30 lat temu Józef Młynarczyk zdobył Puchar Mistrzów
Przed nim był tylko Boniek. Po nim – Dudek i Kuszczak. Józef Młynarczyk niemal równo 30 lat temu, stojąc w bramce FC Porto, powstrzymywał natarcia Bayernu Monachium w finale Pucharu Mistrzów.
ROZMAWIAŁ ZBIGNIEW MUCHA
– Ile w sumie dni spędziliście w Wiedniu?
– Nie było czasu na długie zgrupowania, więc przylecieliśmy do stolicy Austrii trzy dni przed meczem, jak zwykle – opowiada Młynarczyk. – Zakwaterowaliśmy się praktycznie w samym centrum miasta, był to hotel klasy lux, w środku nawet z basenem ze sztucznymi falami. Na Prater, na stadion, mieliśmy bliziutko.
– Tylko treningi, koncentracja i odprawy czy był także czas choćby na jakieś zakupy?
– Zakupy? To było możliwe wówczas, gdy z Widzewem Łódź lub reprezentacją Polski jechaliśmy za granicę. Wówczas człowiek miał w kieszeni, powiedzmy, sto dolarów i zawsze negocjowało się z kierownictwem ekipy wolne pół dnia. Autokar wiózł nas na miasto i kupowało się prezenty, a wszystko się wtedy podobało. Natomiast w Porto już to w ten sposób nie działało. Nikomu nawet do głowy nie przyszło wyskoczyć do sklepów. Obowiązywała wyłącznie koncentracja na meczu.
– No i zapewne nieustanne rozmowy, jak to może być na boisku. Z kim pan był w pokoju?
– Z Rabahem Madjerem. Na początku sparowali mnie z legendarnym snajperem Fernando Gomesem, ale potem mieszkałem już najczęściej z Madjerem. W Porto zresztą nie było stałych par. Klub dbał, byśmy się integrowali, nie izolowali. Ponieważ wcześniej grałem w Bastii, łyknąłem trochę francuskiego, więc łatwiej było mi się komunikować z Algierczykiem, który kilka lat spędził w lidze francuskiej.
– Prezydent klubu poleciał z wami do Wiednia?
– Naturalnie. Nigdy wcześniej nie spotkałem tak zaangażowanego w sprawy klubu człowieka jak Pinto da Costa. Nie dość, że dyrygował klubem, zajmował się sprawami biznesowymi, to jeszcze jeździł z nami praktycznie na każdy mecz, obojętnie ligowy czy pucharowy. Na piłkę zawsze znajdował czas, a do Wiednia przyleciał czarterem razem z drużyną. Zasada w Porto była prosta – rządzili prezydent i trener Artur Jorge, reszta miała tylko pracować.
– Boss już na miejscu obiecywał premie za pokonanie Bawarczyków?
– Nie musiał, wszystko było ustalone wcześniej, nim wyruszyliśmy w drogę na finał. Nie mieliśmy prawa zaprzątać sobie głowy pieniędzmi.
– To ile było obiecane?
– Nie powiem, bo aż mi wstyd. Nikt by nie uwierzył, ile otrzymaliśmy za zdobycie Pucharu Mistrzów, ale nie warto tego nawet porównywać z tym, co dziś piłkarze mają do podniesienia z boiska za nieporównywalnie mniejsze sukcesy.
– Właściwie to wy wówczas mogliście, Niemcy musieli. I byli, zdaje się, pewni swego. Ich trener Udo Lattek mówił, że jest przekonany o sukcesie, a wtórował mu pewny siebie prezydent Fritz Scherer. Docierało to do was?
– Kiedy wylądowaliśmy w Wiedniu, a autokar przywiózł nas do hotelu, byłem lekko oszołomiony. Niby nie przyjechaliśmy z prowincji, ale czerwony dywan, dziesiątki kamer, tłum dziennikarzy i kibiców robiły wrażenie. Czekaliśmy w holu na zakwaterowanie, gdy ktoś przybiegł z aktualnymi kursami bukmacherskimi. Nasze szanse stały mizernie: 19:1 dla Bayernu. Popatrzyliśmy po sobie z myślą: – Po cośmy tu przyjechali? Przytulić piątkę i wrócić?
