duży facet, którego bardzo ciężko upilnować w polu karnym. Czasem to naprawdę proste, wystarczy wrzucić piłkę w szesnastkę, gdyż wiem, że to jest strefa Adama i tam wygra każdy pojedynek główkowy – ocenia Hiszpan. Nawet Bruce Arena jest bardzo zadowolony z tej współpracy. Uważa, że duet Gil – Buksa to gwarancja wielu bramek dla Revolution, co stanowi dużą ulgę, gdyż sprowadzenie Polaka z Pogoni było drugą, największą inwestycją klubu w ostatnich latach.
– Carles potrafi świetnie centrować, a Adam znakomicie wychodzi do podań w polu karnym – mówi Arena. – Widać, że mają wyczucie, dobrze rozumieją się na boisku, ale warto podkreślić, że inni zawodnicy również wykonują swoją robotę, dzięki czemu ci dwaj mają więcej wolnej przestrzeni. Tak więc cały zespół pracuje na ich gole, ale tak być powinno.
Na duże wzmocnienie wyrasta reprezentant Islandii Arnor Traustason, pozyskany zimą z Malmoe FF, z którym zdobył mistrzostwo Szwecji. W ostatnich spotkaniach znakomicie spisywał się obok Gila, notując przy tym dwa gole w Miami. Od kiedy Arena zmienił ustawienie na „diament”, przeszedł z roli typowego skrzydłowego bardziej do środka pomocy, co dało Revs drugiego playmakera. – Przyznam szczerze, że na tej pozycji czuję się zdecydowanie bardziej komfortowo – twierdzi Traustason, a statystyki zdają się to potwierdzać. W spotkaniu z Impact miał 87 procent celności podań oraz kluczową asystę.
Najlepszym snajperem Revolution w tym sezonie jest weteran Bou, który zaczynał karierę grając jako osiemnastolatek pod okiem Diego Simeone w River Plate, a sławę zdobył dzięki skuteczności w meksykańskiej Tijuanie. Nosi przydomek La Pantera, co w pewnym sensie tłumaczy styl gry. Jak powiedział sam piłkarz: „Pantera nigdy nie znika, ale lubi się chować i czekać na okazję”. Tak również gra 31-letni Bou, który w tym sezonie strzelił dziewięć goli w czternastu meczach. Jego ostatnie trafienie (a w zasadzie jedno z dwóch) w spotkaniu z Montreal Impact może spokojnie kandydować do miana bramki roku – Argentyńczyk przyjął piłkę przed polem karnym, zasugerował zagranie do wbiegającego do środka Buksy, po czym huknął z całej siły tak, że piłka w drodze do siatki omal nie złamała poprzeczki… Bou jest jednak znany z tego, że kopie bardzo mocno i na ogół celnie. Jest zdecydowanie napastnikiem numer jeden w hierarchii Revs, ale trudno się dziwić. Zapłacono za niego bowiem aż szesnaście milionów dolarów, najwięcej w historii klubu. W tym momencie zajmuje trzecie miejsce w klasyfikacji najlepszych strzelców MLS, zaraz za plecami Raula Ruidiaza (11 goli, Seattle) oraz Chicharito (10, Galaxy). – Wiem, że jestem w czołówce, ale w ogóle o tym nie myślę. Moim zadaniem jest pomaganie zespołowi w odnoszeniu zwycięstw. Nie interesują mnie indywidualne statystyki. Jeśli nic nie strzelę, a drużyna wygra, to jestem tak samo zadowolony, chociaż oczywiście staram się wykorzystywać swoje szanse – skromnie zaznaczył Bou, który kilkanaście dni temu dostał od ligi karę finansową za… próbę symulowania faulu na polu karnym. Może coś do rozważenia dla włodarzy Ekstraklasy?
Revolution są teraz faworytem ekspertów, ale w ten sposób mistrzowskiego tytułu się nie zdobywa. – Mamy jeszcze siedemnaście meczów, czyli sporo do wygrania bądź sporo do przegrania, więc nie możemy stracić koncentracji. Musimy pozostać w pełnej gotowości bojowej do samego końca – puentuje Buksa. Słusznie, gdyż żadna ekipa w MLS w całej historii nie zawodziła na ostatniej prostej bardziej niż właśnie Revs. Klub z New England aż pięciokrotnie dochodził do wielkiego finału, za każdym razem przegrywając. Czterokrotnie pod wodzą byłej legendy Liverpoolu Steve’a Nicola (obecnie cenionego komentatora ESPN), a po raz ostatni w 2014 roku, gdy rywalami byli Los Angeles Galaxy prowadzeni przez… Arenę. Teraz najbardziej utytułowany amerykański szkoleniowiec piłkarski wszech czasów zasiada jednak na ławce Revolution. To dobry omen. Kto jak kto, ale akurat on wie jak doprowadzić futbolową misję do hollywoodzkiego happy endu…
TEKST UKAZAŁ SIĘ PIERWOTNIE W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (32/2021)