Bartoszek: Nie lubię strugać wariata
Ustępujący szkoleniowiec Korony ma za sobą szalone miesiące. Najpierw zanotował spektakularny postęp z kieleckim zespołem, zwieńczony zupełnie nieoczekiwanym, ale… zapowiadanym przez trenera awansem do grupy mistrzowskiej, a potem dowiedział się, że w nagrodę przestanie prowadzić drużynę złocisto-krwistych. Co jednak nie przeszkadza Maciejowi Bartoszkowi zmierzać wraz z piłkarzami w kierunku piątego miejsca w tabeli Lotto Ekstraklasy, które byłoby powtórzeniem najlepszego w historii wyniku świętokrzyskiego klubu.
ROZMAWIAŁ ADAM GODLEWSKI
Na zakończenie sezonu zasadniczego trafiłeś najpierw do nieba, a potem na emocjonalny rollercoaster – mimo automatycznego przedłużenia kontraktu z Koroną po awansie do grupy mistrzowskiej, nowe władze kieleckiego klubu ogłosiły, że w przyszłym sezonie nie poprowadzisz tego zespołu. Byłeś w niebie, potem w piekle, a teraz wróciłeś na ziemię?
Emocje, wiadomo, są. Najfajniejsze oczywiście te meczowe, ale pozostałe też mnie nie omijają. Ba, w ostatnim czasie jest ich nawet w nadmiarze – mówi „PN” Bartoszek. – Najważniejsze jednak, że – jak widać – daję sobie radę.
Jak piłkarze zareagowali na ogłoszenie decyzji zarządu o skróceniu twojej umowy? Zakładam, że to nie pomogło w mobilizowaniu zespołu…
Mecz na Lechii, pierwszy rozegrany po upublicznieniu tej informacji, udowodnił, że daliśmy sobie z tym radę. W Gdańsku pokazaliśmy, że wciąż idziemy drogą, którą wspólnie sobie wytyczyliśmy i nadal wyróżnia nas charakter i jedność. A o to w tej robocie chodzi najbardziej.
O co konkretnie biliście się po awansie do grupy mistrzowskiej?
Od początku zakładaliśmy, że chcemy wywalczyć najwyższe miejsce z… logicznie dostępnych. Z góry było wiadomo, że do walki o tytuł się nie włączymy, dlatego siłą rzeczy celem musiało być piąte miejsce, bo ono pozostawało w naszym zasięgu. I właśnie o tę lokatę walczymy.
Realizacja zadania w rundzie finałowej będzie dodatkowo premiowana?
Tak, w zależności od zajętego miejsca jest w regulaminie płacowym zapisana odpowiednia nagroda – tym wyższa, im wyższą uda się zająć lokatę. Jaką konkretnie, to nie wiem, po prostu nie interesowałem się tym. Wszelkie ustalenia były dokonywane, zanim przyszedłem do Kielc, a później nie wnikałem w szczegóły, ponieważ miałem ważniejsze sprawy na głowie (wedle źródeł „PN” każda kolejna pozycja wyższa od ósmej wyceniana jest o 50 tysięcy złotych więcej – zatem kieleccy piłkarze mają do podniesienia z boiska 150 tysięcy ekstra w rundzie finałowej – przyp. red.). Przychodząc do Kielc, publicznie zadeklarowałem, że zagramy w grupie mistrzowskiej, choć sytuacja Korony była bardzo trudna, i zostało to wtedy przyjęte, delikatnie mówiąc, z niedowierzaniem na sali konferencyjnej. Tymczasem nie jestem gościem, który lubi strugać z siebie wariata, wykrzykując mniej lub bardziej populistyczne hasła. To były przemyślane wypowiedzi. Zarówno w Chojnicach, kiedy przejmowałem Chojniczankę, jak i w Kielcach, kiedy podejmowałem trudne wyzwanie w Koronie. W obu przypadkach opierałem się na ocenie potencjału ludzkiego, który był w kadrach.
