Były łzy wzruszenia – jak po sukcesach w 1974 i 1982 roku, były łzy wściekłości – jak w 2006, były bezsilności – jak w 1986. Ale na polskich mundialach bywało też wesoło lub niemal komicznie. Co miał Gorgoń w walizce, co usłyszał w toalecie Szarmach, kto stał na golasa przed generałem Videlą, dlaczego Żmuda musiał sam wręczać kolegom medale, jak się skończył wyścig w basenie, ile wart – w dolarach – był mecz z Peru, a ile zapastowane adidasy? Oto polskie mundiale, ale od innej strony.
ZBIGNIEW MUCHA
Finały mistrzostw świata to okres specyficzny. Czas emocji, gry, skupienia, walki. Nie ma miejsca ani sposobności na żarty, choćby takie, jakie swego czasu w Mielcu Grzegorz Lato czynił Andrzejowi Szarmachowi, kupując mu w prezencie i wprowadzając po schodach pod drzwi blokowego mieszkania żywego konia. Mundial by tej próby nie wytrzymał, co nie znaczy, że brakowało powodów do śmiechu.
– Ale nie w Meksyku – zaznacza Krzysztof Pawlak, dawna podpora Lecha Poznań, później jednomeczowy, i zwycięski, selekcjoner reprezentacji Polski. Dziś ma 60 lat, wypadł z obiegu. Kilka razy dostał po głowie, jak mówi, nie ze swojej winy. Bawi się jeszcze w trenerkę w poznańskiej A-klasie, lecz na co dzień pracuje fizycznie na giełdzie rolno-ogrodniczej, zajmując się sztucznymi kwiatami.
– Przecież z czegoś trzeba żyć i do emerytury dociągnąć – mówi uczestnik MŚ ’86. – Z tym Meksykiem to naprawdę trochę mnie pan złapał na wykroku. OK., byłem na mundialu, zagrałem nawet dwa mecze, ale nie poczułem atmosfery mistrzostw. Mieszkaliśmy i graliśmy w Monterrey, piekielnie gorącym i smutnym miejscu, a mam też wrażenie, że sami byliśmy wówczas smutną drużyną. Jedynej rozrywki dostarczał basen ze zjeżdżalnią. Czas wlókł się ślamazarnie. Dopiero jak polecieliśmy na mecz z Brazylią do Guadalajary, zrozumiałem, jak pięknie może być na mundialu. Zobaczyłem kanarkowych kibiców, pełen stadion, tętniące ulice. Poleciałem tam jednak za zasługi, a nie do gry. Jako siedemnasty zawodnik, podczas gdy do meczu mogło być zgłoszonych 16. I tak miałem dobrze, bo reszta została w Monterrey. Co zapamiętałem z Meksyku? Sombrero kupiłem. Natomiast w dwóch meczach, w których wystąpiłem – z Portugalią, kiedy nabiegałem się za Paulo Futre, oraz Anglią – straciłem w sumie 9,5 kilograma. Lekarz w hotelu musiał mnie podpinać do dwóch kroplówek. A przecież organizm był wytrenowany. Dziś, gdy ważę około setki i mam brzuch, wylałoby się z niego ze 12 kilo w ciągu jednych 90 minut…
Weselej było wśród żurnalistów. Akredytowani na meksykański mundial dziennikarze mieli bowiem niespodziewanego gościa. Ze Stanów Zjednoczonych przyjechał Kazimierz Deyna! Nocne rozmowy Polaków trwały ponoć długo, a Kakę najbardziej wzruszył widok i smak przywiezionej znad Wisły podsuszanej kiełbasy krakowskiej.
Gdzie jest mój medal?!
Na turniej do RFN w 1974 roku pojechaliśmy pierwszy raz po wojnie. Wszystko było nowe i wspaniałe, sam awans jawił się słusznie jako ogromny sukces. Bazą Orłów było maleńkie Murrhardt, nieopodal Stuttgartu. Okazało się nie tylko szczęśliwe, ale i przyjazne. Gospodarze gotowi nieba przychylić, a po pierwszych sukcesach ekipy Kazimierza Górskiego kibice zaczęli wręcz pielgrzymować do ośrodka Sonne Post. Nasi zaś zachwycali się zastanymi warunkami do tego stopnia, że ponoć gdy ujrzeli płytę treningową, zaczęli się z radości po niej turlać i tarzać niczym dzieci. A jak trzeba było urozmaicić menu, zaś piłkarze mieli chrapkę na jajka sadzone, do patelni stawał Adam Musiał, ponieważ gospodarze pensjonatu nie bardzo wiedzieli, o jakie jajka chodzi Polakom.
Turniej był dla nas znakomity. Polska została okrzyknięta rewelacją imprezy i być może tylko oberwanie chmury we Frankfurcie utopiło marzenia o złocie. W każdym razie jako medaliści Polacy zostali odznaczeni i wraz z dwójką finalistów – Holandią i Niemcami – zaproszeni na galę. Zarezerwowano im również całe piętro w monachijskim hotelu pilnowane przez policję. Mysz nie miała prawa się prześlizgnąć.
(…)
CAŁY TEKST MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (24/2018) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”