Przejdź do treści

Ligi w Europie Świat

Bobo TV nadaje

Był kolumną, o którą opierało się calcio na przełomie wieków. Nie dostał od Boga tyle talentu, co Alessandro del Piero czy Francesco Totti, ale emanował siłą jak Romelu Lukaku, miał wystarczająco dobrą lewą nogę, głowę nie od parady i bardzo dużo pewności siebie. 

TOMASZ LIPIŃSKI

 


Wielki i niespełniony.

 

Kiedy znajdował się w najlepszej formie, to sprawiał wrażenie napastnika, który przebije każdy mur, który weźmie na plecy całą drużynę i wprowadzi na największą górę. Patrząc na jego znakomite statystyki – razem z liczbami w reprezentacjach młodzieżowych, w 551 meczach strzelił 271 goli, co przeniosło się na średnią 0,49 gola na mecz – tylko jedna rzecz zastanawia i nie daje spokoju. Ta mianowicie, jak mało wygrał w stosunku do tego, ile znaczył w swoich czasach. Raptem po jednym mistrzostwie, pucharze i superpucharze Włoch i jeszcze trzy trofea międzynarodowe. Z tym że połowę tego wszystkiego jeszcze wtedy, kiedy dopiero się rozkręcał i był na początku drogi do gwiazd, a jego nazwisko nie grzało kibicowskich emocji zbyt mocno. Mowa o czasie spędzonym w Juventusie, gdzie był bardziej pomocnikiem Del Piero, Alena Boksicia czy nawet Michele Padovano niż ich równoprawnym partnerem. 

Natomiast w tym gwiezdnym dla siebie okresie częściej mijał się z sukcesami. Do Atletico Madryt trafił rok po słynnym dublecie, rok po jego odejściu Lazio świętowało mistrzowski tytuł, to samo z Interem, któremu poświęcił sześć lat kariery, ale dopiero kiedy opuścił jego szatnię, zapanowało niebiesko-czarne królestwo, co miało głównie związek z wyrokami po aferze calciopoli W reprezentacji również nie dopisywało mu szczęście. Z powodu kontuzji nie pojechał na owocne w medale mistrzostwa Europy w 2000 i mistrzostwa świata w 2006 roku, poza osobistą satysfakcją z 9 goli w dziewięciu występach nic nie przyniosły mu mundiale w 1998 i 2002. 

A jeszcze do tego był niezwykle barwną postacią poza boiskiem. Korzystającą z życia, pieniędzy, sławy i zajmowanej pozycji. Kobiety, blichtr i skandale też stały się jego specjalnością. Życie nocne spalało jego energię. Doszło do tego, że właściciel Interu Massimo Moratti i główny sponsor Marco Tronchetti Provera wynajęli prywatnych detektywów do śledzenia go i podsłuchiwania rozmów telefonicznych. Kiedy sprawa wyszła na jaw, Vieri pozwał przełożonych do sądu z żądaniem gigantycznego zadośćuczynienia za szkody moralne.
Wszystko to sprowadza się do konkluzji: Christian Vieri wielkim i zarazem niespełnionym napastnikiem był, na koniec kariery zepchniętym na margines przez kontuzje. 

