90 minut z Jackiem Magiera
Kilka cudów już we Wrocławiu dokonał. Exposito stał się gwiazdą Ekstraklasy, kibice szturmują biletowe kasy, Śląsk zamiast bronić się przed spadkiem jest liderem tabeli i naprawdę da się go oglądać. O Jacku Magierze powiadano, że może i dobry trener, ale za miękki, za delikatny. Mówili tak ci, którzy go nie znają. To facet z krwi i kości, nie przeprasza za to, że żyje. Jest konsekwentny i stanowczy. No i coraz częściej – jak mówi – ma więcej rzeczy w d…e – co wcale nie znaczy, że cierpią na tym standardy jego pracy.
Jacek Magiera – szkoleniowiec lidera. (fot. 400mm.pl)
W doliczonym czasie gry meczu z Górnikiem, pana drużynie wymknęło się z rąk ósme z rzędu ligowe zwycięstwo. Powiedział pan wówczas: „Doceńmy, jak ten zespół wygląda, bo jestem pod wrażeniem tego, czego dokonaliśmy”. Czyżby nie czuł pan się doceniany? Uważa pan, że na Śląsk wciąż patrzy się z przymrużeniem oka?
Przede wszystkim w tej wypowiedzi nawiązywałem do pytania z sali, sugestii, że „przepchaliśmy” ostatni mecz. Uważam, że w naszym środowisku bardzo łatwo używamy słowa styl, brak stylu, udało się, zamiast pochylić się nad tym i docenić, że drużyna zanotowała serię siedmiu zwycięstw z rzędu, że w tych siedmiu meczach straciła trzy gole i tylko z rzutów karnych, że nie straciła gola z akcji, co świadczy o tym jak bardzo trudno jest jej strzelić gola, a ona sama w ofensywie jest skuteczna. Do tego mamy zawodników, którzy błyszczą, jak Erik Exposito czy Aleks Petkow, a przecież coraz lepiej wygląda choćby Nahuel Leiva. Ci, którzy formułują rozmaite zarzuty jakby zapomnieli gdzie Śląsk był przez ostatnie dwa lata.
Pierwszy stracony gol z gry od ośmiu spotkań… Jak to się robi? W sensie nie traci, ale że dopiero pierwszy?
Decyduje o tym odpowiedzialność całego zespołu. To przecież zasługa nie tylko tych, którzy mocno się wyróżniają, czyli Petkowa, Bejgera czy Leszczyńskiego. Przygotowujemy się do meczów w różny sposób. Ważna jest nie tylko czujna i skuteczna gra w defensywie, istotne są fazy przejściowe, sprinty i hamowania, intensywność gry i podejmowane indywidualnie decyzje. Ogromną rolę spełnia mój sztab, który ma ściśle rozpisane zadania.
Do sztabu dojdziemy, ale dwa słowa o Petkowie. Najważniejszy letni transfer Śląska?
Na pewno bardzo ważny. Taki zawodnik był nam potrzebny. Swoją postawą już zapracował na powołanie do reprezentacji Bułgarii. Natomiast generalnie mogę być zadowolony ze wzmocnień jakich dokonaliśmy latem. Cieszę się, że transferowani piłkarze trafili w sporej mierze do wyjściowej jedenastki. Wiele zyskuje druga linia z Petrem Pokornym. Dobrze zaaklimatyzowali się 21-letni Yehor Matsenko – który wcześniej występował w naszych rezerwach – i sprowadzony 19-letni Burak Ince. Światła są często skierowane ostatnio na Exposito, ale inni robią również świetną robotę.
Petkow spełnia podwójną rolę. Mocny punkt defensywy, dodatkowo przy nim znakomicie rozwija się Łukasz Bejger.
To prawda, jest coraz pewniejszy w swoich poczynaniach. Znam Łukasza bardzo długo. Jeśli utrzyma etos pracy, jeśli wzmocni elementy fizyczności związane z posturą, to zacznie pukać do reprezentacji Polski. Myślę, że szanse ma na to ogromne, bo to rozsądny chłopak. Zresztą nieprzypadkowo uczyniłem go wice-kapitanem drużyny. Gdyby nie było Erika, to właśnie młody Bejger wyprowadzałby zespół na boisko.
Z tą opaską kapitańską pan zaskoczył. Wręczył pan ją zawodnikowi, który miał różne przejścia z panem, który palił się do odejścia latem z klubu. Lubi pan odważne decyzje?
