Planują powrót do lat świetności, a pomóc w tym ma ich najdroższy zawodnik – Adam Buksa. Były snajper Pogoni Szczecin dołączył do klubu, którego szefem jest słynny właściciel New England Patriots Robert Kraft, a trenerem najwybitniejszy amerykański szkoleniowiec, Bruce Arena.
New England Patriots to jeden z najsłynniejszych klubów futbolu amerykańskiego i – pomimo porażki już w pierwszej rundzie tegorocznych play-offów – wciąż synonim sukcesu. Podobnie jak koszykarscy Chicago Bulls za czasów Michaela Jordana, prowadzeni przez wybitnego stratega Billa Bellichecka oraz najlepszego quarterbacka w historii Toma Brady’ego, zdominowali rozgrywki NFL (najbardziej wyrównanej i zbilansowanej ligi w USA) jak nikt inny wcześniej, sięgając po sześć mistrzowskich tytułów w ostatnich dwudziestu latach. Wytyczyli standardy wygrywania, stając się nie tylko wzorem do naśladowania, ale bodaj najbardziej znienawidzonym klubem sportowym w Ameryce. Nikt jednak nie mógł zarzucić Kraftowi – zatwardziałemu Republikaninowi, prywatnie mocno wspierającemu, również w kampanii wyborczej, obecnego prezydenta Donalda Trumpa – braku skuteczności. 78-letni biznesmen, który dorobił się fortuny na rynku nieruchomości, nie potrafił jednak powtórzyć tej recepty na sukces z Revolution.
Klub piłkarski, który 25 lat temu znalazł się w grupie dziesięciu organizacji założycielskich Major League Soccer, jest niejako lustrzanym odbiciem Patriots, czyli… widzianym dokładnie na odwrót. Revs do tej pory nie tylko nie zdobyli tytułu, ale aż pięciokrotnie awansowali do wielkiego finału, za każdym razem przegrywając! Po raz ostatni uczynili to pięć lat temu, gdy na ich drodze stanęli Robbie Keane i Landon Donovan z Los Angeles Galaxy. W latach 2002-07 ekipa z Massachusetts aż cztery razy grała w finale play-offów i za każdym razem z tym samym, miernym skutkiem. O sile ataku stanowił wówczas reprezentant USA i najlepszy snajper ligi Taylor Twellman, obecnie ceniony komentator ESPN, a trenerem (i to przez dziewięć lat) był Steve Nicol, obecnie analityk tej samej stacji, a w latach 80-tych czołowy piłkarz Liverpoolu (w okresie gdy The Reds regularnie wygrywali ligę, piłkarz roku 1989 w Anglii) i reprezentacji Szkocji.
– Zaczynałem jako asystent, potem poproszono mnie, abym poprowadził zespół w dwóch meczach i tak już zostało – wspomina w rozmowie z nami Nicol. – Doprowadziłem zespół do czterech finałów i wszystkie przegrałem, ale i tak sporo wspólnie osiągnęliśmy. Na koniec jednak zacząłem odczuwać stres w pracy w zawodzie trenera. W ostatnim sezonie byłem na tabletkach na nadciśnienie, źle spałem i postanowiłem, że muszę od tego odpocząć. Dostałem propozycję z ESPN, która okazała się wybawieniem. Teraz mam najlepszą fuchę na świecie! Przez wiele lat myślałem, że najlepszą pracą w futbolu po zakończeniu kariery jest trenerka, ale teraz wiem, że się myliłem. Siedzę w studiu, oglądam w akcji najlepszych piłkarzy świata, potem trochę o tym pogadam i płacą mi za to kupę kasy. Nie ma lepszej pracy! – mówi nam sympatyczny Szkot.
Niewykluczone, że taką przyszłość ma przed sobą również Bruce Arena, ale najbardziej utytułowany szkoleniowiec w historii amerykańskiej piłki nożnej na razie nie zwalnia tempa. To będzie jego drugi sezon w roli szkoleniowca Revolution, po tym jak w trakcie ubiegłego zastąpił na tej posadzie debiutanta, a jeszcze niedawno bramkarza Tottenhamu – Brada Friedela. Arena to w Stanach Zjednoczonych człowiek-instytucja. Dożywotnią chwałę zapewniło mu poprowadzenie reprezentacji Stanów Zjednoczonych do ćwierćfinału mistrzostw świata w 2002 roku. Po drodze Amerykanie w świetnym stylu pokonali uchodzącą za faworyta ekipę Meksyku, choć wcześniej omal nie odpadli w grupie po porażce z… prowadzonymi przez Jerzego Engela „rezerwejros” w biało-czerwonych koszulkach. W bezpośrednim pojedynku o strefę medalową nie byli gorsi od Niemców, ale przegrali jednak w pechowych okolicznościach 0:1. Ten występ do dziś jest uważany za najlepszy w historii amerykańskiej piłki (reprezentacja USA zajęła wprawdzie czwarte miejsce na inauguracyjnym mundialu w 1930 roku, ale wtedy impreza jeszcze raczkowała i odbywała się w okrojonym składzie).