Bez masek
Drugie życie rozpoczął zbliżając się do czterdziestki. Całkiem przyzwoicie odnalazł się w reality show Taniec z gwiazdami i nie był to jego ostatni taneczny popis. Szybko jednak zajął się najlepiej znaną mu z dziedzin i stał telewizyjnym ekspertem przy wielkich imprezach piłkarskich, a ostatnio w popularnym programie Tiki-Taka.
Jego skręt w stronę kariery dziennikarskiej mógł trochę więcej niż trochę zaskakiwać. Jako piłkarz nigdy nie uchodził za gadułę, raczej unikał wywiadów, wobec dziennikarzy częściej prezentował postawę nastroszonego jeża niż serdecznego misia. A tu nagle przeszedł do obozu wroga i znakomicie się w nim odnalazł. Chwalony zarówno przez „kolegów po fachu” jak i odbiorców. Co więcej lepiej niż inni rozkręcał działalność w mediach społecznościowych, w których dziś ma rzeszę ponad 2,5 miliona followersów. I tu dochodzimy do clou artykułu, którym jest Bobo TV.
Najpierw słówko o nazwie stacji. Bobo to boiskowy przydomek Vieriego, który wziął się stąd, że jest synem Roberto, a Roberto we włoskim zdrobnieniu staje się Bobo. TV to oczywiście telewizja, ale inna niż wszystkie: internetowa, nadająca przez dwie, góra trzy godziny dziennie. Pomysł polegał na tym, żeby na Instagramie po kolacji, późnym wieczorem łączyć się z dawnymi kolegami z boiska i snuć wspominki. 15-20 minut anegdot, śmiechów, odkrywania po latach tajemnic szatni i łączenie z następnym. A u genezy leżało to, żeby w tygodniach przymusowej i smutnej separacji pobyć razem z przyjaciółmi, a oglądającym podarować trochę relaksu i uśmiechu. 

Siła tkwiła w oryginalności opowiadanych historii i jakości gości: od Ronaldo Nazario de Limy po Tottiego, od Antonio Cassano po Juana Sebastiana Verona, od Paolo Maldiniego po Andreę Pirlo, od Marco Materazziego po Filippo Inzaghiego, od Roberto Manciniego po Del Piero i długo by jeszcze wymieniać. Zresztą w wysyłaniu zaproszeń prowadzący nie ograniczał się tylko do piłkarzy.
Żaden nie gryzł się w język. Pokazywali zupełnie inne oblicze, bez masek i wywiadowej sztampy. Każdy prowadził z Vierim zupełnie swobodną konwersację, tak jakby spotkali się w cztery oczy w barze na espresso i jakby w tym samym czasie nie patrzyło na nich i nie słuchało 50 i więcej tysięcy par oczu i uszu (rekordowe połączenie z Tottim śledziło na żywo ponad 70 tysięcy). 

Kontuzja z PlayStation
Oto wycinek z mnóstwa zasłyszanych i zapamiętanych smaczków. Andrea Pirlo opowiedział o nietypowej kontuzji, jakiej nabawił się podczas jednego ze zgrupowań kadry Alessandro Nesta. On w gronie zapalonych graczy w PlayStation, których wśród piłkarzy nigdy nie brakowało, wyróżniał się najbardziej. Pewnego dnia był tak wytrwały i energiczny we wciskaniu guziczków na joysticku, że złamał sobie palec. Było to typowe złamanie zmęczeniowe. Filippo Inzaghi, który często o miejsce na boisku rywalizował z Vierim, przyznał się do małego oszustwa. Otóż w przerwie jednego z meczów reprezentacji, czując, że to jego Giovanni Trapattoni może zmienić w pierwszej kolejności, podszedł do selekcjonera i powiedział, że Vieri odczuwa jakieś problemy z nogą. W efekcie na początku drugiej połowy tabliczka z numerem wściekłego z tego powodu Vieriego poszła w górę, a zadowolony z udanego fortelu Superpippo dograł do końca. Javier Zanetti wspominał ciężkie okresy przygotowawcze u Hectora Raula Cupera, zwłaszcza treningi biegowe w terenie, podczas których lubili zawieruszyć się gdzieś w lesie i przeczekać Alvaro Recoba i Ronaldo. Recoba objawił się też jako wielki miłośnik tenisa. Na partie z Vierim, którego nie mógł pokonać na korcie, specjalnie przylatywał z Montevideo do Miami. Przegrywał jak zawsze i niepocieszony zaraz odlatywał do domu. 