Owszem, bo często są niezbędne. Dodatkowo lubię wchodzić w głowy zawodników, zadbać o ich mental, sprawić, by się otworzyli. Wydaje mi się, że to właśnie dzieje się z Erikiem. Zgoda, nie był to oczywisty wybór, ale chyba się nie pomyliłem, bo Exposito znów jest najlepszym napastnikiem w Ekstraklasie. Już podczas pierwszej mojej kadencji w Śląsku miałem z niego mnóstwo pociechy, teraz spełnia chyba jeszcze ważniejszą rolę.
Do każdego potrafi pan dotrzeć, znaleźć wejście do każdej głowy?
Pewnie nie, ale staram się. To nie zawsze jest możliwe, czasem potrzeba więcej czasu. Nie jestem na przykład zadowolony obecnie z Mateusza Żukowskiego. Ma ogromne możliwości. Siłę, dynamikę, uderzenie – ze swoimi walorami powinien pozamiatać w lidze. Tak się nie dzieje i dlatego mam często do niego wiele zastrzeżeń. Wciąż pozostaje królem treningów, a jak mówiłem, powinien rządzić podczas meczów.
Podkreśla pan wiek swoich piłkarzy. Kiedyś opiekował się pan w Legii młodymi zawodnikami. Przydaje się to panu dziś, kiedy w kadrze ma 17-letnie talenty w typie Karola Borysa?
W jakiś sposób na pewno, ale to zupełnie inna praca. Wtedy zajmowałem się głównie młodymi, dziś zarządzam całym zespołem. Nie mam zamiaru nikogo niańczyć. Wrzucam na głęboką wodę, bo wychodzę z założenia, że kto potrafi pływać, da sobie radę. Przy okazji – zmieniło się moje spojrzenie na przepis o młodzieżowcu. Podobał mi się wówczas, kiedy byłem trenerem reprezentacji Polski U-20, bo jadąc na mecz ligowy miałem pewność, że zobaczę przynajmniej dwóch kandydatów do kadry. Dziś z poziomu zarządzania drużyną ekstraklasową dostrzegam, że to przepis zły. U mnie Bejger gra nie dlatego, że spełnia kryteria, ale dlatego, że jest kozakiem. Z drugiej strony ostatnie mecze Śląska to granie trzema zawodnikami w wieku młodzieżowca – Bejger, Matsenko oraz Ince, z tym że dwaj ostatni to piłkarze zagraniczni. Grają – na tu i teraz – najlepsi.
Zwycięską passę przerwaliście, ale czy paradoksalnie nie uważa pan, że teraz może być łatwiej? Że im dłuższa seria, tym większa presja, a teraz to liczenie się zakończy?
Może tak być. Siedem meczów wygranych to duża sprawa. Mało który trener w Ekstraklasie kiedykolwiek mógł się czymś podobnym pochwalić. Ja w Legii wykręciłem najdłuższą serię pięciu zwycięstw. Natomiast teraz w szatni powiedziałem zawodnikom, że powinni zapomnieć. To jak klepsydra – piasek spadł i już nie ma co rozpamiętywać. Działamy od nowa. Żyjmy momentem, cieszmy się grą i kolejnymi meczami.
Tym bardziej że kolejny mecz jest z Legią. W poprzednim sezonie Śląsk wykręcił średnią frekwencję na swoim stadionie około 10 tysięcy. W tym, pięć meczów domowych pozwoliło ten wynik niemal podwoić. Czuje pan z tego powodu satysfakcję?
I to ogromną. Przed sezonem na spotkaniu z drużyną mówiłem o trzech celach. Pierwszy – wygrać trzy mecze z rzędu. Wygraliśmy siedem. Drugi – być w TOP 10 ligi. Na razie jesteśmy na pierwszym miejscu. Trzeci – średnia widzów na naszym obiekcie ma być 20 tysięcy. Jest tego blisko, a na meczu z Legią będziemy mieć pełny stadion, około 38 tysięcy fanów. Chciałbym, żeby zapanowała moda na kibicowanie Śląskowi. To bardzo ważne rzeczy. Będąc trenerem Śląska pamiętam dość ponurą atmosferę na meczach obserwowanych przez ledwie 8 tysięcy widzów.
A nawet pięć.