W czym tkwi tajemnica twojego warsztatu? W przygotowaniu fizycznym?
Na pewno też. Najlepszy przykład stanowi fakt, że w 90 minucie meczu z Lechem w Poznaniu czy z Legią w Warszawie zespół nadal grał wysokim pressingiem. To jest podstawa, jeśli bowiem zawodnik nie czuje się dobrze przygotowany do wysiłku, to resztę meczowych założeń i konkretnych zadań, zarówno dla drużyny, jak i każdego indywidualnie, można włożyć do szafy. Przygotowanie siłowe, tlenowe i szybkościowe to baza, podobnie jak dobre zdrowie. Tylko wówczas, gdy wspomniane parametry zgadzają się, piłkarz czuje się pewnie, a dzięki temu ma komfort pracy w trakcie meczu. Jeśli zresztą drużyna miałaby kłopot z formą fizyczną, to prąd mógłby zostać odcięty w 60 minucie. A wtedy nie pozostawałoby już nic innego, jak wrócić w komplecie pod własne pole karne i… modlić się, żeby przeciwnik nie dokonał egzekucji. Nie wolno jednak zapominać, że piłkarz komfortowo musi czuć się także pod względem mentalnym. Podstawowe zadanie trenera w tym względzie polega na jasnym przekazie, czego konkretnie oczekuje w kwestiach dotyczących organizacji gry.
W pewnym momencie aż przez trzy i pół roku byłeś poza zawodem. Nie miałeś wówczas obaw, że twój warsztat zardzewieje?
Nie siedziałem przez ten czas, za przeproszeniem, na dupie, tylko jeździłem na mecze, które później analizowałem wyłącznie na prywatny użytek. I na staże – choćby do Hanoweru – więc w ogóle nie brałem takiej opcji pod uwagę. Jedyne, czego mogłem się bać, to własnych reakcji w trakcie meczu – czy nie będą zbyt późne i czy okażą się trafne. Okazało się – na szczęście – że pewnych kwestii po prostu się nie zapomina. A dodatkowo dochodzi dystans, którego nabrałem w przymusowej przerwie. Pewne rzeczy zacząłem postrzegać inaczej, odnoszę wrażenie, że bardziej kompleksowo. To była trudna lekcja, ale pożyteczna.
Ile miałeś nieprzespanych nocy, kiedy prowadząc z dużym powodzeniem pierwszoligową Chojniczankę, dostałeś ofertę z mocno dołującej w tamtym okresie Korony?
Szczerze, to były bardzo ciężkie dwa tygodnie. Generalnie w klub, który prowadzę, jestem maksymalnie zaangażowany, poświęcam się pracy. Traktuję zespół jak drugą rodzinę, takie po prostu mam podejście, inaczej nie umiem. Dlatego rozstania zawsze są dla mnie trudne. Obojętnie, czy na skutek zakończenia kontraktu, przedterminowego zwolnienia, czy propozycji związanej z zawodowym awansem, jak to miało miejsce w przypadku przeprowadzki do Kielc. Zawsze przeżywam to jednakowo mocno. A kiedy prowadziłem Chojniczankę, Korona wcale nie była pierwszym klubem z ekstraklasy, który chciał mnie zatrudnić. Mniejsza z tym, o kogo chodziło wcześniej; odmówiłem z uwagi na to, że na tamtym etapie sądziłem, iż dla wszystkich stron najwygodniejsza będzie ewentualna zmiana w zimowej przerwie. Po dwóch tygodniach z Chojniczanki do najwyższej klasy odszedł analityk, a nieco później ja dostałem ofertę z Kielc. Z prośbą – która była ponawiana nie tylko przez prezesa, ale także członków zarządu, którym także bardzo zależało na sprowadzeniu mnie, i prezydenta miasta – abym przyszedł już w przerwie na reprezentację. Dopiero wówczas zacząłem się skłaniać do przeprowadzki. Zwłaszcza że tematem zaczęły już żyć media, co nie ułatwiało funkcjonowania w Chojniczance, z którą mimo to rozstałem się w naprawdę fajnej atmosferze.