Bohaterem wielu opowieści był Taribo West, najwyraźniej maskotka Interu. To w ogóle postać zasługująca na osobną opowieść. Grał z powodzeniem we Francji, Włoszech i reprezentacji Nigerii, z mniejszym w Anglii i Niemczech. Znany był z kolorowych warkoczyków na głowie i głębokiej wiary. Po zakończeniu kariery został pastorem ewangelicznym. Na obrzeżach Mediolanu założył własny kościół, zaangażował w akcje charytatywne na rzecz afrykańskich dzieci. Powszechnie znana jest anegdota, jak to na odprawie przed jednym z meczów podszedł do Marcello Lippiego ze słowami, że Pan Bóg mu powiedział, że dzisiaj ma grać, na co trener odparował: – To ciekawe, bo mi nic nie mówił. 

Ronaldo miał z Westem dwie historie. Pierwsza rzucała światło na zawsze podejrzaną metrykę Nigeryjczyka. – Byłem w kadrze U-15 Brazylii i graliśmy sparing z reprezentacji Nigerii do lat 20, w której składzie był Taribo. Po wielu latach spotkaliśmy się w Interze i okazało się, że jesteśmy prawie w tym samym wieku. Natomiast kiedy doznałem kontuzji kolana, byłem załamany i podatny na każdą formę pocieszenia, to on postanowił mi ulżyć w cierpieniach. Przyszedł do mojego domu i zaproponował modlitwę o moje zdrowie. Odbyliśmy kilka takich sesji. 

Obok króla
Historie historiami, ale na planie pierwszym siedział Vieri. Upływ czasu bardzo go wyszlachetnił. Skronie przyprószone siwizną i okulary na nosie nadały powagi, podobnie jak fotel, przypominający królewski, z którego prowadził wirtualne audiencje z zaproszonymi gośćmi, a raczej otwierał drzwi i zapraszał do środka szatni drużyn, w których kiedyś grał. Czasami w ekraniku pojawiła się koordynująca cały internetowy przekaz żona Costanza Caracciolo, częściej jednak dobiegały jej komentarze z offu. Przewijał się też temat malutkich córek napastnika – Stelli (2,5 roku) i Isabel (3 miesiące). 

Stateczny wygląd i pełna rodzina pokazywały, jaką przemianę przeszedł Vieri. Ten lekkoduch późno wydoroślał, ale wydoroślał. Z gbura przeistoczył się w bardzo sympatycznego gościa i ta metamorfoza również przysparzała mu popularności, wielu chciało się o tym przekonać na własne oczy.
Obok króla ważne miejsce w Bobo TV zajmowali jego przyboczni gwardziści. Mówił o nich bracia. Obaj w piłkarskim realu nie wznieśli się ponad przeciętność. Pierwszy to Nicola Ventola, który uchodził za ogromny talent, ale jego skrzydła podcięły kontuzje. Drugi nazywa się Daniele Adani. Kiedyś po prostu twardy obrońca, jakich wielu, dla którego sam transfer z Brescii do Interu był nobilitacją. Z czasem urósł do jednego z lepszych telewizyjnych ekspertów, słynącego z odważnych tez, pytań i gorących starć na wizji z trenerami i piłkarzami. Na pewno wyrazista postać.
Z pewnością wielkim, pozytywnym odkryciem był ten pierwszy. On często robił całe show: tańczył, śpiewał, dobrze wyglądał (upływ czasu jego nie dotyczy) i opowiadał. Stanowił nieprzebraną skarbnicę anegdot. I jeszcze zaraźliwie się śmiał. Dla niego samego warto było włączyć Bobo TV. Z kolei Adani podwyższał poziom dyskusji. Rozprawiał o futbolu w sposób poważny, analityczny, wprowadził rubrykę, w której przedstawiał młodych, mało znanych piłkarzy, przed którymi jego zdaniem rysuje się świetlana przyszłość. 

Te postaci, ich poczucie humoru, wspomnienia, przyjaźnie stworzyły niezwykle atrakcyjny – jako to się ładnie mówi – kontent. W czasie szalejącej epidemii i zbiorowej kwarantanny nigdzie we Włoszech nie mówiło się o piłce w ciekawszy sposób. A mając na świeżo w pamięci poziom półfinałów i finału Pucharu Włoch, to było nawet lepsze niż mecz.


TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (25/2020)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024