Pięciu akurat ja raczej nigdy nie doświadczyłem, ale w poprzednim sezonie chyba też tak się zdarzało.
Wspomniał pan o jednym z celów czyli TOP 10…
Tak, ale oczywiście wkrótce być może warto będzie pomyśleć o doprecyzowaniu celów, z tym że tak naprawdę w grudniu dopiero będziemy mądrzejsi. Wiadomo jednak, że im wyższa lokata na koniec sezonu, tym większe wpływy finansowe do klubu.
Zmierzam jednak do tego, że ani drużyna, umownie mówiąc, Djurdjevicia, nie była tak słaba, ani dzisiejsza Magiery nie jest tak mocna jak wskazują pozycje w tabeli. Że – powiedzmy – 15. i 1. miejsce to nie są pozycje dla Śląska. Jaki zatem wg pana jest potencjał tego zespołu?
Co do diagnozy zgoda, ale powtórzę, że na razie trudno oszacować na co właściwie będzie nas stać. Na pewno chcemy być ambitni i atrakcyjni, w dodatku mieć rozpoznawalne DNA.
A nie miał pan zwątpienia, kiedy sezon zaczęliście od remisu i dwóch porażek – dość prestiżowej z Zagłębiem i dość bolesnej ze Stalą?
Proszę jednak pamiętać o tym, że zremisowany mecz z Koroną był dobry w naszym wykonaniu, a przegrany z Zagłębiem – tak to oceniam – nawet bardzo dobry. Dlatego były przesłanki by myśleć, że będzie dobrze. Oczywiście mecz ze Stalą był zły, natomiast zachowaliśmy spokój, tym bardziej że mieliśmy wówczas wielu piłkarzy nieprzygotowanych do sezonu.
Lubi pan często podkreślać dbałość o standardy pracy. Na czym to polega?
Kto ze mną pracuje, wie o czym mówię. Wie również, że są to wysokie standardy. Że w pewnych sprawach nie ma ze mną dyskusji. Wymagania w stosunku do współpracowników mam naprawdę ogromne. Zdaję sobie sprawę, że w wielu miejscach bądź środowiskach piłkarskich, byłyby one nie do zaakceptowania. Nie każdy byłby w stanie im sprostać.
Zapewne chodzi o klub, zawodników, ale i sztabowców. Otoczył się pan grupą wypróbowanych fachowców, z którymi jest od lat. To takie ważne?
Bezapelacyjnie. Uważam, że trener wchodząc do klubu sam, często bywa skazany na porażkę. Dlatego tak ważne jest, by mieć własny sztab zaufanych ludzi. Ja swój buduję nieustannie od siedmiu lat. Tomek Łuczywek i Paweł Kozub byli ze mną w Legii i w reprezentacji młodzieżowej. Znają mnie doskonale, wiedzą jak u mnie wszystko funkcjonuje. Odziedziczyłem w klubie asystenta Marcina Dymkowskiego i jestem z niego bardzo zadowolony. Wygląda to tak, że Tomek odpowiada za budowanie procesu treningowego i rozwiązania taktyczne we współpracy z Pawłem, którego domeną są fazy przejściowe oraz indywidualne zajęcia, a także Marcinem – odpowiadającym za defensywę. Z kolei działką Macieja Suszczyńskiego pozostaje dział analiz.
Czym zajmuje się zatem Jacek Magiera?
Od rana do wieczora podejmujesz decyzje – taka rola. Nie prowadzę wszystkich odpraw, nie uczestniczę aktywnie w każdym treningu. Czasami oglądam z boku, z wysokości trybun. Kiedy uznaję za stosowne, przerywam zajęcia, koryguję pewne sprawy, podpowiadam. Zarządzam, jestem szefem, bossem, gafferem, który zarządza 20-osobowym sztabem i drużyną. Ważna jest również aura, którą się roztacza. Szef musi być jeden. Przede wszystkim wówczas, kiedy przychodzi podjąć decyzję. Moi współpracownicy wiedzą, że podejmę każdą, która poprawi funkcjonowanie klubu. Nie zawaham się. Kiedy było trzeba latem zrezygnować z Hiszpanów – zrobiłem to. Podobnie, gdy pożegnałem dwóch członków sztabu szkoleniowego.