Przesądziło to, że Korona zdecydowała się zapłacić za wykupienie twojego kontraktu w Chojnicach 70 tysięcy złotych?
W pewnym sensie też, bo przytoczona suma jest rzeczywiście bardzo zbliżona do tej, która ostatecznie wpłynęła na konto mojego poprzedniego pracodawcy. Jeśli ktoś walczy o ciebie, ponawia ofertę, a dodatkowo jest gotowy wyłożyć pieniądze, to daje ci to mocno do myślenia. Czułem się chciany i doceniany, byłem tu po prostu potrzebny, dlatego zanim zdecydowałem się podjąć rozmowy… obejrzałem trzy mecze Korony i odpowiednio zmontowany materiał filmowy z poprzednich spotkań. Na tej podstawie wiedziałem, że czeka mnie trudne wyzwanie, ale ja chyba… lubię wyzwania.
W zespole, który jesienią potrafił stracić cztery, a nawet sześć goli w meczu, widziałeś potencjał na pierwszą ósemkę? Tak z ręką na sercu?
Jak widać – nie pomyliłem się, ale nie dziwię się pytaniu. Nawet wówczas, kiedy decydowałem się na rozmowy, czytałem komentarze dotyczące gry Korony i personaliów, które nie pozostawiały złudzeń – to miał być zespół do spadku. I to w pierwszej kolejności. Prawdą jest, że w momencie, kiedy przychodziłem, zespół w zasadzie nie tworzył zespołu. Nie mogę powiedzieć, że wiedziałem, iż na pewno po wspólnych przygotowaniach będę miał drużynę z prawdziwego zdarzenia, ale przeczuwałem, a nawet byłem przekonany, że tak się stanie. Zdawałem sobie sprawę, jakie są problemy, ale nie bałem się ich. Wiedziałem bowiem, że jestem w stanie uporać się z nimi. OK, zróżnicowanie narodowościowe, które zastałem w Kielcach, to osobne wyzwanie, ale widziałem, jakie są umiejętności poszczególnych zawodników. A później każdy dzień wspólnej pracy podpowiadał nowe rozwiązania prowadzące do celu, który został postawiony przede mną i drużyną.
Widziałeś w kadrze kandydata na lidera Korony? Bartosz Rymaniak, Mateusz Możdżeń czy Jacek Kiełb to solidni ligowcy, doświadczeni, ale generalnie stanowili uzupełnienie w poprzednich zespołach, nie odgrywali tam czołowych ról.
Poszukiwania lidera zacząłem pierwszego dnia, ponieważ brak wiodącej postaci był aż nadto widoczny szczególnie w meczach wyjazdowych. Poszukiwania doprowadziły do tego, że udało się stworzyć… zgrany kolektyw. To było najlepsze wyjście z sytuacji, którą zastałem, a dziś wykreowało się kilku liderów w poszczególnych formacjach. Na pewno silnym punktem jest przecież Milan Borjan, podobnie jak Rymaniak, który ma charakter i umie go pokazać nie tylko na boisku, ale i w szatni. W radzie starszych, jak ją nazywam i którą poszerzyłem, są Rymaniak, Radek Dejmek, Rafał Grzelak, Kiełb, Ilijan Micanski i Możdżeń. A to zawodnicy, na których opierałem odpowiedzialność za wyniki, choć oczywiście sam również jej nie unikałem. Przeciwnie, zawsze wszystko brałem na klatę, a jak trzeba było, to również na plecy…
…po to, żeby zdjąć presję z zawodników? Masz model pracy podobny do Michała Probierza?