– Baliście się Niemców?
– Nie, ale szanowaliśmy ich. Andreas Brehme, Lothar Matthaeus, Norbert Eder czy Dieter Hoeness to byli aktualni wicemistrzowie świata. Do tego kilku innych niezłych grajków, jak młodszy brat Karla-Heinza Rummenigge, Michael. Trzeba było czuć respekt.
– A wy bez Gomesa?
– Miał nogę w gipsie. Zabrakło też naszego stałego libero Limy Pereiry. Potrafiliśmy jednak te ubytki zrównoważyć. To nie był Widzew, gdzie do gry pasowało kilkunastu zawodników, a reszta stanowiła tło. W Porto zetknąłem się z 28-osobową kadrą na bardzo wysokim poziomie. Jak wychodziliśmy na trening, to nie było zmiłuj. Deski pod getry, kołki wkręcane, żadne lanki, kości trzeszczały, siniaki na udach, aż iskry szły. Dlatego wiedziałem, że w finale ktoś zastąpi nieobecnych i zrobi to dobrze.
– Podobno do Wiednia zjechało wówczas 60 tysięcy monachijczyków. Czuliście, że praktycznie gracie na wyjeździe?
– Naszych fanów była garstka, Niemcy i Austriacy zalali stadion. Z każdą godziną, a mówię już o dniu meczowym, przybywało w mediach informacji o Bayernie. Jakby dziennikarze dostali polecenie z wydawnictw, by utopić nas i przestraszyć jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Wszędzie widzieliśmy artykuły o superdrużynie, mistrzach Niemiec, którzy mogą jak walec rozjechać każdego. Podchodziliśmy do tego na luzie. Mieliśmy znakomitą atmosferę. W Porto panował miks Portugalczyków, Brazylijczyków i Arabów, więc musiało być wesoło.
– No i Polak. Już na rozgrzewce, kiedy asystent Jorge’a uderzał na bramkę, wysłannik „Piłki Nożnej” pisał, że Młynarczyk błyszczy przy każdej interwencji. Czuł pan moc?
– Czułem się świetnie. Zresztą zaraz po transferze musiałem pokazać w Porto, że coś potrafię. Medal mistrzostw świata nikogo nie interesował ani to, że nazywam się Młynarczyk. Miałem 33 lata, gdy wchodziłem do ekipy Smoków, i nikt nie zamierzał mi niczego dawać za darmo. Wydaje mi się, że w 1987 roku osiągnąłem naprawdę wysoką dyspozycję.
– W końcu zaczął się mecz. Bayern dominował, u was z przodu szarpał osamotniony Paulo Futre. Niemcy grali ofensywnie, przeważali, choć bramkę akurat zdobyli dość przypadkowo.
– Weszliśmy w mecz za bardzo, nie powiem, przestraszeni, ale zbyt mocno… uważni. Chcieliśmy zobaczyć, jak przeciwnik gra, i dobrze go rozpoznać. Pozwoliliśmy mu prowadzić grę i tak to wyglądało przez całą pierwszą połowę. Gola strzelił Ludwig Koegl. Piłka leciała, krzyczałem, że będzie moja, ale Magalhaes nie słyszał. Trącił piłkę, która spadła nisko, i Koegl szczupakiem skierował ją do siatki. Generalnie graliśmy dobrze, defensywa na wiele nie pozwalała rywalom, którzy wrzucali wysokie piłki na wysokiego Hoenessa. Bez efektu, bo czułem się tego dnia dobrze w powietrznej grze. To jednak nie był futbol, do jakiego Porto przyzwyczaiło. Nie byliśmy sobą. Dlatego w przerwie Jorge powiedział może trzy zdania. Więcej nie musiał. Zalecił diametralną zmianę taktyki i ofensywną grę. Do przodu.
– No i wpuścił na boisko Juary’ego, a Brazylijczyk was mocno rozruszał.
– Strzelił zwycięskiego gola, wcześniej podał do Madjera, który zaliczył legendarne już trafienie piętą.