O tym, że jest pan w stanie podjąć każdą decyzję, wiedzą też zawodnicy, a przede wszystkim Exposito. To była głośna sprawa, gdy jeszcze wiosną, potencjalnie najlepszego gracza odsunął pan od drużyny zalecając dietę. Z ręką na sercu – wierzył pan, że go nie straci na dobre? Że z tej mąki będzie jeszcze chleb?
Wierzyłem. Choć nie odsunąłem go, bo był wtedy kontuzjowany i wyznaczyłem Erikowi pewne zadania, które musiał wykonać, by wrócić do drużyny, gdy będzie w pełni zdrowy. Wiedziałem, że stać go na grę na najwyższym poziomie. I teraz tak jest. Prawidłowo rozpoznałem jego potencjał, pamiętałem go przecież z mojej pierwszej kadencji w Śląsku, a przy okazji pomogło powierzenie mu opaski kapitańskiej. Odczuł wyraźnie jakim zaufaniem obdarzamy go w klubie.
Tak czasem bywa, że opaska wiele zmienia.
Są to kwestie do końca niezbadane, ale rzeczywiście tak jest. Rozegrałem 99 meczów w reprezentacjach kraju od U-16 do U-23. Ponad 50 razy wyprowadzałem zespół jako kapitan. To duma i odpowiedzialność. To coś, co może ponieść. Czasem nie trzeba mówić, żeby przemawiać. Nie potrzeba bodźców werbalnych, wystarczy mowa ciała, zachowanie, owa aura i przykład. Myślę, że Erik świetnie sobie z tym daje radę.
Skoro mowa o opasce, to mówi się o niej wiele w kontekście reprezentacji Polski. Powinien być kapitanem Lewandowski, czy nie powinien. Jakie jest pańskie zdanie?
Nie odniosę się do tego z prostego powodu – nie jestem w środku, nie wiem jak funkcjonuje Robert i grupa wokół niego. Ja bym bardziej szedł w kierunku bycia liderem. Prawda jest taka, że na pewno nie każdy dobry piłkarz jest dobrym kapitanem, lecz do reprezentacyjnych realiów trudno mi się odnieść. Wiem jak funkcjonuje szatnia Śląska, wiedziałem zatem jaką podjąć decyzję w sprawie kapitana drużyny.
Exposito wyrósł z pana pomocą na gwiazdę ligi. Tymczasem Raków ponoć już pyta o możliwości zimowego transferu. Co pan na to?
Zajmuję się Śląskiem i nie interesują mnie potrzeby innego klubu. Dbam o swój ogródek. Nie zastanawiam się nad możliwymi scenariuszami. Opieram na faktach. Erik ma kontrakt z klubem do czerwca przyszłego roku. Na boisku pracuje na to, by się pokazać z jak najlepszej strony i móc przebierać w ofertach. Co nie znaczy, że Śląsk odpuszcza temat. Przeciwnie, będziemy z nim na pewno rozmawiać o przedłużeniu umowy, z tym że to jest działka Davida Baldy, naszego dyrektora sportowego.
Kiedy Exposito chciał odejść latem, postawił pan weto?
Tak. Powiedziałem, że Śląska sportowo na to nie stać, ale decyzję podjęliśmy wspólnie.
Jak to wyglądało?
To było 30 sierpnia, graliśmy z Pogonią i byliśmy z drużyną w Szczecinie. Wówczas ważyły się losy Erika. Klub zorganizował telekonferencję, w której udział wziąłem ja, dyrektor sportowy, dyrektor zarządzający, prezesi – ówczesny i obecny oraz przedstawiciele miasta. Powiedziałem wyraźnie, że bez względu na oferowane pieniądze, sportowo Śląska nie stać teraz na stratę tego zawodnika. Wówczas przedstawiciele miasta powiedzieli: OK, z szacunku do trenera, drużyny, kibiców, temat zamykamy, Erik zostaje…
Śląsk, który obejmował pan wiosną nie wyglądał dobrze pod żadnym względem, nie tylko sportowym. Mówił pan, że szatnia była rozbita, a piłkarze nie za bardzo kwapili się do współpracy. Co to znaczy? Przyjęli pana nieufnie czy nie wierzyli w sens czegokolwiek?