Nie zastanawiałem się nad tym, zawsze staram się być sobą. To znaczy robię swoje i na nikim się nie wzoruję. A młodym trenerom powtarzam zawsze: – Możesz sięgać po wiedzę do wszystkich źródeł, ale na koniec musisz znaleźć własną drogę. Jeśli będziesz kopiował nawet znakomitych fachowców, to na koniec będzie to mizerne. Może dać efekty jedynie na chwilę.
Dlaczego bardzo długo twoja Korona była skuteczna tylko na własnym boisku?
Generalnie od czegoś trzeba było zacząć. Zaczęliśmy więc od wzniesienia twierdzy Kielce. Jestem zwolennikiem budowania zespołu krok po kroku, na efekt końcowy trzeba poczekać. To jest proces, zmiana stylu i charakteru drużyny musi być rozłożona w czasie. Teraz również na wyjazdach Korona zaczęła grać tak, jak sobie życzę, ale aby tak się stało, musiałem wnikliwie poznać tę grupę ludzi. Dla trenera istotne jest, żeby czuć drużynę, i czuć każdego piłkarza. Nie chodzi wcale o nos, tylko o znajomość zagadnienia. I musi upłynąć trochę czasu na wspólnych zajęciach, zanim będę widział, kiedy zawodnik jest w swojej optymalnej dyspozycji, a kiedy czegoś mu brakuje. Zegarki i inne techniczne bajery to jedno, zróżnicowanie natężeń – drugie, ale na koniec trzeba pamiętać, że to sport drużynowy, więc na treningach indywidualnych wszystkiego się nie wypracuje. Trzeba tak to spiąć, żeby wytrzymałościowiec i szybkościowiec na boisku wyglądali na idealnie dobranych. A do tego potrzebny jest wspólny okres przygotowawczy. W bieżącym roku kalendarzowym z każdym meczem widoczny był progres zespołu, z każdym kolejnym spotkaniem w większym stopniu udawało się zdominować przeciwnika.
Słowem – grupa mistrzowska to właściwe miejsce dla Korony trenera Bartoszka?
Oczywiście! Pewnie, są głosy, że mieliśmy fart i dzięki temu udało się awansować do czołowej ósemki, ale wszystkich krytyków odsyłam do małej tabelki. Kto był w niej najlepszy – oczywiście Korona. Umieliśmy pomóc szczęściu, zatem nikt nie powinien czynić nam z tego zarzutu. OK, w ostatniej kolejce sezonu zasadniczego przeżywaliśmy emocjonalny rollercoaster, ale to był nasz jedyny słabszy mecz, ten z Bruk-Betem Termalicą, na finiszu sezonu zasadniczego. A na dodatek w tym spotkaniu nie było momentu, w którym moglibyśmy pomyśleć: kurczę, nie damy rady. Zawodnicy byli jednak za bardzo spięci, za bardzo nie chcieli popełnić błędu.
A nie było czasem tak, że czkawką odbił się poprzedzający rywalizację z Bruk-Betem mecz z Legią z Warszawie, po którym przyszło niepotrzebne rozluźnienie?
To był bardzo dobrze rozegrany mecz, na trudnym terenie i z silnym przeciwnikiem, który zapewnił nam pierwszy punkt na wyjeździe, ale ta zdobycz nic nie dała przed ostatnią kolejką. To znaczy w końcowym bilansie punkt z Łazienkowskiej był bardzo ważny, ale przed spotkaniem z Termalicą nasza sytuacja w tabeli się nie zmieniła. Nadal musieliśmy wygrać, względnie zremisować, z Niecieczą, która nastawiła się na głęboką defensywę i zza potrójnej gardy próbowała kontrować. Gdyby jednak nie jeden jedyny kuriozalny błąd, to nikt nie miałby prawa mówić o szczęściu Korony. Goście strzelili gola, nie wypracowując bramkowej sytuacji, a nam nie uznano trafienia, mimo że gol wpadł. A przecież mieliśmy jeszcze kilka innych doskonałych sytuacji…
Mówiąc o rozluźnieniu, miałem na myśli piwko po drodze z Warszawy do Kielc, złośliwi taki właśnie wskazywali powód gorszej formy całego twojego zespołu w 30 kolejce.