Arena z kadrą narodową trzykrotnie wygrywał prestiżowy Złoty Puchar CONCACAF, a potem karierę szkoleniową z powodzeniem kontynuował na niwie klubowej. Najpierw zdobył dwa tytuły z DC United, a później w trybie awaryjnym został zatrudniony przez Los Angeles Galaxy w 2008 roku, aby ugasić pożar, czytaj – konflikt pomiędzy Davidem Beckhamem i Donovanem. Efekt? Idealna współpraca duetu gwiazd na drodze do dwóch mistrzowskich tytułów, a później jeszcze trzeci z Robbie Keanem w roli głównej. W finale – taki to paradoks – Galaxy pokonali Revolution. Później 68-letni obecnie szkoleniowiec odszedł na zasłużoną emeryturę i wszystko wskazywało na to, że już nigdy z niej nie wróci. Dał się jednak namówić na poprowadzenie znajdującej się w opałach, po dymisji Juergena Klinsmanna, reprezentacji Stanów Zjednoczonych w eliminacjach ostatnich mistrzostw świata. W roli strażaka jednak się nie sprawdził. Amerykanie w kompromitujących okolicznościach zostali wyeliminowani z walki o mundial i to pomimo awansu aż czterech drużyn ze strefy CONCACAF! Czy to fatalne doświadczenie spowodowało, że Arena nie chciał kończyć w ten sposób zawodowej kariery i po pewnym czasie przyjął ofertę z New England?
14 maja ubiegłego roku został nie tylko trenerem, ale i dyrektorem sportowym Revolution, mając w swoich rękach pełną władzę w klubie i absolutną autonomię w podejmowaniu kluczowych decyzji. Jedną z najważniejszych było sprowadzenie za duże pieniądze Buksy. – Jestem zachwycony z pozyskania tego zawodnika. Adam to utalentowany napastnik, który znakomicie pasuje do naszego składu. Nie mogę doczekać się efektywnej współpracy – mówił Arena.
– Rozmawiałem z trenerem i wiem, jaką rolę mam do spełnienia w drużynie. Czuję się ważnym elementem zespołu. To jest wyzwanie, które gotów byłem podjąć – komentował sam Buksa, który zarobi milion dolarów rocznie, czyli więcej niż jakikolwiek polski piłkarz w historii Major League Soccer! Zdecydowanie więcej niż Przemysław Frankowski, Kacper Przybyłko, czy też Przemysław Tytoń…
Czego może spodziewać się były snajper Pogoni Szczecin? Na pewno salwy strzeleckiej po zdobytych bramkach. Od ćwierć dekady Revs mają tradycję, że za linią boczną ustawiony jest szereg ubranych w stroje grenadierów, którzy po strzelonym golu dla miejscowej ekipy oddają salwę w powietrze przy użyciu tradycyjnych strzelb. Nic dziwnego, skoro mówimy przecież o kolebce amerykańskiej państwowości i demokracji. Na mecze przychodzi około 18 tysięcy widzów, a grupa najbardziej oddanych fanów nosi nazwę Midnight Riders, na cześć rebeliantów Paula Revere’a i Williama Dawesa, którzy ogłosili odłączenie amerykańskich oddziałów w Bostonie, co de facto rozpoczęło niepodległościową rewolucję. Główny, historyczny rywal to New York Red Bulls, co wpisuje się w tradycję bostońsko-nowojorskich rywalizacji sportowych (ta najważniejsza to oczywiście Yankees kontra Red Sox w baseballu).
Czy Buksa okaże się godnym spadkobiercą snajperskich tradycji Twellmana? Pomóc mu w tym ma jeden z najlepszych piłkarzy ligi w ubiegłym sezonie – to jemu Revs zawdzięczają awans do play-offów, gdzie w pierwszej rundzie minimalnie ulegli obrońcom tytułu Atlanta United – Carles Gil. 27-letni wychowanek Valencii, który grał także w hiszpańskiej młodzieżówce oraz Deportivo La Coruna, w swoim debiutanckim sezonie zaliczył 10 goli i 14 asyst, zachwycając ekspertów. Partnerem Polaka w ataku jest Gustavo Bou, wychowanek River Plate, który zyskał status gwiazdy występując z powodzeniem w meksykańskiej Tijuanie. Z takim tercetem ofensywnym i Areną na ławce trenerskiej, klub z New England stać na małą rewolucję w Major League Soccer. Oby z Buksą w roli głównej.
Marcin Harasimowicz
LOS ANGELES
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 2/2020)