Respekt był. To się czuje wchodząc do nowego miejsca. Widziałem to po oczach, po zachowaniu zawodników, z tym że brakowało im wiary. Nim wróciłem do Wrocławia podzwoniłem po znajomych, którzy mieli wiedzę na ten temat i słyszałem: tam nie ma już ognia, tam połowa jest spakowana, nie wierzą w utrzymanie. Ja wierzyłem, mimo że na trzy kolejki przed końcem traciliśmy pięć punktów do pierwszej bezpiecznej lokaty.
Dziś jesteście liderem. Jak piłkarze się z tym czują? Śląsk przez dwa lata walczył o utrzymanie. Z jednej strony większej presji niż obawa przed degradacją nie ma, z drugiej można zgłupieć, gdy pojawia się inna perspektywa.
To prawda, ale dlatego powiedziałem zawodnikom: przypomnijcie sobie gdzie byliście pół roku temu? Jakie emocje wam towarzyszyły? Teraz mamy siedem zwycięstw na koncie, podczas gdy w całym poprzednim sezonie tych wygranych było dziewięć. Dużo obserwuję zawodników i uważam, że potrafię dostrzec niebezpieczeństwo. Doświadczenie zawodnicze czy trenerskie w tym pomaga. Mam na koncie sześć tytułów mistrza Polski – po dwa jako zawodnik, trener i asystent trenera. Prowadziłem drużyny w mistrzostwach świata U-20, Lidze Mistrzów czy Europy i Konferencji. Potrafię odróżnić różne stany. Nie jest łatwo zarządzać sukcesem. Nie ma nic gorszego niż brak czujności i samozadowolenie. Myślę, że nam to nie grozi. Zna pan opowieść o żabie?
Nie.
Jeśli wyjmiemy żabę z jej naturalnego środowiska, czyli zimnego zbiornika i wrzucimy do wrzątku, to momentalnie wyskoczy. Ale jak ze zbiornika wrzucimy ją do garnka z zimną wodą i powoli zaczniemy podgrzewać na ogniu, to będzie się czuła dobrze, będzie zrelaksowana. Z każdą minutą lepiej, zacznie się rozluźniać, poczuje się komfortowo i nie zauważy, że woda robi się wrząca – w efekcie żaba się ugotuje. W sporcie zawodowym nie ma prawa być strefy komfortu. Piłkarze mają być cały czas głodni i pazerni, czujni i gotowi.
Jacek Magiera dziś i ten z Legii w Lidze Mistrzów – jest pan lepszym trenerem?
Innym. Minęło siedem lat, potrafię dostrzegać rzeczy wówczas niedostrzegalne. Mam więcej luzu i nie chodzi o to, że zamiast w garniturze na meczach jestem w dresie. Mam również coraz więcej rzeczy w d…e, lecz zapewniam, że w związku z tym mój etos pracy na tym nie cierpi.
A pryncypia? Uchodził pan za kogoś, kto hołdował ofensywie. 4:8 z BVB to historia, o której ludzie pamiętają. Dla wielu wcale nie wstydliwa. Dziś na taki boks też by się pan zdecydował?
Tak, choć w Śląsku jesteśmy bez wątpienia bardziej wyrachowani, pragmatyczni. Myślę, że wpływ ma na również rozbudowa sztabu i podział zadań. Każdy z moich trenerów ma inne spojrzenie, i również czuje odpowiedzialność za mecz i wynik.
Słyszałem opinie, że Magiera to niezły trener, ale trochę za miękki?
Skąd się brały?
Nie wiem, może stąd, że łamie pan stereotypy – kulturalny, wykształcony, jako zawodnik skończył pan studia historyczne…
Jak ktoś mówi o mnie, że jestem za miękki, to po prostu mnie nie zna. Ma zerową wiedzę.
A jest pan człowiekiem zasadniczym?
Tak. Funkcjonuję w futbolu od 30 lat i czasem za głowę łapałem się widząc w jaki sposób ludzie z tego środowiska potrafią się zachowywać. Jeszcze jako junior, podróżując na zgrupowania i mecze reprezentacji, sporo się tego naoglądałem. Kiedyś zamiast dążenia do samorozwoju była wieczna impreza. Nie akceptowałem tego, nie potrafiłem się w tym odnaleźć. Dlatego dziś, gdy jestem trenerem, pewne sprawy są priorytetowe. Tu jednak znów wracamy do standardów jakich oczekuję od moich współpracowników i piłkarzy.
WYDIAD UKAZAŁ SIĘ NA ŁAMACH TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (NR 42/2023)