W trakcie sezonu w ogóle nie mogło być mowy o jakiejkolwiek imprezie, to nonsens. Po meczu z Legią pozwoliłem piłkarzom na wypicie po jednym piwie, które na dodatek sam kupiłem. I to był koniec. Doskonale wiedzieliśmy, jak ważne mecze są przed nami. Jedno piwo nie spowodowało uszczerbku na zdrowiu zawodników, bądźmy poważni. Przeciwnie, mogło tylko pomóc.
Skoro już pojawił się wątek alkoholowy, to do Płocka, konkretnie do Jose Kante, który strzelił gola w Gdyni na wagę analizy małej tabelki, wysłaliście butelkę jakiegoś dobrego trunku?
Nie. Kante, wykorzystując rzut karny, notabene przełykałem już w tym momencie gorycz porażki, wykonał swoją robotę. Zresztą w każdym meczu ostatniej kolejki sezonu zasadniczego wszyscy robili, co do nich należy. Zatem, o ile obowiązująca formuła rozgrywek nie jest do końca sprawiedliwa, wszystko inne w naszej lidze jest zdrowe. Triumfowało piękno sportu, na pewno nikt nikomu się nie podkładał, kibice na żadnym ze stadionów nie byli oszukiwani.
Formuła ESA 37 z podziałem punktów przeżyła się?
Podział na fazę zasadniczą i finałową nie jest najgorszy, rozumiem też, że chcąc uatrakcyjnić rozgrywki, władze ligi szukały nowej formuły. Tylko nie może być tak, że punkt zaraz po meczu był, a po podziale na grupy już go nie ma. Jeśli ktoś zdobył 60 punktów, i dostał za to premie, to po podziale powinien zwrócić pieniądze? To paradoks, jak można zabrać punkty drużynie, które wywalczyła na boisku? Skoro to jest takie dobre i zdrowe, to – a żartuję teraz dla zarysowania kontrastu – niech stosowna komisja po każdej kolejce weryfikuje wyniki. I jeśli ktoś niesłusznie stracił punkty, niech je po prostu oddaje. Wiem, że dopiero wówczas zrobiłaby się szopka, ale skoro można zabierać, to czemu nie można oddawać? Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie taką sytuację? Myślę, że nie.
Pomysł na grę wysokim pressingiem zrodził się po tym, jak obejrzałeś badania wydolnościowe zawodników Korony?
Nie, od początku chciałem tak grać w Kielcach. Taki styl jest bliski mojej filozofii, nie lubię kalkulować, nie lubię niczego robić na pół gwizdka. No a dodatkowo prezesowi Markowi Paprockiemu zależało na tym, żeby zespół przestał grać do tyłu, a zaczął przyjemnie dla oka; człowiek, który mnie tu ściągał, nawet sobie nie wyobrażał, że styl nie poprawi się wraz z wynikami. Efekt jest taki, że kibice zaczęli przychodzić w takiej liczbie na stadion, jakiej niektórzy piłkarze jeszcze na trybunach w Kielcach nie widzieli.
Sądzisz, że zmiana stylu gry tak pozytywnie wpłynęła na frekwencję?
To, że ludzie przyszli na mecz z Termalicą, to efekt zgody nowego prezesa z kibicami. Co nie zmienia faktu, że odkąd jestem w Kielcach, frekwencja na trybunach nieustannie rosła. Od pięciu tysięcy aż do dwunastu, co było fenomenalne.
Jak zatem fani przyjęli informację o zakończeniu współpracy z tobą po obecnym sezonie?
Dostałem megaprzyjemne wsparcie od kibiców, a to chyba największa radość, jaka może spotkać trenera. Prowadzenie zespołu to dla mnie nie tylko praca, ale i pasja. Jestem szczęśliwym człowiekiem, robię przecież to, co kocham, a jeszcze płacą mi za to pieniądze. Kiedyś już to powiedziałem, ale zaraz potem świat zawalił mi się na głowę.