– To był jego rewanż za Gijon, za mistrzostwa świata w Hiszpanii i ustawiony mecz RFN – Austria, eliminujący z turnieju Algierię.
– Dokładnie. Trzeba przyznać, że Madjer był niesamowity. Miał kłopoty prywatne, ale kiedy głowę miał czystą, był nie do zatrzymania. Na treningach robił z piłką, co chciał. Męczył obrońców, zakładał siatki, woził ich jak dzieci. A było w zespole paru chłopaków, co raczej się nie opieprzali w takich przypadkach i po prostu mając dość bezczelnego Algierczyka, postanowili go trafić. Tyle że nie mogli…
– Po finale miał odejść do Bayernu, ustalono odstępne na poziomie 3 milionów marek, zrobiono już nawet fotki w bawarskich skórzanych gaciach, tymczasem z transferu wyszły nici i Uli Hoeness nazwał Madjera oszustem.
– Pojechałem na wakacje. Rabaha miało już nie być. Wracam, a on w klubie. Działacze go przekonali do pozostania, kupując nowe audi. Dopiero potem wybrał Valencię.
– Wróćmy do meczu.
– Nie ma co wracać. Po dwóch golach broniliśmy się szczelnie, nie mogli nas ugryźć. W ten sposób doszło jeśli nie do sensacji, to sporej niespodzianki. Pamiętam ciszę na Praterze. Piłkarze z Monachium też sprawiali wrażenie oszołomionych, jakby dostali obuchem w łeb. Widziałem, jak przebiegają przez strefę wywiadów. Tylko machali rękami i uciekali ze stadionu.
– Wymienił się pan bluzami z Jeanem-Marie Pfaffem, bramkarzem Bayernu, o którym wiedeński „Kurier” pisał, że chwilami bywa najlepszym bramkarzem świata?
– Bluzę z tego spotkania akurat ktoś mi zabrał, więc nie miałem jak się wymienić z Belgiem. Ale jego trykot już zdobyłem po eliminacjach MŚ, gdy Polska rywalizowała z Belgią o awans na meksykański mundial.
– Co działo się po finale? Pewnie bankiet w Wiedniu?
– Akurat nie. W szatni szampan lał się co prawda strumieniami, lecz w pewnym momencie Jorge wydał komendę: jedziemy na lotnisko. Wracaliśmy w nocy do Porto i kiedy już podchodziliśmy do lądowania, pilot przekazał wiadomość, że na lotnisku są jakieś jaja. Okazało się, że przyszło nas przywitać 30 tysięcy ludzi. Ekipy porządkowe usunęły ich co prawda z płyty lotniska, ale to nic nie dało, bo cały czas napierali. Jeszcze kołowaliśmy, gdy tłum rzucił się do samolotu. Wychodziliśmy w kordonie, zewsząd nas szarpano. Straciłem rękaw koszuli i garnituru. Każdy chciał mieć choć kawałek herosa, tak nas nazywano. Miałem wrażenie, jakbyśmy z nieba trafili do piekła. Prezydent Da Costa w końcu przemówił do tłumu. Kazał wszystkim jechać w środku nocy na stadion, obiecując, że tam będą mogli zobaczyć trofeum. Miał chłop charyzmę, skoro cała ta wiara wsiadła w samochody, busy, na motory i pojechała na Das Antas. Dotarliśmy na stadion o szóstej rano. Boss kazał pozapalać wszystkie światła i każdy z fanów mógł się nacieszyć pucharem. Do domu dotarłem po dziesiątej rano. Skonany, ale szczęśliwy.
– I tak się przechodzi do historii.
– Potem nasz sukces powtórzył jeszcze Jose Mourinho, wygrywając z Porto Ligę Mistrzów. Nawiasem mówiąc, na finał z Monaco rozgrywany w Gelsenkirchen otrzymałem z klubu uroczyste zaproszenie. Fajna sprawa, pojechać, spotkać się z przyjaciółmi, powspominać. 30 lat minęło już? Szmat czasu…
WYWIAD ZOSTAŁ OPUBLIKOWANY W OSTATNIM (23/2017) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”