Długo zarząd przygotowywał cię do zakomunikowania decyzji o rozwiązaniu kontraktu po sezonie?
Przez dwa tygodnie po zakończeniu sezonu zasadniczego chciałem rozmawiać – konkretnie – o zaplanowaniu okresu przygotowawczego. Nieustannie spotkanie było jednak przekładane, więc był to dla mnie sygnał ostrzegawczy, że coś się dzieje. Mam 40 lat, jestem jeszcze młodym człowiekiem, i jeszcze młodszym trenerem, ale swoje już przeżyłem. A w każdym razie dobrze wiem, że nikomu nie można podpowiadać, co ma wkładać do własnej lodówki. Rozumiem zatem, że nowy właściciel chce wprowadzić do klubu swoich ludzi. Czy jestem z tego powodu szczęśliwy? Oczywiście, że nie! W momencie, kiedy wszystko zaczęło fajnie funkcjonować, kiedy potrafimy grać efektowną, ofensywną piłkę, i umiemy zdominować Legię, Lechię, Jagiellonię czy Lecha, kiedy piłkarze skazywani na degradację powinni trafiać seryjnie do jedenastek kolejki, nasza wspólna droga zostaje przerwana. To przykre, nie będę czarował, że jest inaczej. Nawet jeśli podpisując kontrakt, musiałem się z tym liczyć. Jestem jednak wdzięczny prezesowi Krzysztofowi Zającowi, że w końcu szczerze ze mną porozmawiał. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której przedłużylibyśmy współpracę, a nowy właściciel czekałby wyłącznie na moje pierwsze potknięcie. Trzymanie się posady pazurami, za wszelką cenę – to nie w moim stylu. Trener może być skuteczny tylko wówczas, kiedy cieszy się pełnym zaufaniem zarządu klubu. Tylko kiedy jesteś chciany, możesz skupić się na pracy, która przynosi efekty.
Na pocieszenie zostaje ci klauzula wykupu kontraktu na przyszły sezon.
Ta klauzula jest, bo… jest, ale jej wykup nie jest wysoki. Kiedy podpisywałem kontrakt, nie brałem w ogóle pod uwagę, że jeśli awansuję z Koroną do czołowej ósemki, to nie będę miał szansy dalej pracować w Kielcach. Wydawało mi się to tak oczywiste, że nawet nie upierałbym się przy wpisaniu klauzuli wykupu umowy, gdyby komuś przeszkadzała. Istotne było dla mnie, że poprzedni zarząd klubu bardzo mnie chciał zatrudnić… Cóż, gdybym wiedział, że się przewrócę, to pewnie wcześniej bym usiadł…
Rozumiem, że w momencie, kiedy publicznie ogłoszono, że po sezonie będziesz do wzięcia, telefon – z ofertami – dzwoni nieustannie?
Telefon rzeczywiście dzwoni non stop. A czy z propozycjami z innych klubów, to nie wiem, bo… nie odbierałem. Nie mam wpisanych w książce zbyt wielu numerów do prezesów i właścicieli klubów, więc tak naprawdę nie wiem, kto próbował się do mnie dobić. Domyślam się, że sporo dziennikarzy. Bardzo szanuję waszą pracę i doceniam reporterów, którzy chcieliby dorwać trenera i wyciągnąć na gorąco jego mocne wypowiedzi. I właśnie z tego powodu… nie odbierałem. Nie chodzi nawet o to, że mógłbym powiedzieć słowo lub dwa za dużo, tylko mam do dokończenia robotę, którą zaplanowaliśmy z piłkarzami Korony. I nie mogę ich zawieść. Tym bardziej że oni mnie nie zawodzą…
TEKST UKAZAŁ SIĘ TAKŻE W NAJNOWSZYM NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (22/2017)